Mount Everest to najwyższy szczyt świata, leżący na granicy Nepalu i Chin. Ale Mount Everest to też cel kilkuset zawodników, którzy miniony weekend postanowili spędzić w warszawskim wieżowcu Skyliner. Kiedy powiedzieli, co zamierzają robić, od znajomych z pracy i rodziny słyszeli, że są porąbani. Niektórzy wyrażali to nawet w mocniejszych słowach. Żeby w Warszawie wejść na liczący 8848 m n.p.m. najwyższy szczyt świata, trzeba 55 razy w ciągu doby pokonać 42 piętra. W sumie – 2310 pięter, czyli jakieś 20 tysięcy stopni. Sporo, prawda? Stwierdziłem, że podejmę się tego wyzwania ze znajomymi i utworzyliśmy czteroosobową sztafetę. Udało się, choć zwłaszcza jedną osobę z nas kosztowało to sporo cierpienia.
Jest prawie 22.00, sobota 17 lutego, a scena ma miejsce na 42. piętrze warszawskiego wieżowca Skyliner. Z głośnika dobiega głos Maryli Rodowicz i refren jej wielkiego przeboju „Niech żyje bal”. Powoli, nieco w jej rytm, grupa ludzi, w tym ja, wchodzi po klatce schodowej, a następnie przykłada chip do czytnika. Po chwili na monitorze wyświetla się komunikat: „Drużyna Tough Competition na szczycie! To jest wasze 54. wejście. Ukończyliście 98% drogi na Mount Everest”.
Tough Competition to nazwa czteroosobowej sztafety, której jestem członkiem. Po odbiciu chipa skręcam w prawo, gdzie znajduje się punkt z piciem. „Bufet jak bufet, jest zaopatrzony. Zależy, czy tu, czy gdzieś tam” – śpiewa akurat Rodowicz. Uśmiecham się, bo trudno o lepiej dobrany repertuar niż te słowa, napisane przez Agnieszkę Osiecką. Można nalać sobie trochę wody albo izotonika. Biorę łyk i kieruję się schodami w dół. Niektórzy obok mnie mają już takie problemy z mięśniami, że do windy schodzą tyłem i w dodatku bardzo wolno. Ja idę sprawnie, bo wiem, że zostało nam jedno, ostatnie wejście i zaraz, w dość dobrym czasie, zdobędziemy w Warszawie najwyższą górę świata.
Takie komunikaty dostawało się po każdym wejściu.
Jedyny taki bieg na świecie
– To jedyny taki bieg na świecie. Nikt nie wpadł na coś podobnego, więc można powiedzieć, że jesteśmy po prostu oryginalni. Są tutaj ludzie, którzy towarzyszą tej imprezie od wielu, wielu lat i nadal to ich bardzo kręci – mówi Jan Stachurski, wicedyrektor Fundacji Wsparcia Ratownictwa RK, organizującej imprezę. Michał Janas, dyrektor tej organizacji, gdy o 9.00 rano w sobotę rusza na schody pierwsza grupa zawodników, przybija wszystkim piątki. Chwilę wcześniej przypomniał, że data tegorocznej edycji jest nieprzypadkowa. 17 lutego to również 44. rocznica pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik – to wtedy, w 1980 roku, Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy zdobyli o tej porze roku właśnie Everest.
Idea zawodów jest stosunkowo prosta: wchodzi się z poziomu „zero” na 42. piętro. Powtórzenie tego 55 razy oznacza wejście z poziomu morza na najwyższą górę świata (biorąc pod uwagę różnicę wysokości). Można robić to indywidualnie albo w czteroosobowej sztafecie (warunek – minimum jedna kobieta). Zawody ruszają w sobotę o 9 rano, a zawodnicy są podzieleni na grupy startujące co pół godziny, a później co godzinę. Impreza kończy się w niedzielę o 9.00, więc jedni mają na osiągnięcie celu dobę, a inni nieco mniej czasu.
Jeżeli ktoś chce, po zdobyciu Everestu można iść dalej i próbować zrobić nawet 100 wejść. – Gdy powiedziałem szefowi, co robię w weekend, stwierdził: „Wiedziałem, że jesteś pojeb…. Ale ja właśnie takich ludzi lubię ściągać do pracy” – śmieje się Jarek, jeden z uczestników, gdy w parę osób zjeżdżamy windą po jednym z pierwszych wejść. Inne osoby dodają, że od rodziny i znajomych słyszały dokładnie to samo. Mount Everest? W Warszawie? I jeszcze łazić w wieżowcu, przez dobę? I poważnie jeszcze się za to płaci?
Autor tekstu, pokazujący cel drużyny
W przeszłości ukończyłem tę imprezę dwa razy indywidualnie, a teraz stwierdziłem, że wystartuję w sztafecie. Skład do ostatniej chwili się zmieniał, ale ostatecznie nasz zespół, oprócz mnie tworzyli: Karolina, Maciek (kolega z Polskiej Agencji Prasowej) i Filip z Przeglądu Sportowego Onet. Ustaliliśmy, że przyjeżdżam do Skylinera przed 9.00 rano, odbieram chip i robię pierwszych pięć wejść, a po mnie wchodzi Karolina. Po skończeniu swojego odcinka spotykam na dole Miłkę Raulin: autorkę kilku książek, podróżniczkę i himalaistkę, która 22 maja 2018 roku zdobyła prawdziwy Mount Everest i została wtedy najmłodszą Polką z Koroną Ziemi (kolekcja najwyższych szczytów wszystkich kontynentów).
Podobny czas wejścia
Miłka tym razem nie startuje. Mówi, że jest tutaj w roli Szerpki, która wspiera dwójkę znajomych. W przeszłości dwa razu ukończyła jednak Everest Run. – To duże wyzwanie nie tylko kondycyjne i wydolnościowe, ale też psychiczne, bo jesteśmy zamknięci na tych schodach – mówi. A na pytanie, czy wchodzenie na Everest w Warszawie da się jakkolwiek porównać do robienia tego w Nepalu, odpowiada: – Na pewno da się porównać czas wejścia. Tutaj to około 20 godzin, a mniej więcej tyle trwa również atak szczytowy z obozu IV na Przełęczy Południowej. Wysiłkowo? Wiadomo, tutaj tlen jest, tam bardzo go brakuje, ale to przede wszystkim świetna zabawa i możliwość zmierzenia się z samym sobą.
Autor tekstu z Miłką Raulin
W Skylinerze spotykam też Michała Leksińskiego, który w ramach projektu 7 Happy Summits chce zdobyć Koronę Ziemi, a przy okazji zebrać pieniądze dla podopiecznych z rodzinnych domów dziecka. Miał startować w sztafecie, ale doznał kontuzji. – Stało się to na imprezie, ale byłem całkowicie trzeźwy – mówi lekkim tonem, choć tak naprawdę nie jest mu do śmiechu. Nie mógł jednak odmówić sobie przyjścia do Skylinera, by chociaż przez chwilę zobaczyć, jak przebiega rywalizacja.
„Wszystko się może zdarzyć”
Everest Run to spore wydarzenie. Startuje w nim ponad 250 zawodników, a imprezę obsługuje około 30 wolontariuszy, tyle samo medyków, a do tego dochodzi jeszcze sztab organizacyjny, liczący ponad 10 osób. Kilku medyków jest przez cały czas w połowie drogi, na 20. piętrze. Na górze, gdy schodzi się schodami do windy, w pokoju po prawej stronie, też są ratownicy. Po jednym z wejść widziałem, że dokonują reanimacji, ale spokojnie: to nie był umierający człowiek, a jedynie ćwiczenia. Im dłużej trwały zawody, tym zmniejszało się tempo na schodach. Część ludzi stawała co kilka pięter, by wziąć głęboki oddech. Jedni opierali się o poręcze, niektórzy wyglądali jak zombie. Ale jednocześnie parli do przodu, krok za krokiem, metr za metrem, żeby zdobyć najwyższy szczyt świata.
Dużym poświęceniem wykazał się też Maciek, kolega z naszej sztafety, który swoje problemy miał stosunkowo wcześnie.
– Pod koniec jednego z wejść ugięły mi się nogi, miałem problem z utrzymaniem równowagi. Inni uczestnicy pytali, czy wszystko w porządku, sugerowali, żebym się może zatrzymał. Ale ja się nie mogłem zatrzymać, bo wiedziałem, że czekają na mnie koledzy i koleżanka z zespołu. Nie mogłem ich zawieść – opisywał.
Większość sztafet wychodziła z założenia, że aby osiągnąć jak najlepszy czas, trzeba zmieniać się co dwa wejścia, a najlepiej po jednym. My zrobiliśmy inaczej – ja wszedłem najpierw pięć razy, następnie dwa, sześć i dopiero od połowy robiłem po trzy wejścia. Karolina zrobiła sześć wejść i musiała jechać. Maciek i Filip wchodzili po trzy albo po dwa razy. Plan minimum, który sobie założyliśmy, to zdobycie Everestu w 15 godzin, czyli do północy. Ostatecznie byliśmy na szczycie kilka minut po 22.00, osiągając czas 13 godzin i osiem minut, co dało nam ósme miejsce wśród sztafet. Tym razem, gdy po raz ostatni odbijaliśmy chipa, z głośników leciała Anita Lipnicka:
„Wszystko się może zdarzyć
Gdy głowa pełna marzeń.
Gdy tylko czegoś pragniesz
Gdy bardzo chcesz, o, o…”
Znów idealnie dobrane.
Z Filipem i Maćkiem
Wśród mężczyzn jako pierwszy 55 wejść dokonał Bartłomiej Całka. Wspiął się na Everest w 11 godzin i 38 minut. Pierwszą kobietą na szczycie najwyższej góry świata okazała się natomiast Klaudia Krajewska. Jej znakomity czas – 12 godzin i 13 minut – dał jej drugie miejsce w klasyfikacji open. Jak wspominałem, duża część najszybszych osób nie zadowala się 55 wejściami, tylko idzie dalej, żeby zrobić jak najwięcej kolejnych do niedzieli do 9.00 rano. Całka tak właśnie zrobił i w dobę zaliczył ogółem aż 98 wejść, a Krajewska – 74.
Ukończył HardąSukę
My zadowoliliśmy się 55 wejściami, trochę dlatego, że każdy miał od rana swoją pracę, ale furorę zrobiła sztafeta Elevator Museum Warsaw, która w 24 godziny zaliczyła aż 111 wejść, czyli dwukrotnie weszła na Everest. Jeden z jej członków, Tomek Kowalski, wie, na czym polega wielki wysiłek. Kilka lat temu w ponad 26 godzin ukończył Hardą Sukę. To najtrudniejszy triathlon w Polsce, zdaniem niektórych najbardziej morderczy w Europie. Odbywa się w Tatrach, a składa się na niego 5 km pływania, 240 km jazdy na rowerze i 55 km biegu po górach. Gdy odbył się po raz pierwszy, wydawał się tak ekstremalny, że udział wzięło tylko pięciu zawodników.
– W zeszłym roku startowałem indywidualnie. W sztafecie fajne jest to, że jesteśmy zespołem, mówimy o tym, co nas bawi, a jednocześnie jest to mocna rywalizacja. Dodatkowym smaczkiem jest branie udziału w niepowtarzalnej imprezie w skali światowej – mówił nam Tomek w sobotę, w trakcie rywalizacji.
Po wszystkim napisał na Facebooku: „Ogromny szacunek dla wszystkich śmiałków, którzy podjęli się wyzwania Everest Run, ale w szczególności dla dwóch sztafet, z którymi rywalizowaliśmy do ostatnich minut. Bez tej konkurencji nawet nie zbliżylibyśmy się do tego historycznego wyniku i nie przełamywalibyśmy ciągle granic naszego komfortu, walcząc z sennością, zmęczeniem, kontuzjami, problemami żołądkowymi i zmuszając nasze organizmy do maksymalnego podkręcenia tempa w ostatnich godzinach całodobowych zawodów”.
To idealne podsumowanie całej imprezy. Wielkie cierpienie, dla niektórych ludzi nawet dziwne czy bezsensowne, ale jednocześnie olbrzymia radość.
Autor tekstu, po ostatnim wejściu na 42. piętro
Fot. Adam Kubiak / Maciej Gach / Zofia Małaczewska / Jakub Radomski
WIĘCEJ O BIEGANIU: