Reklama

Olimpijczyk prosto z Syberii. Historia Czesława Kwiecińskiego

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

08 października 2021, 19:09 • 23 min czytania 1 komentarz

Jego życiorys to materiał, który mógłby posłużyć za scenariusz do dobrego filmu. Urodził się na terenach obecnej Litwy, choć nie pamięta wiele z tamtego okresu. Już w wieku sześciu lat został wraz z rodziną zesłany na Sybir. Do Polski powrócił po dziesięciu latach pobytu w lodowym piekle. Przez lata kariery zmagał się z politycznymi układami, kontuzjami czy też rywalami, którzy nie zawsze byli czyści. Chociaż zapasy odkrył dopiero w szesnastym roku życia, to był obecny na aż pięciu igrzyskach olimpijskich, z których przywiózł dwa medale – oba brązowe. Poznajcie niezwykłą historię Czesława Kwiecińskiego.

Olimpijczyk prosto z Syberii. Historia Czesława Kwiecińskiego

4 września 1958 roku, Igarka nad Jenisejem. Milicjant zmierza do jednego z domów w miejscowości, której ludność stanowią przesiedleńcy. Skromna, drewniana chata należy do rodziny Kwiecińskich. Wewnątrz funkcjonariusz zastaje tylko piętnastoletniego Czesława. Chłopiec niedawno ukończył szkołę podstawową, po której później rozpoczął pracę w tartaku. Akurat tego dnia szedł na drugą zmianę. Rano po prostu zbierał siły do kolejnej ciężkiej harówki w syberyjskiej wiecznej zmarzlinie.

Gdzie matka? – zapytał krótko milicjant.
U sąsiadki – odpowiedział chłopak, wyraźnie zdziwiony wizytą niespodziewanego gościa. –  Stało się coś?
– Wołaj ją. Pakujcie się. Wracacie do Polski.

Zatem marzenie familii się ziściło. Wreszcie, po dziesięciu latach pobytu na Syberii, w tym ostatnich dwóch walki z machiną biurokracji Związku Radzieckiego, ich odyseja dobiega końca. Wracają do kraju z którego pochodzą. Choć nie dokładnie do miejsca, z którego ich zesłano.

Reklama

Rodzina Kwiecińskich dawniej mieszkała w Romaszkinie, na terenie obecnej Litwy. To tam urodził się Czesław – trzecie dziecko Antoniego i Elżbiety. Na  jego akcie urodzenia widniały dwie daty – 20 stycznia 1943 oraz 16 listopada 1942. Druga z nich jest prawdziwym dniem narodzin chłopca. Wówczas, gdy dziecko rodziło się pod koniec roku, powszechnym zwyczajem było przepisanie jego dnia urodzin na rok następny.

Dziadek Kwiecińskiego miał pięciu synów. Na każdego z nich przepisał dziesięć hektarów ziemi. Zatem kiedy Litwa po II wojnie światowej została wcielona do ZSRR, familia Kwiecińskich znalazła się w nieciekawym położeniu. Jako Polacy zamieszkujący „obce” terytorium, w dodatku posiadacze sporych obszarów rolnych, stanowili dla władzy idealny przykład kułaków. Wrogów ludu, parszywych obszarników wyzyskujących biednych chłopów. Takich jak oni w okresie stalinizmu czekał okrutny los. Śmierć lub odebranie całego majątku i zsyłka na Sybir.

Zesłanie nie ominęło również Kwiecińskich. Pewnej nocy 1948 roku wojsko wpadło do ich domów i kazało zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Następnie wszystkich braci wraz z ich rodzinami odstawiono do pociągu towarowego, w którym czekała ich długa i męcząca podróż na wschód. Nie znali nawet dokładnego celu swojej przymusowej podróży. Kiedy pociąg zatrzymał się w Krasnojarsku, ostatnim przystankiem okazało się miasteczko Igarka, do którego jedynym opcjami przedostania się była podróż statkiem przez rzekę Jenisej albo lot samolotem. I to też w zależności od pory roku. Tu dodajmy, że podróż w głąb Związku Radzieckiego nie równała się pójściu do łagru. Pomimo ciężkich warunków, zesłani nie byli żadnymi więźniami. Choć istotnie, nie pytano ich o zgodę podczas przymusowej przeprowadzki donikąd.

Dziesięć lat lodowego wygnania

Sama Igarka była miasteczkiem zbudowanym kilkanaście lat wcześniej przez wysiedleńców. Zabudowa mieszkalna znajdowała się w odnodze Jeniseja. Pomiędzy odnogą a głównym korytem rzeki była położona wyspa, na której wybudowano lotnisko. Zesłańcy pracowali głównie w czterech ogromnych tartakach umieszczonych nieopodal zabudowy gospodarczej.

