Po ponad 50 latach igrzyska w Monachium pamiętane są na świecie głównie za sprawą zamachu na izraelskich sportowców. W Polsce z kolei w zbiorowej świadomości utkwiły z powodu pierwszego wielkiego sukcesu piłkarskiej reprezentacji, która dwa lata później sięgnęła po trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Powodów do tego, by wspominać niemiecką imprezę mamy jednak znacznie więcej. Do dziś to trzecie najlepsze igrzyska w biało-czerwonej historii.
“Nasze najlepsze igrzyska” to opowieść o trzech imprezach olimpijskich, w trakcie których Polacy zanotowali najlepsze rezultaty. Cykl zaczynamy od występów Biało-Czerwonych w Monachium w 1972 roku.
***
Spitz, zamach i… jamnik
Nie ma żadnej wątpliwości, że wydarzenia z dnia 5 września 1972 roku zapisały się w historii igrzysk olimpijskich jedną z najczarniejszych kart. To wtedy do wioski olimpijskiej przedostali się członkowie palestyńskiej organizacji terrorystycznej „Czarny wrzesień” i – w odwecie za zbrodnie Izraela na Bliskim Wschodzie – porwali izraelskich sportowców i innych członków reprezentacji, ostatecznie zabijając jedenastu z nich oraz jednego z niemieckich policjantów.
Avery Brundage (dla którego były to ostatnie igrzyska w roli przewodniczącego Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego) wypowiedział wówczas jedno z najsłynniejszych zdań w historii sportu: „The games must go on” – „Igrzyska muszą trwać”. Więc trwały. Nam przyniosło to między innymi złoty medal piłkarzy, którzy pierwotnie do samego końca nie wiedzieli, czy w ogóle zagrają. A światu? Z jednej strony dowód na to, że idea olimpijska jest niezniszczalna. Z drugiej? Że nawet wielka tragedia nie powstrzyma już po części skomercjalizowanej imprezy.
CZYTAJ TEŻ: DZIEŃ, W KTÓRYM ZIŚCIŁY SIĘ NASZE NAJGORSZE LĘKI. HISTORIA MASAKRY W MONACHIUM
Był to też koniec nadziei organizatorów na to, że uda im się osiągnąć ich cel, czyli stworzyć najbardziej radosne igrzyska, jakie widział świat. Niemcom zależało, by pokazać się jako kraj otwarty, pełen serdecznych i miłych ludzi. Początkowo wychodziło idealnie. – Możecie zobaczyć, że za sprawą tych igrzysk próbujemy tu pogrzebać – ostatecznie i na zawsze – wiele rzeczy. Chcemy, żeby te igrzyska były pełne sportu, pokoju i niczego więcej – mówił w tamtym czasie Peter Harvey, członek komitetu organizacyjnego, „Guardianowi”.
W tym miejscu warto odnotować, że olimpijczyków oraz fanów witał jamnik Waldi, czyli pierwsza oficjalna maskotka olimpijska. Czemu jamnik? Tłumaczono, że to rasa odporna, uparta i zwinna – czyli posiadająca cechy prawdziwych sportowców – a do tego kojarzona z Bawarią. Region symbolizowało też ubarwienie Waldiego, pomalowanego na niebiesko, zielono i żółto (każdy z kolorów w dwóch odcieniach), symbolizujących błękit nieba, zieleń łąk i żółtą barwę pól Bawarii. Waldi zrobił ogromną karierę, a MKOl widząc to na stałe przyjął ideę tworzenia maskotek.
CZYTAJ TEŻ: PLUSZOWA STRONA IGRZYSK. HISTORIA MASKOTEK OLIMPIJSKICH
A co w czasie tamtych igrzysk działo się na arenach?
Cóż, furorę robił przede wszystkim Mark Spitz. Amerykanin zdobył siedem złotych medali na pływalni i do 2008 roku oraz występów pewnego innego wybitnego pływaka był to absolutny rekord pojedynczych igrzysk. Furorę wśród mediów zrobiła za to siedemnastoletnia radziecka gimnastyczka, Olga Korbut, zdobywczyni trzech tytułów mistrzyni olimpijskiej. Złoty medal zdobyli też jej rodacy w koszykówce, po pełnym kontrowersji starciu z USA.
Do programu olimpijskiego wróciły piłka ręczna i łucznictwo, odpowiednio po 36 i 52 latach. Lasse Viren wygrał dublet biegów długodystansowych – złota na 5000 i 10000 metrów, choć w czasie drugiego z finałów upadł na trasie. Dan Gable został mistrzem olimpijskim w zapasach w wybitnym stylu, żaden z rywali nie zdobył bowiem nawet punktu w walkach z nim. Z kolei maraton wygrał Amerykanin Frank Shorter, który… urodził się w Monachium.
To tylko drobny wycinek tego, co przyniosły nam tamte igrzyska. Nas jednak najbardziej interesuje to, co osiągali Polacy. Pozwólcie jednak, że skupimy się głównie na naszych złotych medalistach. Krążków o tym kolorze przywieźliśmy bowiem do Polski siedem.
Dla ojca
Karierę miał niecodzienną, bo sportowcem został w wieku 28 lat. Późno, ale w jego dyscyplinie – strzelectwie – przesadnie to nie przeszkadzało. Istotniejsze było to, czy ma się talent. A Józef Zapędzki bez wątpienia go miał i sam uważał, że to całkiem dobry moment na to, by zacząć rywalizować w sporcie. – 28 lat to okres pełnego ukształtowania psychiczno-fizycznego. W tym wieku podejmowane decyzje są przemyślane i mają charakter stały – mówił.
Zresztą z bronią do czynienia miał na co dzień, był wojskowym, ostatecznie dosłużył się stopnia podpułkownika. Do wojska trafił po II wojnie, gdy do jego gimnazjum przyjechali podchorążowie ze szkoły oficerskiej. Zapatrzył się w schludny mundur, chciał tak wyglądać. Więc poszedł w kamasze. W wojsku jednak – jak wspomina – głównie pił wódkę, palił papierosy i grał w karty. Aż pewnego dnia jeden z kolegów zabrał go na zawody strzeleckie, bo brakowało mu zawodników.
Pojechał. Zajął drugie miejsce, a początkowo nawet – przed ponownym przeliczeniem punktów – był uznany zwycięzcą. To była wielka sensacja, na podium stanął bowiem pomiędzy dwoma znakomitymi strzelcami, braćmi Józefem i Ryszardem Sadurskim. Z miejsca podszedł do niego trener Jan Pietrzak i namówił go na to, by Zapędzki spróbował strzelać sportowo. Ten się zgodził, na potrzeby dyscypliny rzucił wódkę i papierosy.
Opłaciło się.
Szybko wyszło, że Zapędzki talent ma ogromny, problemy sprawiał mu jedynie sprzęt. Początkowo strzelał ze starych, topornych pistoletów czechosłowackich. W końcu lepszy załatwił mu Pietrzak. Zapędzki się w tym nowym pistolecie zakochał i z nim w ręku trafiał niemal bezbłędnie. Nie udało mu się jednak pojechać na igrzyska do Rzymu, wystartował dopiero w Tokio, siedem lat po rozpoczęciu kariery. Ale tam, jak mówili jego bliscy, spalił się psychicznie. Sam Zapędzki z kolei wiele uwagi poświęcał sprzętowi, zauważał bowiem, że jego rywale mieli po prostu lepsze pistolety.
To on podpatrzył, jak doskonale przygotowane są te u Niemców. Z jego inicjatywy, podsuniętej działaczom, dwóch polskich rusznikarzy ruszyło szkolić się właśnie do naszych sąsiadów. Gdy Zapędzki otrzymał lepszą broń, efekt przyszedł natychmiast – w 1966 roku został wicemistrzem świata. A dwa lata później mistrzem olimpijskim. W Meksyku zanotował nowy rekord olimpijski (593 punkty) i czekał na to, co zrobią rywale. Żaden go już jednak nie wyprzedził. Zapędzki zdobył pierwszy złoty medal w historii polskiego strzelectwa, a potem… niemal spóźnił się na dekorację, bo w wiosce olimpijskiej – gdzie poszedł się przebrać – nie było wolnych samochodów. Ostatecznie on i opiekun reprezentacji, pułkownik Szewczyk, zatrzymali miejscowego kierowcę półciężarówki. Ten podwiózł ich na pace. Zdążyli.
Cztery lata później Zapędzki znów został mistrzem olimpijskim. W pewnym sensie niespodziewanie, bo pokonał wielkiego faworyta, Czechosłowaka Lubomira Faltę. Po zdobyciu medalu – zresztą 1 września, w rocznicę napaści III Rzeszy na Polskę – mówił, że była to dla niego niezwykle ważna chwila.
– Gdy wygrałem olimpiadę w Monachium, to moje myśli krążyły wokół oddalonego o kilkanaście kilometrów cmentarza, na którym pochowany był mój ojciec. Został zamordowany przez hitlerowców dwa dni przed wejściem wojsk amerykańskich do obozu koncentracyjnego w Dachau. Gdy odgrywano polski hymn, mówiłem w duchu: “Ojcze, chodź do mnie”. I razem z ojcem słuchałem “Mazurka Dąbrowskiego” – wspominał kilka lat temu dla “Przeglądu Sportowego”.
Wystartował na igrzyskach jeszcze dwukrotnie. W Montrealu szans na medal pozbawiły go wadliwe naboje w I rundzie, do dziś krążą różne teorie na temat tego, co się wtedy stało. W drugiej – z lepszymi – uzyskał… 299 punktów na 300 możliwych. W Moskwie z kolei po prostu poszło mu słabo i to był schyłek jego kariery. Po niej obronił pracę magisterską na wrocławskiej AWF, był trenerem w Austrii i Niemczech, a w Polsce… pracował na taksówce. Miał żal do władz, że został zapomniany, choć sam mówił, że może to przez jego niepokorny charakter. Zmarł w 2022 roku, w wieku niespełna 93 lat.
Z gimnastyki do sztangi
Dziś – gdy polskie ciężary przeżywają kryzys – on szkoli poza granicami kraju. Przez kilka lat pracował w USA. W 2010 roku znalazł ofertę w Internecie, zgłosił się i został wybrany po wielu rozmowach kwalifikacyjnych. W 2016 Stany Zjednoczone wywalczył pierwszy medal w podnoszeniu ciężarów od 16 lat. Głównie za sprawą pracy Zygmunta Smalcerza.
– Wszyscy byli wniebowzięci. Czekano na medal, bo daje on przepustkę do finansowania. Od igrzysk w Rio de Janeiro zrobił się boom na ciężary, związek zaczął bardzo rozwijać dyscyplinę. W tej chwili podnoszenie ciężarów uprawia ponad 25 tysięcy zawodników. Na MŚ dzieci startowało 900 osób, to wynik, który chyba nigdy nie zostanie pobity przez inne nacje. By zawody w ogóle się odbyły, trzeba było postawić pięć pomostów, inaczej impreza potrwałaby ze trzy tygodnie. To wszystko przekłada się na poziom podnoszenia ciężarów w USA. A nie byłoby tego bez medalu w Rio. To wszystko, co się działo, ciągle jest mi bardzo bliskie – wspominał Smalcerz w “PS”.
Odszedł wtedy z funkcji trenera, bo wiedział, że w Polsce będą trwać wybory na nowego prezesa związku. Uważał, że będzie głównym kandydatem, jeśli tylko wystartuje. Był mistrzem olimpijskim i świata, pracował jako trener i to z sukcesami, miał zagraniczne doświadczenia. Wszystko wskazywało, że powinien otrzymać posadę. Ale – jak to w tym kraju bywa – go nie wybrano. Dlatego dziś szkoli w Norwegii. A polskie ciężary nadal są w dołku.
Zupełnie inaczej było w 1972 roku. Ogółem na igrzyskach w Monachium zdobyliśmy na pomostach trzy medale – po jednym każdego koloru. I złoto wywalczył właśnie on.
Jego historia zaczęła się w Czechowicach, w których jego ojciec był gospodarzem hali sportowej. Młody Zygmunt pomagał mu w obowiązkach, a przy okazji trenował różne sporty, aż wreszcie postawił na gimnastykę. Miał całkiem spory talent, dobrze sobie radził, ale gdy już wyjechał na studia na warszawską AWF, to pojawiła się inna ścieżka kariery – ciężarowca. Na niewielkiego chłopaka uwagę zwrócił wtedy doktor Augustyn Dziedzic.
Czemu? Bo w tamtym okresie mówiło się, że Międzynarodowa Federacja Podnoszenia Ciężarów chce wprowadzić kategorię muszą. A Smalcerz miał do niej idealne warunki. Początkowo zgodził się trochę potrenować, ale łączył to z gimnastyką. Na ciężary postawił, bo niemal z miejsca okazał się jednym z najlepszych zawodników w Polsce, a Dziedzic sugerował mu nawet, że w przyszłości to kto wie – może będzie wśród najlepszych i na świecie. I faktycznie, tak się też stało. Choć zajęło to nieco lat. Głównie dlatego, że kategoria musza jak szybko powołana do życia, tak szybko została zlikwidowana.
Smalcerz znów miał zagwozdkę. Mógł wrócić do gimnastyki, mógł też rywalizować w kategorii koguciej, a więc wyższej. Teoretycznie mu się to nie opłacało, ale Dziedzic nadal widział w nim ogromny potencjał. Przekonał podopiecznego, a ten po dwóch latach ciężkich treningów wkradł się na podium mistrzostw Polski. Gdy minęły kolejne dwa lata, dostał się do kadry narodowej. Przeskok o jeszcze dwa sezony i tu niespodzianka – kategoria musza miała wrócić. Smalcerz był wniebowzięty, wiedział, że to dla niego ogromna szansa.
Początkowo jednak nie potrafił jej wykorzystać. W 1969 roku został czwartym zawodnikiem mistrzostw Europy. Na kilku innych imprezach też zajmował miejsca poza podium. Aż w 1971 roku zaczął wygrywać… wszystko. W tym mistrzostwa: Europy i świata. A rok później – igrzyska olimpijskie, gdzie wyruszył tak naprawdę z bardzo skromnym nastawieniem. – Na igrzyska jechałem ze świadomością, że mogę walczyć o medal, ale oczywiście o złocie jeszcze wtedy nie marzyłem – wspominał.
A jednak w Monachium był absolutnie najlepszy. Wygrał w wielkim stylu. Zdobył złoto, przy okazji setny medal w historii startów Polski na igrzyskach. Tego sukcesu nie udało mu się powtórzyć w Montrealu, tam spalił wszystkie podejścia w rwaniu, przez co środowisko z miejsca się od niego odwróciło. A on zapamiętał to na lata.
Cztery dekady później środowisko znów nie było mu przychylne. Dlatego dziś swoją wiedzę przekazuje innym. A my na igrzyska wysyłamy jedną sztangistkę.
CZYTAJ TEŻ: IGRZYSKA TYLKO Z JEDNĄ POLSKĄ SZTANGISTKĄ. “ZAORALI CIĘŻARY W POLSCE”
Żal każdej decyzji
Miał charakter, który sprawiał mu regularne problemy. Ale w zestawie do niego – wielki talent. Bokserem chciał być właściwie od zawsze, zakochał się w tym sporcie, gdy nauczyciel w podstawówce przyniósł na lekcję wychowania fizycznego pięściarskie rękawice. Zaczynał od małego lokalnego klubu, z czasem trafił do Legii, w ręce być może najlepszych jak na tamte lata trenerów. Szybko, bo w wieku 22 lat – a konkurencja była wtedy w Polsce całkiem spora – pojechał na mistrzostwa Europy. Ale w Belgradzie boksował fatalnie, przegrał, był najsłabszym punktem kadry.
Gdy wrócił do kraju, krytykowano go na każdym kroku. Prasa pisała o jego kiepskiej postawie, używając słów takich jak “kompromitacja”. Zresztą oburzeni byli nawet działacze i trenerzy. W końcu nie takiego Jana Szczepańskiego widywali w ringu na co dzień. On sam mówił, że nie wytrzymał psychicznie, ale też, że taki miał po prostu styl – unikał ciosów rywala, był defensywny. Nikt jeszcze nie nauczył go walczyć inaczej. To przyszło z czasem, choć oczywiście zachował to, co pozwalało mu na co dzień wygrywać.
Potencjał do nieco innej walki miał jednak ogromny. Był doskonały technicznie, świetnie czuł odległość w ringu, szybko się poruszał. Walczył elegancko, miło dla oka. Potrafił też jednak nokautować rywali, z kolei sam niemal nigdy nie padał na deski (a stoczył w karierze 290 walk). Niemniej, w 1961 roku nikt tego jeszcze nie widział. Wszyscy za to wiedzieli, jak słabo wypadł w Jugosławii. Z czasem zyskał sobie jednak nieco uznania. W 1963 roku pokonał kilku uznanych bokserów, na przykład Władimira Safronowa, mistrza olimpijskiego sprzed siedmiu lat.
A w 1964 otrzymał nokautujący cios. Poza ringiem.
Lekarze wykrywają wówczas u niego wrodzoną wadę serca. Z diagnozą wiąże się zakaz uprawiania sportu. Klub go wspomaga, Szczepański idzie do wojska. Ale co z tego, skoro to boks kocha? Popada w alkoholizm, żyje tak przez cztery lata. Jak wspomni wielokrotnie potem – nałóg został już z nim tak naprawdę na zawsze. Ale zakaz boksowania nie. W 1968 roku poprosił o kolejne badania. Wynik? Wady nie ma. Jan może wznowić treningi. Wraca więc do Legii.
Wielu pukało się wtedy w głowę, ale on w siebie wierzył. I słusznie. Okazało się bowiem, że przez to czterolecie nie stracił nic ze swojej doskonałej techniki, ba, niektórzy twierdzili, że po przerwie wyglądała nawet lepiej. Feliks Stamm, legendarny trener, dostrzegł to i mu zaufał. W 1971 roku wziął go na mistrzostwa Europy. Szczepański wygrał. Ale czy stosunek fanów się do niego zmienił? A to zależy gdzie. W Warszawie – na pewno.
Jan Szczepański po lewej
Ale nie w Katowicach. A tam odbywały się mistrzostwa Polski. Reprezentant Legii zdobył złoto, jednak publika buczała i gwizdała na niego niemiłosiernie. Zdenerwował się, przy wręczaniu nagród wyrwał doktorowi Jerzemu Moskwie biało-czerwoną szarfę i rzucił ją w trybuny. Zwołano zebranie związku, odebrano Szczepańskiemu tytuł i zdyskwalifikowano. Ostatecznie – na trzy miesiące, choć długo nie wiedział, jaka czego go kara.
– Wziąłem rewanż i rzuciłem szarfę za mistrzostwo Polski w kibiców. Był jednak taki jeden, co czekał tylko wówczas na moje porażki. Prezes Polskiego Związku Bokserskiego powiedział, że to jest profanacja godła, że zostanę dożywotnio zdyskwalifikowany. Odebrano mi tytuł. Spotkało mnie wszystko najgorsze. Znowu miałem pod górkę. Znowu trudny czas – wspominał Szczepański na łamach Onetu.
Do kadry jednak wrócił, ale w kwietniu 1972 roku usłyszał kolejną druzgocącą diagnozę: niewydolność serca. Znów miał zakończyć karierę, z miejsca zaczął pić, ale tym razem zdecydowano, że ma codziennie stawiać się na badania. Po jakimś czasie lekarze doszli do wniosku, że nie ma przeciwwskazań, by boksował. Ostatecznie dostał się na igrzyska. Pojechał do Monachium.
Już gdy tam był, na prawej ręce, tuż obok kostek, wyrósł mu wrzód. Do pierwszej walki zostawało mało czasu, więc uznał, że trzeba się go pozbyć. Poszedł na salę treningową, założył rękawicę i… przyłożył z całej siły ręką w worek treningowy. Wrzód pękł, ale ręka bardzo spuchła. Dostał antybiotyk, a lekarz MKOl na badaniu stwierdził, że owszem, dopuści go do walki, ale na jego miejscu do ringu by nie wszedł. Bo nikt jeszcze jedną ręką nie wygrał na igrzyskach.
Szczepański był więc pierwszy. Na otwarcie zwyciężył z rywalem z Sudanu, posyłając go na deski. Ale w drugiej rundzie czekał Amerykanin James Busceme, walczący z odwrotnej pozycji. Prawa ręka była więc bardzo potrzebna. Do pracy wziął się więc doktor Janusz Garlicki, który finalnie przeciął wrzód. Została po nim spora blizna. Ale jej już nikt nie oglądał, Polak mógł boksować i Amerykanina pokonał. Podobnie jak Irlandczyka Charlesa Nasha. W półfinale nie musiał nawet wychodzić do ringu, rywal – Samuel Mbunga z Kenii – miał pęknięty obojczyk, poddał walkę walkowerem.
A finał? To już wielkie starcie z Laszlo Orbanem z Węgier. Świetna walka, ze znakomitą końcówką Polaka, która zadecydowała o tym, że to on zdobył – decyzją sędziów – olimpijski złoto.
– Mimo wszystko nie byłem pewny wyniku, czy jemu dadzą zwycięstwo, czy mnie. Orban za to był pewny! Widzę, że Laszlo Papp [wówczas trener Węgrów – dop. red.] zadowolony i już mu mówi: wygrałeś. Pogratulowałem i podziękowałem mu za walkę jeszcze przed ogłoszeniem wyników, ale widzę, że on zbyt pewny jest swego i mówi do mnie, że wygrał. Ja nic, pomyślałem sobie – poczekaj, ty ośle, jakżeś ty bił? Nie tak, jak trzeba! No i moje na wierzchu, słyszę swoje nazwisko, moją do góry podnoszą rękę! – wspominał po latach.
To był jego wielki triumf. Ale potem było już gorzej. Skończył karierę – bo zgodnie z ówczesnymi przepisami nie mógłby już walczyć na międzynarodowych zawodach – kilka lat później, w wieku 35 lat. Po niej zagrał w kilku filmach, ale ogółem imał się wielu zajęć, rzadko wytrzymywał gdzieś w robocie dłużej. Miał trudny charakter, często popadał w konflikty, do tego znów zaczął pić. Sam mówił, że żałuje każdej decyzji, jaką podjął w życiu.
Pocieszało go jedynie to, że zawsze pozostał sobą.
Fałszywe kule
Zaczynał od przygód w ringu. Tyle że takich, które nie kończyły się dla niego dobrze. W teorii był do pięściarstwa znakomicie zbudowany. Ogromny, z szerokimi barami, wielkim zasięgiem rąk i wielką siłą w pięści. Sęk w tym, że jego samego łatwo było napocząć. Celny cios w szczękę, a Władysław Komar padał na deski. W 1959 roku młody jeszcze bokser wziął udział w meczu Polska – Włochy i zaliczył nokaut w starciu z Mario Mastheginem.
Redaktor Jerzy Zmarzlik, pisał wtedy w „Przeglądzie Sportowym” tak:
– Spotkanie reprezentacji młodzieżowych Włoch i Polski na Torwarze zakończyło się niemal tragicznie. Bardzo ciężko znokautowany został w wadze ciężkiej pięściarz warszawskiej Skry, Władysław Komar, przez czołowego pięściarza Italii, Mario Masthegina. Od blisko roku apelujemy, by Komarowi zakazać uprawiania boksu. Apelowaliśmy zresztą do samego Komara, by zmienił dyscyplinę sportu, bowiem do walki bokserskiej nie ma on ani predyspozycji, ani warunków. Przegrał ostatnio wiele walk przez KO i TKO – zresztą tylko dlatego, że lekkomyślni sędziowie prokurowali techniczne nokauty, oszczędzając Komara. Tymczasem Komar przegrywał raz za razem, i to z bokserami nie reprezentującymi żadnej klasy. Mimo to ludzie odpowiedzialni za prawidłowy rozwój boksu mieli śmiałość wystawić Komara do reprezentacji Polski i zlekceważyć wszystkie głosy rozsądku. Walka z Mastheginem była dla Komara na pewno końcem kariery bokserskiej, a kto wie czy i nie sportowej.
Suchej nitki na Komarze więć nie zostawił, ale może dał mu do myślenia. Bo ten faktycznie pożegnał się z ringiem. I z niego trafił na stadion lekkoatletyczny, a konkretnie – do pchnięcia kulą. Zachęcił go do niego Witold Gerutto, działacz PZLA, w przeszłości tez kulomiot. Szybko okazało się, że Komar ma do tego pchania niezwykłe predyspozycje. Może genetyczne, bo matka też była kulomiotką w Kownie, na terenie dzisiejszej Litwy, gdzie Władek urodził. Ojciec z kolei biegał przez płotki.
Rodzina była szlachecka, Komar senior do tego wspierał lokalne oddziały Armii Krajowej w czasie wojny. Skończyło się więc, jak się skończyć musiało. Ojca zabili litewscy nacjonaliści, wspierani przez hitlerowców. Matka wzięła syna i córkę i wyjechała do Polski. Po wojnie na moment oddała nawet dzieci do domu dziecka, bo nie miała pieniędzy. Ale gdy tylko była w stanie utrzymać rodzinę, od razu wzięła je z powrotem. Sam Komar, mimo tych drastycznych przeżyć, powtarzał zawsze, że „urodził się, by żyć kolorowo”. I tak było.
Swoje w życiu bowiem Władysław Komar wypił. Swoje przetańcował. Swoje wybawił. Ale nadal był przy tym niezłym sportowcem. „Niezłym”, bo przez lata raczej wielkich sukcesów nie odnosił. Na igrzyskach w Tokio i Meksyku nie sięgał po medale. Na mistrzostwach Europy po raz pierwszy stanął na podium w 1966 roku. Zdobył brązowy medal, potem taki sam wpadł mu do dorobku jeszcze w 1971. Nieco sukcesów miał z hali. Ale tam też nigdy nie zgarnął złota.
To miał zdobyć w Monachium. Choć niewiele na to wskazywało.
No bo niby ustabilizował formę na solidnym poziomie. Ale rywali miał jeszcze lepszych. W dodatku nad głową wisiał mu topór – przez cały rok miał bowiem zapewnione idealne warunki przygotowań i dostawał wszystko, czego tylko zapragnął. Kosztować go to miało tylko medal. Jeśli by go jednak nie zdobył – wszystkie zainwestowane w niego pieniądze miał oddać. Nie było więc wyjścia, trzeba było stanąć na podium. Ale wkraść się tam? O, to trudna sztuka, zwłaszcza przy zawodnikach z USA, absolutnej potęgi w pchnięciu kulą. Reprezentanci Stanów zajmowali nawet kilkukrotnie całe olimpijskie podium – w 1948, 1952 i 1960 roku. Z kolei w 1956, 1964, i 1968 zgarniali dwa pierwsze miejsca. W teorii zostawał więc do wzięcia tylko brązowy medal. Pewnie w niego celował Komar.
Wiedział jednak, że potrzebuje sobie pomóc. Postanowił więc wszystkich… oszukać. Komar przywiózł do Monachium swoje kule, które ważyły – zgodnie z regulaminem – 7,26 kilograma. Wszystkie tyle samo… poza jedną. Ta była dużo lżejsza i nią Polak pchał na treningach. Rywale osiągali więc po 19-20 metrów, a on pchał po 22 i to bez wielkiego wysiłku! Polak chciał zdeprymować przeciwników i chyba mu się udało. Tym bardziej że ci nawet podbierali jego kule i próbowali pchać. Nie wiedzieli jednak, że reszta jest przepisowa i po takie sięgali. Więc nic im to podkradanie nie dawało. Osiągali nimi tyle, co i swoimi.
Oni więc byli niespokojni, a Komar – wręcz przeciwnie. W Monachium wszedł do koła, rozkręcił się i huknął 21,18 metra w pierwszej próbie. Nowy rekord olimpijski! Więcej nie musiał, do końca samego konkursu nikt go już nie przerzucił. Dominację Amerykanów przerwał imprezowicz, nie stroniący od alkoholu, kobiet, a nawet drobnych bójek czy rozrób. Człowiek, którego Polski Związek Lekkiej Atletyki zawieszał w trakcie trwania kariery… 27 razy! Cóż, może po prostu do takiej wygranej potrzeba było nieco szaleństwa?
Na podium Komar nieco się wzruszył. Mówił, że w tamtych chwilach myślał o ojcu, o całej drodze, jaką przebył. Ale już w Polsce, ba, ponoć już w wiosce olimpijskiej, wrócił do imprezowania. Karierę kontynuował jeszcze kilka lat, ale nie pojechał do Montrealu bronić złota. Pewnie i tak by mu się to nie udało, nie pchał już w tamtym okresie daleko, ale nie mógł się nawet o tym przekonać, bo… paszport zabrała mu milicja. Mówiło się, że była to zemsta jego teścia – Mariana Spychalskiego, przewodniczącego Rady Państwa – bo Komar akurat rozwodził się z jego córką.
Potem Władek poszedł w kino. Zagrał w kilku ciekawych produkcjach, choćby w „Piratach”, „Kilerze” czy „Ekstradycji”. Plany miał na więcej, dobrze się bowiem w tych filmach odnajdował. Aż przyszedł fatalny wypadek samochodowy, w którym zginął on, nasz inny mistrz olimpijski, Tadeusz Ślusarski, i reprezentant kraju w biegu na 400 metrów, Jarosław Marzec. To było 17 sierpnia 1998 roku. Komar miał zaledwie 58 lat.
Co ja mam państwu powiedzieć
Pewnie nigdy wcześniej i nigdy później polski sport nie zawdzięczał tak wiele… Hiszpanii. Gdyby bowiem nie piłkarska reprezentacja tego kraju, to i historia całego futbolu w naszej ojczyźnie mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. A zaczęło się w bułgarskiej Starej Zagorze, gdzie Polacy przegrali w ramach kwalifikacji olimpijskich 1:3 z gospodarzami. Przy czym, dodajmy, sędzia kręcił tamtym meczem niemiłosiernie.
Poza tym dwukrotnie pokonali amatorską reprezentację Hiszpanii, ale nie wysoko – jak spodziewali się fani – a w obu przypadkach po 2:0. I mimo że w Warszawie ograli Bułgarów 3:0, to wszystko zależało od tego, jak poradzą sobie ci ostatni w Hiszpanii. U siebie wygrali 8:3, więc mało kto spodziewał się, że Polacy nadal mają szansę na awans. Mogli bowiem dostać się na igrzyska, gdyby Bułgarzy nie wygrali lub triumfowali wtedy tylko jedną bramką (wówczas trzeba byłoby rozegrać dodatkowy mecz, bo bilans bramkowy byłby u obu zespołów ten sam).
Tymczasem w Hiszpanii po ledwie 17 minutach było… 2:2. Kolejny gol nadszedł dopiero w 76. minucie. Dla Bułgarii. W Polsce ci, którzy słuchali transmisji radiowej (tylko taka była dostępna), modlili się o to, by to był ostatni, by już nie padło więcej bramek. Ale po ledwie trzech minutach wygłoszono komunikat o jeszcze jednym trafieniu. Dla Hiszpanów! Piłkę do siatki wpakował Quini, późniejsza gwiazda Barcelony. Bułgarzy rzucili się, oczywiście, do ataków, ale nie potrafili trafić już ani razu. Hiszpanie wprowadzili Polaków na igrzyska.
Hubert Kostka wspominał po latach, że w czasie tamtego meczu jechał akurat samochodem z żoną. I gdy w radiu usłyszał, że jest remis, że to ostatnie minuty, to zatrzymał się na poboczu, nie był w stanie prowadzić. Czekał, aż sprawozdawca powie, że to koniec. I w końcu tak się stało. Kostka został olimpijczykiem. Podobnie jak i jego koledzy z kadry, prowadzonej przez Kazimierza Górskiego.
Ten ostatni był tu kluczem. To on zrobił z utalentowanych zawodników prawdziwy zespół, gotów walczyć o najwyższe cele. – Siła zespołu, siła przekonywania trenera Górskiego była tak duża, że my pojechaliśmy na igrzyska nie tylko wziąć udział. Pojechaliśmy tam po medal! To było dla nas celem od początku, od momentu przygotowań w Zakopanem. Nic nie zmieniło się nawet po sparingowej przegranej z Polonią Bytom, kiedy wylała się na nas fala krytyki i pytania po co my do Monachium w ogóle jedziemy – mówi Włodzimierz Lubański w rozmowie z WP.
Górski krytykowany przez pierwsze lata pracy był zresztą bardzo często. Ale niespecjalnie się tym przejmował, budował po swojemu. Znakomicie rozumiał zespół, wiedział, czego ten potrzebuje. W Zakopanem znalazł spokój i doskonale przygotował kadrę do trudów turnieju olimpijskiego, na którym mieli grać właściwie co dwa dni. A zaczęli od łatwego starcia z Kolumbią, wygrali 5:0. Potem 4:1 pokonali innego outsidera, Ghanę. Został mecz z NRD, o pierwsze miejsce. Wyszliby i bez wygranej, ale chcieli pokonać rywali, pozytywnie się naładować. Udało się 2:1, po dwóch bramkach obrońcy, Jerzego Gorgonia. Drugi gol był przepiękny, Gorgoń przyłożył z dystansu, trafił prosto w okienko.
Było więc wspaniale. A potem wszystko się skomplikowało. W meczu z Duńczykami Polacy grali kiepsko, do przerwy był remis 1:1. W szatni pokłócili się niemal wszyscy, awantura trwała dobrych 10 minut, dopiero wtedy do środka wszedł trener Górski. I rzucił po prostu: „Panowie, jak żeście wszystko sobie powiedzieli, to ten mecz trzeba wygrać”. Nie udało się jednak, Polacy co prawda grali w drugiej połowie lepiej, ale do siatki już nie trafili.
By zagrać o złoto, trzeba było pokonać ZSRR. Znakomitą reprezentację, pełną gwiazd. Przede wszystkim jednak – długo nie było wiadomo, czy mecz się odbędzie. To właśnie wtedy miał miejsce zamach, igrzyska zawieszono, ale uznano, że trzeba dokończyć „rozpoczęte konkurencje”. Piłkarzy, którzy byli już w szatni, podpięto pod tę kategorię, ale dopiero po dłuższym czasie. Przez to trzy razy wychodzili na rozgrzewkę, a gdy mecz się zaczął, poczuli ulgę. Trzeba jednak było jeszcze złapać koncentrację.
Polacy cieszą się z wygranej w finale igrzysk. Fot. Newspix
To Sowieci pierwsi objęli prowadzenie, do siatki trafił Oleh Błochin, późniejszy zdobywca Złotej Piłki. Rywale mogli strzelić więcej, ale świetnie bronił Kostka. Na 20 minut przed końcem Górski chciał wprowadzić Andrzeja Jarosika. Ten jednak… był obrażony na szkoleniowca za to, że nie zagrał od pierwszej minuty i odmówił wejścia na boisko. Trener nawet się z nim nie spierał, spojrzał na ławkę, gdzie obok Jarosika siedział Zygfryd Szołtysik. Wskazał więc na niego, kazał się przebrać i „Zyga” po chwili biegał już po boisku. Później wielu reprezentantów mówiło, że to był kluczowy moment. Szołtysik odmienił bowiem mecz.
Polacy wyrównali po karnym na Lubańskim. Teoretycznie on sam powinien strzelać, ale się przestraszył. Chciał oddać piłkę drugiemu w kolejce Robertowi Gadosze, ten jednak nie trafił w meczu z NRD i też się obawiał. No to futbolówka trafiła do Kazimierza Deyny. Ten wyglądał pewnie i tak wykonał karnego, dopiero potem przyznawał, że nigdy w życiu nie czuł takiego strachu. To była 79. minuta, a na tablicy wyników 1:1. Kilka minut później piłkę na 16. metrze dostał Lubański. Ale był odwrócony tyłem do bramki, wystawił więc do Szołtysika. A ten huknął po długim rogu i zrobiło się 2:1. Polacy tego prowadzenia już nie oddali.
Potem był jeszcze mecz z Marokiem, ale tu nie było wątpliwości – wygraliśmy 5:0. Zostało starcie o złoto, z Węgrami. Biało-Czerwoni wyszli na niego w składzie Hubert Kostka – Zbigniew Gut, Jerzy Gorgoń, Lesław Ćmikiewicz, Zygmunt Anczok – Zygfryd Szołtysik, Jerzy Kraska, Kazimierz Deyna (w 77. minucie zmienił go Ryszard Szymczak), Zygmunt Maszczyk – Włodzimierz Lubański, Robert Gadocha. I to ta ekipa dała nam złoto.
Choć znów to rywale wyszli na prowadzenie. I to po błędzie Deyny, który fatalnie rozegrał piłkę. Przejął ją rywal, Bela Ravady, po czym pognał na bramkę, minął Deynę i ostatecznie trafił do siatki. Do przerwy wynik się nie zmienił… ale fani mieli powody do radości. Polska telewizja wyemitowała bowiem w trakcie tego kwadransa zwycięską walkę Szczepańskiego, która zakończyła się mniej więcej w momencie, gdy Węgrzy trafili. Złoto tego dnia więc już mieliśmy. Pozostawało pytanie czy jedyne.
Na szczęście okazało się, że nie. W drugiej połowie Deyna postanowił się bowiem zrehabilitować. Tuż po przerwie fenomenalnie zakręcił dwójką Węgrów, po czym strzelił z lewej nogi i wyrównał. Potem piłkę w pole karne wrzucił Maszczyk, Lubański poprzepychał się z obrońcami, piłka spadła pod nogi Deyny, który ominął bramkarza i trafił po raz drugi. Po meczu mówił, że mógł mieć nawet trzy gole, ale ten trzeci nie był potrzebny – Polacy nie dali sobie nic strzelić. Wygrali 2:1, a wzruszony Jan Ciszewski krzyczał do mikrofonu: – No mój Boże, no co ja mam Państwu powiedzieć. Dwadzieścia lat czekałem na taki moment. Ponad pięćdziesiąt lat czekało polskie piłkarstwo.
Potem było, oczywiście, świętowanie, chóralne śpiewy i celebracje, odbiór medali. Nie wszyscy dostali je od razu – według ówczesnego regulaminu odbierali je tylko ci zawodnicy, którzy zagrali w finale. Ale po czasie dostarczono je i do rezerwowych.
Tak zaczęła się, trwająca 10 lat, wielka era polskiego piłkarstwa.
***
Kadra reprezentacji Polski na igrzyska w Monachium:
Zygmunt Anczok, Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Zbigniew Gut, Jerzy Gorgoń, Andrzej Jarosik, Kazimierz Kmiecik, Hubert Kostka, Jerzy Kraska, Grzegorz Lato, Włodzimierz Lubański, Joachim Marx, Zygmunt Maszczyk, Marian Ostafiński, Marian Szeja, Zygfryd Szołtysik, Antoni Szymanowski, Ryszard Szymczak.
Złoty papieros
Jako pierwszy polski florecista odnosił ogromne sukcesy. Potem doszedł Ryszard Parulski, Egon Franke i reszta wielkich zawodników z lat 60. Ale zaczęło się od Witolda Woydy, który w 1960 na igrzyskach w Rzymie zajął czwarte miejsce. I w sumie się tym cieszył, wyruszył tam w końcu jako młody chłopak, miał ledwie 21 lat. Rok później zdobył pierwszy medal mistrzostw świata – drużynowy brąz we florecie.
Zespołowo miał zresztą sięgać po takie krążki jeszcze osiem razy, choć nigdy nie stał na najwyższym stopniu podium. Indywidualnie też nie – w tej roli zdobył tylko jeden, srebrny medal. W 1962 roku. Stąd gdy ruszał na igrzyska do Tokio był jednym z faworytów. I wrócił stamtąd ze srebrem, ale w drużynie. Sam przepadł i w roli kibica oglądał, jak po historyczne złoto dla Polski sięga Franke.
Ale Woyda też miał jeszcze swoją część historii do napisania.
Nie w Meksyku. Na igrzyskach w 1968 roku znów bowiem nie stanął na indywidualnym podium, ale po raz drugi udało mu się to w drużynie – tym razem jednak wraz z kolegami zdobył brąz. Zostało Monachium, igrzyska w 1972 roku, gdzie Woyda jechał już jako doświadczony szermierz. Tam miała się podsumować jego kariera. Albo medal indywidualny, albo kolejne rozczarowanie.
Może przed igrzyskami o tym wszystkim rozmyślał. Jak to trafił do szermierki, bo wychowawca przeprowadzał nabór do klubu sportowego. Jak okazało się, że ma do niej ogromny talent. I jak po sześciu latach treningów pojechał do Rzymu i odniósł sukces, jakiego Polacy jeszcze nie mieli, bo takim wówczas było to jego czwarte miejsce. Może wspominał też inne medale i sukcesy. Jak rok 1964, najwybitniejszy w jego karierze, gdy właściwie nie ponosił porażek. – W tamtym okresie miałem takie turnieje, że dosłownie bawiłem się z przeciwnikami i czułem, że nie mogę przegrać walki – wspominał Witold Woyda.
Witold Woyda podrzucany przez kolegów
W Monachium było inaczej. Tam też czuł się na planszy znakomicie, ale obawiał się jednego rywala – Francuza Revenu. Regularnie z nim bowiem przegrywał, bardzo mu ten konkretny przeciwnik nie leżał. I faktycznie, trafił na niego, w fazie półfinałów. Obaj dali świetną walkę, ale to Francuz był lepszy, triumfował 5:4, choć Woyda prowadził już 4:0. Tyle że Revenu nic to nie dało, bo nie wszedł do sześcioosobowego finału. Miejsca w nim pozbawił go inny Polak, Marek Dąbrowski.
I w ten sposób dał Woydzie szansę na złoto. Przed finałem do szatni, gdzie Polak odpoczywał, wszedł Bohdan Tomaszewski, który potem tak to opisał:
„Jesteśmy sami. Chodzę tam i z powrotem i nic nie mówimy. Wreszcie przerywam milczenie:
– Musisz teraz połączyć dwie rzeczy. Całkowite rozluźnienie z całkowitą koncentracją. Jesteś szybki, ale byłeś dotąd za nerwowy. Uwierz do końca w siebie.
Słucha, nic nie odpowiada. Wie, że nie znam tajników szermierki. Ale wie, że chcę mu pomóc. Wyczuwa, że jestem zdenerwowany i to go właśnie uspokaja. – Najważniejsze, że odpadł Revenu – mówi. – Pójdę teraz luźniej. Jestem zmęczony, ale nie czuję zmęczenia. Znam ich wszystkich na pamięć. Typują Noela i Marka, prawda?
– Tak, prawie wszyscy mówią, że wygra Noel albo Dąbrowski. – Odpowiadam z całą szczerością. – To dobrze, że nie stawiają na ciebie. Walka z Granierim była przełomowa. – Zaciągnąłem się papierosem. Raptem wyciągnął rękę i odebrał mi go. Zaciągnął się tylko raz, ale głęboko. Puścił dym i uśmiechnął się, jak chłopiec, którego złapano na gorącym uczynku. – Chyba zacznę znowu palić. Kończę karierę. To moja ostatnia olimpiada”.
A więc wiedział. I może to dało mu potrzebny spokój, luz na planszy. W każdym razie w finałach był nie do zatrzymania. Już przed ostatnim pojedynkiem wiedział, że zdobył złoto. Rumuna Tiu jednak i tak pokonał, ba, zrobił to do zera. A potem dołożył jeszcze tytuł mistrza w rywalizacji drużynowej wraz z Markiem Dąbrowskim, Arkadiuszem Godelem, Jerzym Kaczmarkiem i Lechem Koziejowskim.
To jeden z zaledwie trzech złotych dubletów w historii polskich startów na igrzyskach. Drugi wywalczył Arkadiusz Skrzypaszek w Barcelonie, dwadzieścia lat później. Trzeci – Robert Korzeniowski w Sydney, w 2000 roku. Ale to Woyda był pierwszy i już na zawsze tak pozostanie.
Czternastka pozostałych
Poza siedmioma złotymi, Polacy wywalczyli w Monachium jeszcze czternaście innych medali – pięć srebrnych i aż dziewięć brązowych. Najwięcej krążków dali nam wtedy bokserzy. Oprócz Szczepańskiego na podium stali też Wiesław Rudkowski (srebro w wadze lekkośredniej), Leszek Błażyński (brąz w wadze muszej) i Janusz Gortat (brąz w wadze półciężkiej). Świetnie radzili sobie również sztangiści, gdzie obok Smalcerza, do kraju z medalami wrócili też Norbert Ozimek (srebro w wadze półciężkiej) oraz Zbigniew Kaczmarek (brąz w wadze lekkiej).
Poza tym klasycznie medale dała nam też lekkoatletyka w osobach Ryszarda Katusa i Ireny Szewińskiej, którzy zdobyli brązowe krążki odpowiednio w dziesięcioboju i biegu na 200 metrów. Obok boksu swoje zrobiły też inne sztuki walki. Zapaśnicy przywieźli do kraju dwa medale, oba za trzecie miejsce, a dokonali tego Kazimierz Lipień (styl klasyczny, waga piórkowa) i Czesław Kwieciński (styl klasyczny, waga ciężka). Trafił się również medal w judo i to srebrny, a wywalczył go Antoni Zajkowski w wadze półśredniej.
OLIMPIJCZYK PROSTO Z SYBERII. HISTORIA CZESŁAWA KWIECIŃSKIEGO
Inne krążki? A to zasługa choćby kajakarstwa, gdzie Rafał Piszcz i Władysław Szuszkiewicz wywalczyli brąz na 1000 metrów. W kolarstwie z kolei zgarnęliśmy medale w drużynowej jeździe na czas na szosie i tandemie na torze – odpowiednio srebro i brąz. Ba, trafił się nawet krążek w łucznictwie – do dziś jeden z dwóch polskich w historii tej dyscypliny – który wywalczyła Irena Szydłowska.
Efekt? Bilans medalowy 7-5-9. Łącznie 21 krążków. Pod tym względem czwarty wynik w historii (ex aequo z Rzymem), ale jeśli chodzi o tabelę medalową – trzeci. Od tamtego czasu tylko raz na igrzyskach wypadliśmy lepiej… ale o tym jeszcze napiszemy.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix