Dziennikarzowi sportowemu ze stażem pracy bliskim ćwierć wieku niełatwo o wielkie emocje. Jeśli skomentowałeś tysiące spotkań w radiu i w telewizji, jeżeli z setek z nich pisałeś relacje do gazet i portali internetowych, naprawdę ciężko w tym natłoku zachować entuzjazm nastolatka. Człowiek naturalnie chciałby przeżywać mecze tak, jak za dzieciaka, kiedy kibicował Realowi Madryt i finał Ligi Mistrzów z Juventusem był wówczas dla niego najważniejszym wydarzeniem w życiu, ale z czasem po prostu stracił tę umiejętność, traktując wielkie starcia nie jak niesamowite wydarzenie, a kolejny dzień w pracy. Dlatego nie mogę nie docenić takiego wieczoru, jak ten niedzielny na Santiago Bernabeu. Wieczoru, podczas którego przez dwie godziny znowu poczułem się, jakbym był w podstawówce i liceum, i dopingował Sanchisa, Hierro, Redondo, Raula czy Mijatovicia.
Przez prawie 28 lat kibicowania Królewskim nie miałem okazji zasiąść na trybunach podczas El Clasico. W tym czasie oglądałem oczywiście dziesiątki starć Realu z Barceloną, zarówno tych zwycięskich, jak i spektakularnie przegranych – mam tu na myśli słynne 2:6 w Madrycie. Ale nigdy z Camp Nou ani Santiago Bernabeu.
Dopingowanie Realu na żywo w takim starciu miałem na swojej bucket liście i cieszę się, że jak już wybrałem się na trybuny, to trafiłem na tak spektakularny mecz, w którym gospodarze dwukrotnie gonili wynik, by na końcu zdobyć trzy punkty! Nie byłoby ich, gdyby nie Lucas Vazquez. Bardzo możliwe, że Hiszpan zagrał wczoraj spotkanie życia: wywalczony karny, gol i asysta przy bramce na 3:2, zdobytej w doliczonym czasie gry – czy można sobie wyobrazić piękniejszy występ? I czy można sobie wyobrazić, by władze klubu po takim popisie nie przedłużyły z nim kontraktu? Szczególnie, że kibice bardzo szanują tego chłopaka. Siedząc pośród Hiszpanów, czułem ich wielką sympatię do Lucasa. Zapewne mają świadomość, że nie jest to wirtuoz futbolu, ale jego determinacja, multipozycyjność czy umiejętność utrzymania poziomu w kluczowych momentach, sprawiają, że po prostu chce się go mieć w swojej drużynie.
Ostatnie słowa doskonale pasują też do Luki Modricia.
Nie potrafię sobie wyobrazić Realu bez drobnego Chorwata, tak jak kiedyś nie umiałem uwierzyć, że klub może funkcjonować bez Raula. Z siedzeń na Santiago Bernabeu doskonale widać, jaki wpływ ma na zespół. Nieustannie mobilizuje młodszych kolegów, pokazując im raz za razem, jak powinni się ustawić na boisku. Profesor, który nie przynudza, a sprawia, że jego uczniowie wznoszą się na wyższy poziom. Niby to wszystko wiemy, ale co innego oglądać to w telewizji, a co innego widzieć jego liderowanie na stadionie. Robi wrażenie, podobnie jak umiejętność przewidywania wydarzeń boiskowych, jaką posiadł Toni Kroos.
W pierwszej połowie postanowiłem sobie, że Niemiec będzie zawodnikiem, którego będę obserwować ze szczególną uwagą i – mój Boże! – jak on porusza się po murawie. Nie robi ani jednego zbędnego kroku, a wszystkie jego działania obliczone są na zatrzymanie rywala lub popchnięcie akcji do przodu. Mistrzostwo, mimo że Toni nie jest już młodzieniaszkiem ani sprinterem, w przeciwieństwie do takiego Jude’a Bellinghama.
Anglik w 2024 roku nie jest w tak wybitnej formie, jak jesienią, ale i tak jego regularne, dynamiczne zrywy w kierunku obrony rywali są czymś, co pobudza kibiców na Bernabeu. Samo patrzenie na te szybkobiegi męczy, człowiek za każdym razem ma wrażenie, że pomocnik Realu nie znajdzie sił na kolejny taki atak, a on jak gdyby nigdy nic rusza dalej. Biorąc pod uwagę pierwszą część sezonu i to, jak walczy teraz, nie dziwi, że najwięcej kibiców na obiekcie miało koszulkę z jego nazwiskiem. Tak popularny nie jest Fede Valverde, ale Urugwajczyk to kolejny pracuś, który się nie zatrzymuje. Obaj zasuwali wczoraj aż miło, a patrząc na nich zadawałem sobie pytanie: kiedy padną na twarz? Przecież mieli w nogach ponad dwie godziny ganiania za zawodnikami Manchesteru City, więc prędzej czy później musieli się zatrzymać. A jednak nic takiego nie miało miejsca – naprawdę imponujące, jaką wytrzymałość prezentują ci dwaj.
W tym tekście skupiam się na piłkarzach Realu, ale nie mogę nie wspomnieć o jednym zawodniku Barcy, mianowicie Laminie Yamalu. La Liga wybrała go najlepszym zawodnikiem spotkania i jest to według mnie lekka przesada, patrząc na wpływ Lucasa na wynik tego meczu, ale bez wątpienia chłopak był jedną z kluczowych postaci wieczoru. Kilka razy zakręcił Eduardo Camavingą tak mocno, że kibice Realu w mojej okolicy aż zaklaskali i zagwizdali z podziwu. Patrząc na to, jak gracz Barcelony mądrze włącza się do akcji ofensywnych i z jaką swobodą prowadzi piłkę przy nodze, naprawdę trudno uwierzyć, że ten dzieciak nie ma jeszcze 17 lat. Niewiarygodne, że ktoś tak młody jest już tak dobry. Strach pomyśleć, jak ten gość będzie progresował w kolejnych sezonach. Jeśli ominą go kontuzje i zdoła oprzeć się pokusom życia, może być naprawdę wielki. To po prostu widać już teraz, z trybun szczególnie mocno. Nie zdziwię się jeśli Bernabeu za kilka lat sprawi mu owacje na stojąco, jak kiedyś Ronaldinho.
Wczoraj największe brawa od fanów Królewskich dostał Bellingham, co oczywiście jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że w drugim Klasyku z rzędu dał Realowi trzy punkty w doliczonym czasie gry. Anglik kilka razy w tym meczu pobudzał trybuny do dopingu wymachami dłoni. Rozumiem jego zachowanie doskonale – dla kogoś, kto przez trzy lata żywił się wsparciem niesamowitych kibiców Borussii Dortmund, Santiago Bernabeu jest zdecydowanie za grzecznym miejscem. Na trybunach tego obiektu ciarki przechodzą przez skórę tuż przed meczem, gdy kilkadziesiąt tysięcy widzów odśpiewuje klubowy hymn, i po bramkach dla Realu. W tak zwanym międzyczasie, czyli przez jakieś 99 procent spotkania, jest spokojnie. Za spokojnie. Oczywiście – nie urwałem się z choinki i wiedziałem, jaka atmosfera panuje na tym obiekcie. Co innego jednak o tym słyszeć, a co innego doświadczyć na żywo. Przydałby się na tej widowni taki sam ogień, jak na boisku, wtedy mecze madrytczyków byłyby produktem kompletnym.
Ale i tak nie zamierzam narzekać – dramaturgia niedzielnego spotkania sprawiła, że po raz pierwszy od dawna poczułem się jak 14-letni kibic, a nie 40-letni dziennikarz. I za to jestem bohaterom niedzielnego wieczoru naprawdę wdzięczny.
WIĘCEJ O EL CLASICO:
-
Xavi po El Claciso: Byliśmy lepsi od Realu, zasłużyliśmy na wygraną
- Real czy Barcelona – kto może się pochwalić silniejszą jedenastką wszech czasów?
- Bellingham pokazał, kto ma cojones. Real przypieczętował mistrzostwo w El Clasico!
Fot. Newspix