Lecz przede wszystkim Igarka charakteryzuje się skrajnie niesprzyjającymi do życia warunkami atmosferycznymi. Miejscowość znajduje się w kręgu polarnym. Śnieg występuje tam przez dziewięć miesięcy w roku. W porze kalendarzowej zimy temperatura spada do czterdziestu stopni poniżej zera. Kiedy termometr pokazuje minus piętnaście, miejscowi bez cienia ironii mówią, że to ciepły dzień.

Reklama

W takich okolicznościach Antoni i Elżbieta Kwiecińscy wraz z trójką dzieci – Czesławem, Marianem i Hanną – musieli rozpocząć nowe życie. Z kilkoma walizkami dobytku, nawet bez dokumentów, które dopiero później zostały dosłane z Wilna. W dodatku na początku nie posiadali swojego domu. Ludzi przybywało więcej, niż miasto było w stanie pomieścić. Mieszkali więc w baraku w którym przebywało nawet do dziesięciu innych rodzin. Dopiero później poszczególne rodziny przydzielano do mieszkańców, których posiadłości mogły przyjąć jeszcze kilka osób. Następnie przerzucano je do własnych, skromnych, ale nowo zbudowanych domów. Surowca do ich budowy przecież w okolicy nie brakowało.

Tak jak nie brakowało pracy. Antoni, który w Polsce posiadał kuźnię na terenie swojego gospodarstwa, również na Syberii zajął się kowalstwem. Transport drzewa odbywał się konno, zatem fachowiec potrafiący podkuwać konie był bardzo przydatny dla lokalnej społeczności. Z kolei Elżbieta podczas wywózki zabrała ze sobą walizkową maszynę do szycia. Była krawcową. W nowym miejscu do życia, jedną z nielicznych. O ile nie jedyną.

– Jak już dostaliśmy domek, to mama szyła ubrania dla ludzi. Zarabiała przez to trochę pieniędzy. Może ta maszyna pomogła nam przeżyć. Przez szycie wyrobiła sobie znajomości. Przez to łatwiej było dostać towar spod lady, albo coś załatwić – wspomina nam Czesław Kwieciński.

Lecz nie wszyscy członkowie rodziny Kwiecińskich przetrwali pobyt na Syberii. Jeden z jego wujków nie przeżył przedłużającego się pobytu pod kołem podbiegunowym. I tak po prawdzie, nic nie zapowiadało tego, że ktokolwiek z polskich zesłańców stamtąd powróci. Byli odcięci od informacji ze świata.

Pozostawało im tylko żyć swoim życiem, w polsko-rosyjsko-litewskiej społeczności wysiedleńców, zamieszkałej pośrodku niczego. Ta mieszanka narodowości czasami również stanowiła problem. Przez pierwsze lata pobytu do utarczek na tle narodowym dochodziło regularnie. Młody Czesław często był lżony przez stanowiących większość społeczności Litwinów za to, że sam był Polakiem. Musiał walczyć o szacunek, w ruch nie raz szły pięści. Konflikty ustały dopiero z czasem, gdy wszyscy mieszkańcy zdali sobie sprawę, że w Igarce jadą na jednym wózku, a niesnaski nikomu nie pomogą.

Jednak we wspomnieniach Kwiecińskiego uderza ta… dziecięca sielanka. Owszem, żył w nieprzyjaznym miejscu. Z powodu warunków atmosferycznych i chorób przypadki śmierci przesiedleńców nie były niczym niezwykłym. Mało tego, nieopodal Igradki znajdował się łagier. Jego więźniowie budowali wówczas magistralę kolejową, mającą połączyć miasteczko z Krasnojarskiem. Wielu z nich straciło życie w wyniku pracy w nieludzkich warunkach, stąd linia zaczęła być nazywana Martwą Drogą. Zresztą, ze względu na bardzo ciężkie warunki atmosferyczne i wysokie koszty utrzymania linii, zaraz po śmierci Stalina porzucono ten chory projekt, przez co trakcje szybko stały się nieprzejezdne.

Tymczasem młody Czesław przechadzał się po okolicznych lasach z własną flintą, polując na zwierzynę. Nie raz widział, jak uzbrojeni w pepesze żołnierze eskortują więźniów w drodze do przymusowej pracy. Czasami nawet zakradał się z kolegami w okolice bazy w której kładziono szyny i wynosił stamtąd ciężkie, metalowe kółka do wózków. Dzieciakom były one potrzebne do konstruowania… hulajnóg. Kwieciński od dziecka miał również zamiłowanie do stolarki. Sam potrafił stworzyć proste przedmioty użytku domowego. Strugał sobie również zabawki, na które rodziców nie było stać.

Jakkolwiek z naszej perspektywy by to nie zabrzmiało, Kwiecińscy przyzwyczajali się do Syberii. Mogli zaakceptować swój los lub po prostu czekając na śmierć, wybrali tę pierwszą opcję. Rodzice pracowali, dzieci chodziły do szkoły – można by rzec, że prowadzili zwykłe życie w niezwykłych warunkach. Nawet jeśli chcieliby powrócić, to nie wiedzieli jak to zrobić i czy w ogóle istnieje taka możliwość. Jak się później okazało, istniała.

W 1956 roku o Kwiecińskich upomniała się rodzina z Polski, zamieszkała w Piotrkowie Trybunalskim. Dopiero wtedy Polacy z Igarki dowiedzieli się, że w ogóle jest coś takiego jak repatriacja. Jako pierwsi do kraju powrócili wujek i ciotka Czesława. To oni rozpoczęli proces powrotu do kraju reszty familii. Formalności trwały długie dwa lata, aż w końcu, we wrześniu 1958 roku, pozostała część Kwiecińskich mogła wyruszyć do Polski.

A droga była długa. Sybiraków nie było stać na samolot do Krasnojarska, więc udali się tam statkiem, tydzień po tym jak dowiedzieli się, że mogą opuścić Syberię. Następnie przedostali się do Moskwy i dopiero stamtąd wyruszyli do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie znaleźli się 28 października. Lecz czymże są niecałe dwa miesiące podróży w obliczu dziesięciu lat życia marzeniami o powrocie do domu?

Narodziny syberyjskiego drwala

W ten sposób rozpoczęło się życie Kwiecińskiego we własnym kraju, gdyż istotnie Polakiem czuł się cały czas. Tak wychowali go rodzice. Jednak opuszczenie rodzinnych stron w wieku sześciu lat sprawiło, że nawet dobrze nie mówił po polsku. Na Syberii z rodzeństwem i kolegami porozumiewał się po rosyjsku. Z Litwinami głównie po litewsku. W ojczystym języku rozmawiał tylko z rodzicami, choć i oni po latach komunikowali się mieszaniną słów zaczerpniętych z polskiego, rosyjskiego i litewskiego. Typowo wschodni akcent pozostał Kwiecińskiemu do dziś.

– Od razu było poznać, że przyjechaliśmy ze Wschodu. Wszyscy byliśmy w kufajach i sapogach. Do tego mieliśmy czapki uszatki. Od razu było widać, że to Rus przyjechał. Ludzie, kiedy nas widzieli, bardzo nam pomagali – wspominał po latach Kwieciński w rozmowie z Onetem.

Chociaż nastoletni Czesław na początku miał problemy z komunikacją, to z charakteru był bardzo towarzyski i szybko znalazł sobie kompanów w nowym otoczeniu. Jego młodość od tego momentu przebiegała typowo dla chłopaka z okresu powojennego. Pracował jako szklarz, następnie był spawaczem w Fabryce Maszyn Górniczych „Pioma”. A w wolnym czasie włóczył się z kolegami po Piotrkowie. Odpalali własnoręcznie skonstruowane samopały, popijając przy tym wino patykiem pisane i zagryzając je herbatnikami. Przesiadywali też na łąkach czy nad rzeką, bawiąc się, tańcząc i rozmawiając o zarówno błahych jak i poważnych sprawach.

W jednej z takich dyskusji kolega zwrócił uwagę na długie ręce Kwiecińskiego. Chłopak miał dobre warunki fizyczne by zacząć uprawiać boks, to też świta zaprowadziła go na treningi do Concordii Piotrków Trybunalski. Choć ten sport mu odpowiadał, to początki nie należały do najłatwiejszych. Sam sportowiec w wywiadzie dla Telewizji Imperium tak je wspomina:

– Pojechałem na Pierwszy Krok Bokserski do Zduńskiej Woli. Dostałem tam zawodnika wyższego od siebie, którego nie mogłem nawet dosięgnąć ręką. A on mnie dziabał i dziabał, rozbił nos, krew poleciała i mój trener rzucił ręcznik.

Młody adept nie zniechęcił się pierwszym niepowodzeniem i dalej uczęszczał na treningi. Ale wtedy sekcja bokserska Concordii się rozwiązała, więc siłą rzeczy musiał zrezygnować z nowoodkrytej pasji. Lecz w boksie nawiązał nowe znajomości, a jedna z nich poskutkowała przenosinami do zapasów.

ZAŁÓŻ KONTO W FUKSIARZ.PL I SPRAWDŹ OFERTĘ ZAKŁADÓW!

Pewnej niedzieli, kiedy przechadzał się po mieście, spotkał kolegę z którym trenował właśnie boks. Kiedy ów znajomy powiedział Kwiecińskiemu, że idzie na zapasy, przybysz z Syberii zapytał zdziwiony, co to w ogóle jest. Przebywając na wschodzie, jego znajomość jakichkolwiek sportów ograniczała się do piłki nożnej i podnoszenia ciężarów. A i te sporty znał tylko z widzenia. Sam wtedy jeździł na nartach oraz łyżwach. Lecz w mroźnym, śnieżnym klimacie obie umiejętności były traktowane raczej jako niezbędne do sprawnego poruszania się po okolicy, niż sporty które można uprawiać wyczynowo.

Gdy jednak usłyszał, że zapasy to sport, w którym jeden drugiego kładzie na łopatki, po paru dniach zjawił się na pierwszym treningu, który odbywał się w… piwnicy. Pomieszczenie było tak ciasne, że mata do ćwiczeń zajmowała prawie całą jego powierzchnię. Podczas tych zajęć Czesław w ogóle na niej nie walczył, tylko przyglądał się, próbując zobaczyć, na czym polega ten cały sport. A że w kącie pomieszczenia stała sztanga z obciążeniem przekraczającym siedemdziesiąt kilogramów, to w pewnym momencie jak gdyby nigdy nic złapał za gryf, zarzucił go sobie na klatkę i wykonał wyciskanie na stojąco. Technikę tego ćwiczenia podpatrzył u starszych kolegów jeszcze na Syberii.

Trener Eugeniusz Kieruszyn, kiedy zobaczył wyczyn chłopaka będącego pierwszy raz na treningu, nie miał wątpliwości, że oto pojawił się talent czystej wody. Wystarczyło tylko trenować element, o którym młodzian nie miał pojęcia. Bo i skąd mógłby je mieć, skoro kilka dni wcześniej dopiero dowiedział się o istnieniu zapasów? Chodziło oczywiście o technikę.

Sam Kwieciński przyznaje, że na początku niewiele wychodziło mu w zapasach. Lecz opieka trenera Kieruszyna, który poświęcał mu szczególnie dużo uwagi, przynosiła efekty. Już rok od rozpoczęcia przygody z zapasami trener załatwił mu wyjazd na obóz kadry. Choć bardziej doświadczeni zawodnicy mogli traktować go jako młokosa, który jest nieco ciągnięty za uszy, ten szybko zaczął udowadniać swoją wartość. Odnosił zwycięstwa zarówno w Polsce, jak i za granicą. Ze względu na niespotykaną siłę oraz życiorys, na krajowym podwórku zyskał miano syberyjskiego drwala.

W kamasze i na igrzyska

Skoro odnosił sukcesy na kolejnych turniejach, nie ulegało wątpliwości, że może reprezentować Polskę na igrzyskach w zapasach w stylu klasycznym w wadze średniej. Tym bardziej, że był młodym, perspektywicznym zawodnikiem. Przyszłością polskich zapasów, która nie została przeoczona przez Siłę Mysłowice – jedną z największych, nomen omen, sił ówczesnych zapasów w kraju. Klub ze Śląska dogadał się z Piotrcovią Piotrków Trybunalski by na czas służby wojskowej Kwieciński reprezentował ich barwy. Jednak sam klub nie podlegał pod struktury wojskowe, a zapaśnik trenował w nim w ramach przepustek.

Żołnierz osiągający sukcesy w danej dyscyplinie sportu, nie reprezentujący barw wojskowej drużyny… możecie się domyśleć, co było dalej. Rozkaz prosto z Warszawy, przeniesienie do stolicy i rozpoczęcie treningów w stołecznej Legii. Lecz w warszawskich barwach nawet nie zadebiutował. Wszystko za sprawą Romana Stachonia – jednego z najbardziej prominentnych działaczy (sportowych i politycznych) na Górnym Śląsku. A przed wojną zapaśnika Siły Mysłowice. Stachoń interweniował u samego ministra obrony narodowej, generała Mariana Spychalskiego, by odesłać Kwiecińskiego na Śląsk. Tym sposobem – ku swojej własnej uciesze – syberyjski drwal powrócił do Mysłowic.

I tam zdecydował się już pozostać. W Myślenicach trenował pod skrzydłami Jana Adamaszka, a prywatnie poznał swoją przyszłą żonę, z którą wspólnie otrzymali mieszkanie. Nie pozostawało mu nic, jak tylko przygotowywać się do występu w Tokio.

Jednak swoich pierwszych igrzysk olimpijskich w 1964 roku nie mógł zaliczyć do udanych. Po części wynikało to z braku doświadczenia na tak dużej imprezie. Ale Polak otrzymał również bardzo mocnych przeciwników w drabince. W pierwszej rundzie walczył z Lotharem Metzem – wicemistrzem olimpijskim z Rzymu, który japoński turniej ukończył na trzecim miejscu. Polak przegrał tę walkę. W następnej, decydującej o pozostaniu w zawodach, trafił na Walentina Olejnika – reprezentanta ZSRR, największej potęgi ówczesnych zapasów. Z tego pojedynku również nie wyszedł zwycięsko, kończąc igrzyska na odległym piętnastym miejscu.

Z roku na rok czynił jednak coraz większy progres. Już w następnym sezonie, podczas mistrzostw świata organizowanych w Tampere, wywalczył brązowy medal. To była impreza przełomowa dla polskich zapasów. Nasi reprezentanci trzykrotnie meldowali się na niej na podium. Ale chronologicznie ten pierwszy krążek w historii zdobył nie kto inny, jak Czesław Kwieciński, walczący wówczas już w wyższej wadze – do 97 kilogramów. Dwa lata później zdobył swoje pierwsze indywidualne mistrzostwo Polski. W trakcie kariery powtórzył ten sukces aż dziewięciokrotnie.

Tymczasem zbliżały się igrzyska w Meksyku. To na nich Kwieciński miał udowodnić swoją wartość. Był w idealnym wieku, miał dwadzieścia sześć lat. Doświadczony, lecz jeszcze nie stary. No i z sukcesami na arenie międzynarodowej. Jednak pomimo, że było lepiej, to wynik mógł zostać uznany za małe rozczarowanie. Siódme miejsce z bilansem walk wynoszącym dwa zwycięstwa i dwie porażki. Przegrał między innymi z… Walentinem Olejnikiem, który wywalczył srebrny medal. Złoto zdobył drugi z jego pogromców sprzed czterech lat, Lothar Metz. Z perspektywy czasu można domniemywać, czy powrót do wagi średniej (poniżej 87 kg) był dobrym pomysłem. W Tampere czy też na mistrzostwach Polski walczył w półciężkiej. To była jego naturalna kategoria wagowa.

Lecz pomimo niepowodzenia sportowego, Kwieciński bardzo dobrze wspomina Meksyk. Wszystko ze względu na atmosferę: – Meksyk bardzo mi się podobał. Ta egzotyka, mariachi grający na gitarach w swoich sombrero. Ludzie byli bardzo otwarci. Poznaliśmy tam z Wacławem Orłowskim i Józefem Lipieniem dziewczyny, które zaprosiły nas do siebie do domu – chciały się pochwalić gośćmi z zagranicy. W tym domu była cała ich rodzina, na czele z ojcem, który, jak się okazało, był marynarzem. Oni nas ugościli, uczyli tańczyć, później odwieźli do domu. Do niczego nie doszło, ale te dziewczyny się tam w nas zakochały.

–  Kiedy dziesięć lat później byliśmy na mistrzostwach świata w Meksyku, to poinformowano mnie i Kazimierza Lipienia – brata bliźniaka Józka – że ktoś czeka na nas pod bramą. To była jedna z tych dziewczyn, która wtedy zakochała się w Józku. Ja jej powiedziałem, że to nie ten Lipień. Zresztą Józek był już po ślubie i ta Meksykanka też założyła rodzinę, wszystko było już zupełnie inaczej. Ale przyjemnie było się spotkać po tylu latach – kontynuuje Kwieciński.

„Ja bym walczył normalnie. Srebro czy brąz, nie ma różnicy. Złoto się liczy”

Kiedy już na stałe przeniósł się do kategorii półciężkiej, na polskim podwórku nie było na niego mocnych. Wręcz zabetonował tytuł mistrza Polski dla siebie, a ponadto w kanadyjskim Edmonton w 1970 roku zdobył tytuł wicemistrza świata. Lepszy od Polaka okazał się tylko Walerij Riezancew – postać, która jeszcze kilkukrotnie przewinie się w tym tekście.

Nie ulegało wątpliwości, że Kwieciński otrzyma trzecią szansę występu na igrzyskach olimpijskich. Jednak atmosfera medialna wokół syberyjskiego drwala bynajmniej nie wskazywała na to, by był to wybór oczywisty. W Monachium miał trzydziestkę na karku. Na początku lat siedemdziesiątych taki wiek powoli wskazywał na emeryturę, niż na walkę o medale. Przegląd Sportowy napisał wtedy artykuł głoszący, że Kwieciński pojechał na igrzyska za zasługi dla polskich zapasów, nie ze względu na formę, jaką prezentował. Domagano się młodszych, bardziej perspektywicznych zawodników. Bo skoro zawiódł dwa razy, to dlaczego w RFN miałoby być inaczej?

Taka narracja pomogła Kwiecińskiemu, który na swoje trzecie igrzyska pojechał na totalnym luzie. A przygotował na te zawody formę życia. Wygrał trzy walki, dwie zremisował, co dało mu awans do rundy finałowej. Chociaż mało brakowało, a na decydującą walkę po prostu by nie zdążył. Po tym jak w trzeciej rundzie zremisował z Josipem Corakiem, w następnej miał wolny los. Wtedy doszło do nieporozumienia. Sztab szkoleniowy Polaka przekazał mu, że tego dnia nie będzie walczyć i może jechać do wioski olimpijskiej, znajdującej się na drugim końcu miasta. Zapowiadał się fajrant, spędzony na oglądaniu walk kolegów z reprezentacji.

– Siedziałem w pasażu i oglądałem relację z igrzysk, bo akurat walczył Jasiu Michalik. Nagle patrzę, a ktoś wali rękami w szybę. To był Józek Lipień. Krzyczał, co ja tutaj robię, skoro zaraz walczę. Józek przyjechał razem z Adasiem Ostrowskim i Stasiem Krzesińskim samochodem, którego udzielił sam Włodzimierz Reczek [prezes PKOl – dop. red.]. Nie miałem czasu nawet na zabranie swojego sprzętu. Kierowca pędził, jak tylko mógł, ale były korki. Wyskoczyłem z auta i dobiegłem do hali. Jeszcze walczył Kazik Lipień, a kolejna walka była moja. W hali ubierałem się w rzeczy pożyczone od kolegów – opowiadał Onetowi Kwieciński.

I tak, wchodząc na matę dosłownie z samochodu, stanął naprzeciwko Węgra Józsefa Percsiego, którego rozłożył na łopatki. Polski obóz już wtedy to miał – medal igrzysk olimpijskich w zapasach. Pierwszy w historii w klasycznej odmiany tego sportu. Sukces osiągnięty przez zawodnika, którego wysyłano już na emeryturę. Szkoda tylko, że Polacy za bardzo zadowolili się tym wynikiem.

W rundzie finałowej, która decydowała o ostatecznej kolejności, znaleźli się Kwieciński, Corak oraz Walerij Riezancew. Sytuacja wyglądała następująco – Polak i Jugosłowianin już ze sobą walczyli i zremisowali ten pojedynek. W takim wypadku obaj musieli stoczyć walki z Riezancewem, przy czym Kwieciński walczył z nim pierwszy. I tu zaczęły się naciski ze strony „bratniego” Związku Radzieckiego. Chociaż Kwiecińskiemu zdarzało się wcześniej wygrywać z zapaśnikiem ZSRR, a na turnieju walczył znakomicie, dostał polecenie z góry aby się podłożyć. Ale w zamian za to Rosjanin pokonałby Coraka większą liczbą punktów, niż naszego zawodnika. Taki obrót spraw dawałby Kwiecińskiemu srebrny medal. Polacy, dla których srebro i tak było ogromnym sukcesem, zgodzili się nie chcąc podpadać „górze”. Przekonali do tego planu również samego zawodnika.

Tylko trener Jan Adamaszek powiedział do Kwiecińskiego: – Ja bym walczył normalnie. Srebro czy brąz, nie ma różnicy. Złoto się liczy.

Ale wszystko już było ustalone, oba obozy się dogadały, podpadnięcie o wiele silniejszej w strukturach federacji mogło się źle skończyć. Z perspektywy będącego w życiowej formie Polaka walka wyglądała wręcz kuriozalnie: – On się bał, w normalnej walce bym go rozwalił. Ja na macie musiałem mu szeptać co ma robić. Ale przegrałem.

To co, srebrny medal i wracamy do kraju? Otóż nie do końca. Na krążku tego koloru zależało również ekipie z Jugosławii, która zdecydowała się przekupić radzieckiego zapaśnika. W ten sposób Polak, choć osiągnął życiowy sukces, to i tak został wykiwany. Sam do dziś żałuje, że zamiast robić swoje, dał się uwikłać w zakulisowe gierki.

Emerytura? Nie. I jeszcze długo, długo nie

Ale Kwieciński do Polski i tak powrócił jako bohater – pierwszy medalista olimpijski w klasycznych zapasach. Jednak to miał być jego ostatni występ na igrzyskach. Skoro wszyscy wokół przed Monachium nawoływali go do zakończenia kariery, to dlaczego ich nie posłuchać?

Rzecz w tym, że po wywalczeniu medalu narracja wobec jego osoby odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz wszyscy wokół namawiali go do tego, by pozostał przy zapasach. I tak też zrobił, bo jaką inną decyzję mógł podjąć po osiągnięciu życiowego sukcesu? Zwłaszcza, że na horyzoncie widniały igrzyska w Montrealu. W Kanadzie, która dobrze mu się kojarzyła – zdobył tam wicemistrzostwo świata.

Był na topie. Pomimo upływających lat w Polsce wszyscy zgadzali się co do tego, że na Kwiecińskiego nie było mocnych. W dodatku od Meksyku do Monachium sporo pozmieniało się w jego życiu prywatnym. Na jednym ze zgrupowań w 1969 roku poznał swoją drugą żonę, Ewę Gryziecką, również olimpijkę z Monachium, która trenowała rzut oszczepem. Para mieszkała ze sobą od 1970 roku. Można wręcz powiedzieć, że zawodnik który miał powoli schodzić ze sceny, sportowo i prywatnie zyskał nowe życie.

I tak przed Montrealem jego kariera potoczyła się w dokładnie taki sam sposób, jak przed Monachium. Dominacja na krajowym podwórku oraz kolejne srebro mistrzostw świata, tym razem wywalczone w Teheranie w 1973 roku. Przegrał tam z – jakżeby inaczej – Riezancewem. Być może radzieckiemu zapaśnikowi czasami pomagano w sukcesach, ale nie zmienia to faktu, że sam był świetnym zawodnikiem. Wyłącznie zakulisowe układy nie dałyby mu pięciu tytułów mistrza świata, trzech mistrza Europy i dwóch złotych medali igrzysk olimpijskich. Ten drugi wywalczył właśnie w Montrealu, wygrywając tam z Kwiecińskim już w pełni zasłużenie.

Ale i Polak miał powody do zadowolenia, z kolejnych igrzysk wracał z brązowym medalem zawieszonym na szyi. Chociaż sam twierdzi, że i tym razem mogło być lepiej. Srebro przegrał z reprezentującym Bułgarię Stojanem Iwanowem – bardzo silnym Bułgarem. Stanowczo za silnym…

Oddajmy głos Kwiecińskiemu: – On był nie do poznania. Szedł jak taran, ewidentnie był na dopingu. Ja nie mogłem nawet ustać w zwarciu, a on technicznie nic nie robił, tylko wypychał poza matę. Za to dostawałem ostrzeżenia za pasywną walkę. Do dziś nie mogę tego zrozumieć. Ja chciałem walczyć, a on mnie wypchnął z maty. A to nie jest sumo, żeby wygrać! On powinien zostać określony jako pasywny zawodnik, bo to on mnie wypycha – nie chce walczyć. A przecież przed igrzyskami on nigdy ze mną nie wygrał. W walce rozwaliłem mu łuk brwiowy, przypadkowo zderzyliśmy się głowami. Myślałem, że zakończą pojedynek, ale on wyszedł zabandażowany i dalej walczył.

„Czesiu, pomyśl co stracisz. Masz tu kadrowe, dożywianie, obozy…”

Tym samym Polak powtórzył sukces sprzed czterech lat. I tak jak po Monachium, kolejny raz chciał kończyć karierę. Miał trzydzieści cztery lata, dwa brązowe medale olimpijskie, dwa srebra mistrzostw świata, był obecny na czterech kolejnych igrzyskach. Czego można było oczekiwać od tak doświadczonego zawodnika? Cóż, w obliczu braku godnych następców oczekiwano… jego pozostania.

Jako jeden z pierwszych namawiał go do tego Andrzej Supron: – Czesiu, pomyśl co stracisz. Masz tu kadrowe, dożywianie, obozy… – przekonywał dopiero wchodzący wtedy do kadry przyszły „Profesor Zapasów”. Cóż, takie były czasy, że dodatkowa porcja lub bon na jedzenie stanowiły argument w dyskusji o tym, czy warto kończyć karierę. Do tego dołączył się Ernest Gądzik, trener Siły Mysłowice, mówiąc że na horyzoncie wciąż nie widać lepszego zawodnika.

Namowy poskutkowały, Kwieciński zgodził się wystartować na swoich piątych igrzyskach. Żaden polski zapaśnik nie wziął udziału w większej liczbie turniejów olimpijskich. Wyczyn ten powtórzył w późniejszych latach jedynie Ryszard Wolny. Spośród wszystkich polskich sportowców zaledwie dwóch wystąpiło na igrzyskach więcej razy. Byli to Jerzy Pawłowski w szermierce i Adam Smelczyński w strzelectwie.

Lecz o ile po takich sukcesach nie wypadało zaglądać zapaśnikowi w metrykę, to wiek oraz lata kariery dawały mu się coraz bardziej we znaki.

Zapaśnicy co trzy miesiące przechodzili rutynowe badania, w skład których wchodziło EKG. Wyniki Kwiecińskiego wyszły bardzo niepokojąco. Arytmia – dodatkowy skurcz serca co siedem-osiem uderzeń. Lekarz, który badał Kwiecińskiego, oznajmił mu, że nie wyrazi zgody na to, aby dalej uprawiał sport. Następnie kazał powtórzyć badania za jakiś czas zarówno w stanie wypoczynku, jak i wysiłku fizycznego. Jednak drugi doktor, opiekujący się polską kadrą z ramienia wojskowego i obecny przy badaniu, po wyjściu z gabinetu powiedział do niego: – Nie martw się, Czesiu. W razie czego weźmiemy wyniki od innego zawodnika i podmienimy…

Zdecydowano się jednak na inną opcję. Kwieciński pojechał na obóz do Zakopanego, gdzie codziennie mierzył częstotliwość bicia serca. Kiedy czuł dodatkowe uderzenie, wtedy nie zgłaszał się na ponownie badanie. Czekał na tej jeden moment, aż wszystko będzie w porządku. I pewnego dnia wyczuł, że skurcz ustał. Wtedy dopiero zgłosił się do siostry zajmującej się oficjalnymi pomiarami. Wyniki? Rytm bicia serca idealny zarówno w stanie wysiłku jak i odpoczynku. Zawodnik w pełni sprawny do wzmożonego wysiłku fizycznego.

Arytmia nie była jedynym problemem zdrowotnym naszego bohatera. W prawym kolanie często wyskakiwała mu łąkotka. Polak podczas walk sprytnie ukrywał tę kontuzję. Na macie spychał kolano do środka, lekko przesuwał do przodu i wszystko wskakiwało na miejsce. Nikt się nie orientował, że cokolwiek mu dolega. Aż w końcu przed Memoriałem Władysława Pytlasińskiego poprzedzającym igrzyska w Moskwie, Kwieciński trafił na badania do doktora Jerzego Moskwy. Moskwa był opiekunem medycznym kadry olimpijskiej i jednym z najwybitniejszych specjalistów od medycyny sportowej w kraju.

– Wziął moją nogę i pociągnął tak, że łękotka wyskoczyła. Następnie odwrócił się ode mnie, zaczął wypełniać papiery i powiedział „Dobra, możesz wstać i iść.” Ja wstaję i dyskretnie chcę wepchnąć łąkotkę na swoje miejsce. Ale ta nie chciała wejść. Moskwa, w ogóle się nie odwracając, mówi do mnie „Co, nie chce wskoczyć?” .Wyczuł to, że mam taki problem. Później się położyłem, doktor wykonał jeden ruch i kolano było w porządku – opowiadał Kwieciński w wywiadzie dla TV Imperium.

Ale przy tym Moskwa postawił zawodnikowi ultimatum. Powiedział, że będzie na Memoriale Pytlasińskiego. Jeżeli zobaczy, że Kwiecińskiemu wyskoczy kolano, ten nadchodzące igrzyska obejrzy w telewizji. Zatem na turniej od którego zależał jego wyjazd do stolicy ZSRR Polak wyszedł z bandażem i gumowymi opaskami założonymi na kolanie. Zajął pierwsze miejsce, a kończyna wytrzymała całe zawody.

Lecz w stolicy Związku Radzieckiego szczęście opuściło Kwiecińskiego. Przynajmniej pod względem czysto sportowym, gdyż jako pięciokrotny olimpijczyk i dwukrotny medalista tej imprezy dostąpił zaszczytu bycia chorążym reprezentacji Polski. Ale łąkotka dała o sobie znać już w drugiej walce. Od tego momentu rywale wiedzieli, że ze zdrowiem Polaka nie wszystko jest w porządku. Kwieciński zakończył rywalizację w trzeciej rundzie.

Bagażówka i struganie zabawek

Tym razem nikt nie prosił go o przedłużenie kariery. Zakończył ją rok później, na memoriale Jasińskiego. Oczywiście, jako zawodnik z Mysłowic posiadał etat górniczy w Kopalni Węgla Kamiennego „Wesoła”, tudzież dawniej „Lenin”. Lecz pod ziemię go nie ciągnęło. Podobnie jak jego szwagier, zaczął jeździć bagażówką, która od czasu do czasu zamieniała się też w zwykłą taksówkę. Za przemycone z zachodu dolary kupił w Lublinie Żuka. Taka fucha to był naprawdę dobry interes w PRL-u.

W wieku sześćdziesięciu lat mógł przejść na emeryturę jako Sybirak lub człowiek, który przepracował ponad dziesięć lat na szychcie. Od tego czasu prowadzi spokojne, rodzinne życie wraz z Ewą – swoją wieloletnią żoną. Ima się różnych zajęć, które cały czas utrzymują go w aktywności. Pomaga zięciowi przy budowie domu, naprawi samochód, czy też zajmie się wnukami. Te ostatnie otrzymywały od dziadka unikatowe prezenty. Pasja do stolarki nie wygasła w Kwiecińskim. Często robił dla najmłodszych członków rodziny modele samolotów, rakiet czy inne zabawki. Tak, jak robił je kiedyś na Syberii dla samego siebie.

A propos najmłodszych, Pan Czesław chętnie dzieli się swoją historią. Nie odmawia zaproszeniom do szkół, kiedy takie się pojawią. Uczestniczy również w uroczystościach z okazji jubileuszów sportowych. Jest w dobrej formie. Zahartowany na Syberii i w salach treningowych. I mamy przeczucie, że nieprędko którykolwiek olimpijczyk dorówna mu pod względem liczby występów na letnich igrzyskach olimpijskich.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Michał Kołkowski
0
Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Komentarze

1 komentarz

Loading...