Reklama

Trela: Drzwi szeroko zamknięte. Trenerski rynek wewnętrzny dla Lecha nie istnieje

Michał Trela

Autor:Michał Trela

21 grudnia 2023, 10:14 • 9 min czytania 37 komentarzy

Być może Mariusz Rumak faktycznie jest dla Kolejorza najbezpieczniejszą z możliwych obecnie opcji. Być może odniesie w Poznaniu sukces, to naprawdę niewykluczone. Ale powierzenie mu po sześciu latach nieobecności w Ekstraklasie jednego z największych polskich klubów dlatego, że „go zna”, to fatalny sygnał dla środowiska trenerskiego. Sygnał, że to, co robi się w klubach spoza poziomu Lecha, nie ma kompletnie żadnego znaczenia.

Trela: Drzwi szeroko zamknięte. Trenerski rynek wewnętrzny dla Lecha nie istnieje

Mariusz Rumak, tryskając szczęściem, po tym, jak z dnia na dzień wrócił z niebytu, by prowadzić jeden z najsilniejszych klubów w kraju, w rozmowie z telewizją klubową podzielił się refleksją na temat polskich posad marzeń. „Jak rozmawiałem z Tomkiem Rząsą, powiedziałem, że dzisiaj dla mnie w Polsce są dwie pozycje trenera najbardziej pożądane, takie niewiarygodne. To jest selekcjoner pierwszej reprezentacji i trener Lecha Poznań. Może ci ludzie w Warszawie myślą jeszcze o innym klubie… Dla mnie te dwa miejsca są wyjątkowe. To był moment. Wiedziałem, że to przyjmę” – stwierdził (cytat za transfery.info).

Z jednej strony nowy trener Lecha nie powiedział niczego nowego: faktycznie posady w Lechu, Legii i reprezentacji to zawodowe szczyty każdego polskiego trenera. Z drugiej, nie dodał jednej ważnej rzeczy. Jeden z tych szczytów istnieje tylko teoretycznie. Bo ścieżki dotarcia do posady szkoleniowca Lecha Poznań nie da się rozrysować w planie kariery. Albo jesteś uznawany za swojego, czyli – szumnie mówiąc – jesteś podejrzewany o posiadanie „DNA Lecha”, albo lepiej skup się na dotarciu do Legii, chociaż bardziej reprezentacji. W Poznaniu cię nie zatrudnią, choćbyś nie wiem ,co robił w innych klubach Ekstraklasy.

Warto prześledzić politykę rekrutacyjną Lecha z ostatnich lat, by zobaczyć, że właściciele klubu kompletnie nie przywiązują wagi do tego, co ktoś robi w innych klubach polskiej ligi. Tak wyglądały życiorysy ostatnich trenerów Kolejorza:

  • John Van Den Brom (obcokrajowiec)
  • Maciej Skorża (dla całej polski pożądany trener z karuzeli, ale dla rodziny Rutkowskich przede wszystkim ich trenerski wychowanek z Amiki Wronki)
  • Dariusz Żuraw (były trener rezerw Lecha)
  • Adam Nawałka (selekcjoner z sukcesami)
  • Ivan Djurdjević (były trener rezerw Lecha)
  • Nenad Bjelica (obcokrajowiec)
  • Jan Urban (trener z karuzeli)
  • Maciej Skorża
  • Mariusz Rumak (były asystent trenera Lecha)
  • Jose Mari Bakero (obcokrajowiec)

By sięgnąć do momentu, w którym Lech reagował na to, co faktycznie dzieje się na rynku wewnętrznym, trzeba wrócić do czasów Jacka Zielińskiego czy Franciszka Smudy, osiągających bezpośrednio przed pracą w Poznaniu dobre wyniki w Grodzisku Wielkopolskim i w Lubinie. Obaj pracowali jednak z Kolejorzem trzynaście lat temu i dawniej.

Reklama

W ciągu ostatnich trzynastu lat zdarzył się w Poznaniu jeden polski trener, który nie pracował wcześniej w żadnej funkcji w klubie prowadzonym przez Rutkowskich i został wybrany na podstawie tego, jak radził sobie w naszej lidze. To Jan Urban, ściągnięty jako strażak, żeby wyciągnąć drużynę z kryzysu po Macieju Skorży. Nie przepracował nawet roku. Szybciej niż jego pożegnano jedynie Djurdjevicia i Nawałkę. Byłego selekcjonera reprezentacji Polski też można uznać za polskiego trenera z zewnątrz, nie postawiono jednak na niego dlatego, że dobrze pracował w Górniku Zabrze czy GKS-ie Katowice, wtedy jeszcze był kompletnie nieatrakcyjny dla Lecha. Stał się taki dopiero po latach dobrej pracy z reprezentacją. Trudno go więc traktować jako dowód, że w Poznaniu potrafią docenić skuteczne działanie w innych klubach polskiej ligi.

Urban jako jedyny wyjątek

Urban natomiast był o tyle specyficznym przypadkiem, że nie da się go uznać za trenera, którego Lech szczególnie docenił, dając mu szansę na tym poziomie. On już wcześniej na tym poziomie był. Przychodził, mając za sobą mistrzostwo i dwa Puchary Polski z Legią Warszawa, prowadzenie Osasuny Pampeluna, a także występ w fazie grupowej europejskich pucharów. To było zareagowanie na to, co się dzieje na wewnętrznym rynku, ale w żaden sposób nie było formą promocji trenera, stworzenia dla niego kolejnego kroku w karierze. Raczej doraźne skorzystanie z jego doświadczenia, zanim uda się ściągnąć kogoś ciekawego z zagranicy (w tym przypadku Bjelicy).

Wydawało się, że właśnie teraz może nastąpić całkiem niezły moment, by to zmienić. Lech ze swoim zagranicznym trenerem zabrnął w ślepą uliczkę, Skorża, czyli jedyny naturalny polski kandydat, może być akurat trudny do ściągnięcia ponownie do polskiej ligi, skoro postawiono na Rumaka, to znaczy, że żaden ciekawy zagraniczny trener nie był aktualnie dostępny. Ale skoro od razu postawiono na Rumaka, uznano, że żaden z polskich trenerów nie jest gotowy, by udźwignąć skalę wyzwania. Zero poważniejszego zastanawiania się, czy któryś z bezrobotnych trenerów, w stylu Marcina Brosza, Jerzego Brzęczka czy Janusza Niedźwiedzia nie byłby bezpieczniejszą opcją na przeczekanie od trenera, który nie prowadził drużyny w Ekstraklasie od sześciu lat. Zero pomysłu, że Marek Papszun mógłby wnieść trochę ożywczego fermentu i że może warto by spróbować się z nim dogadać. Nie, bo „nie mają DNA Lecha” i „nie znają specyfiki klubu”.

Ciągle te same odpowiedzi

Być może faktycznie Rumak jest w tej sytuacji najpewniejszym, najbezpieczniejszym wyborem. Często naprawdę jest tak, że nie ma złych trenerów, są tylko trenerzy źle dobrani do danego klubu i miejsca. Rumak najlepszą wersję siebie pokazywał w Lechu. Im niżej schodził, tym gorzej mu szło. Ale starszy o dziesięć lat, bogatszy o lata trudnych doświadczeń, ma prawo być lepszym trenerem niż przed dekadą, gdy przecież poszło mu co najmniej przyzwoicie. Chodzi jedynie o zwrócenie uwagi, że Lech z obecnymi władzami praktycznie nigdy nie odpowiada na pytanie: „Kto w danej sytuacji byłby dla nas najlepszą opcją?” inaczej niż obecnie. Jedyne istniejące warianty to: rozwiązanie wewnętrzne, trener zagraniczny, Maciej Skorża.

Zakładając, że praktycznie każdy trener w Polsce, jak Rumak, marzy o prowadzeniu Lecha, dla młodego, początkującego szkoleniowca lepszą ścieżką kariery jest zatrudnienie się w Lechu w jakiejś roli w akademii, rezerwach czy w sztabie pierwszego zespołu, niż osiągnięcie dobrego wyniku w mniejszym klubie Ekstraklasy. Waldemar Fornalik został mistrzem Polski z Piastem Gliwice, Dariusz Żuraw prowadził rezerwy Lecha. Fornalik nigdy nie poprowadził pierwszej drużyny Lecha, a Żuraw tak. Michał Probierz został wicemistrzem Polski z Jagiellonią i zdobył trofea z Cracovią, Ivan Djurdjević prowadził rezerwy Lecha. I w przeciwieństwie do Probierza prowadził też jego pierwszą drużynę. Marek Papszun zdobył z Rakowem Częstochowa mistrzostwo Polski, Mariusz Rumak był doradcą zarządu Lecha. Rumak został trenerem Lecha, Papszun nie. Dobrze pracując w mniejszym klubie Ekstraklasy, można się wybić do reprezentacji Polski, czasem do Legii Warszawa. Dla Lecha nie ma to najmniejszego znaczenia.

Zlekceważona młoda fala

To ważna uwaga w kontekście obecnej młodej fali trenerów, których można ostatnio obserwować w Ekstraklasie. Czasem w medialnych dyskusjach pojawiają się dywagacje, jaki jest możliwy kolejny krok dla szkoleniowców osiągających dobre wyniki w klubach spoza tradycyjnej czołówki ligi. Lecha z tych rozmów właściwie można by wykluczyć. To przecież klub na tyle bogaty, mający na tyle silną pozycję i będący na tyle atrakcyjny na rynku, że teoretycznie nie musiałby się nawet za bardzo przejmować, czy ktoś jest w danym momencie dostępny, czy nie. Gdyby zechciał, mógłby przynajmniej spróbować powalczyć o wyciągnięcie już teraz, w zimie, Dawida Szulczka z Warty Poznań, czy Adriana Siemieńca z Jagiellonii Białystok. Może by się zresztą nie udało. Ale Lech raczej nie miał w ogóle zamiaru spróbować, nie uznając ich za trenerów „lechowego” formatu.

Reklama

Z Legią Warszawa do niedawna było zresztą całkiem podobnie. Dopiero ostatnio coś w tej kwestii się zmieniło i pracę w Warszawie dostali w krótkim czasie Czesław Michniewicz i Kosta Runjaić, obcokrajowiec, ale doceniony przede wszystkim za to, jak pracował w Szczecinie. Nadal jednak dla polskiego trenera z trzech zawodowych szczytów, naprawdę w miarę osiągalny jest tylko jeden, czyli prowadzenie reprezentacji. Tam można się dostać dobrą pracą w Górniku Zabrze, Ruchu Chorzów, Jagiellonii, Cracovii, Wiśle Płock i innych polskich klubach. Do Legii wejście jest bardzo wąskie, ona też zasadniczo preferuje rozwiązania wewnętrzne (Aleksandar Vuković, Jacek Magiera, Marek Gołębiewski) albo zagraniczne. Całe pokolenie trenerów o uznanej marce w polskiej lidze, którzy na różnych etapach osiągali nawet w swoich klubach wyniki ponad stan, zdążyło się zestarzeć, nigdy nie dostając okazji poprowadzenia dwóch największych klubów w Ekstraklasie.

Brak kroku naprzód

To zjawisko muszą mieć z tyłu głowy młodzi polscy trenerzy, wchodzący obecnie na rynek. Istnieje w lidze szklany sufit, który może im być bardzo trudno przebić. Jeśli w danym miejscu osiągną sukces i będą się rozglądać za postawieniem kolejnego kroku, raczej nie mogą liczyć, że dostaną szansę półkę wyżej. Thomas Tuchel czy Juergen Klopp przebili się na światowy poziom dlatego, że w którymś momencie Borussia Dortmund uznała, że pracowali z FSV Mainz na tyle dobrze, że warto dać im szansę. Gdyby po odejściu z Moguncji mieli szanse jedynie na Augsburg, a potem na Freiburg, Borussia zaś w tym czasie sięgałaby jedynie po fachowców z zagranicy albo z własnych struktur, żaden z nich nigdy nie poprowadziłby Paris Saint-Germain ani Liverpoolu. Julian Nagelsmann pracował z Bayernem, bo dobrze radził sobie w Lipsku, a pracę tam dostał, bo osiągał cuda z Hoffenheim. Mauricio Pochettino przebił się do Tottenhamu z Southampton, a Eddie Howe do Newcastle z Bournemouth. Szulczek, Siemieniec, Myśliwiec, Kędziorek, Kuzera i inni nie mogą się nastawiać na podobną ścieżkę. Jeśli osiągną sukces w Warcie, odezwie się Zagłębie Lubin. Zrobią coś dobrego z Jagiellonią, będą mieli szansę na Pogoń. Odejdą po dobrej pracy z Widzewa, trafi im się Cracovia. Zrobią najlepszy wynik w historii Radomiaka, trafią do Górnika Zabrze. W każdym miejscu próbując zaczynać od nowa. Wszędzie starając się dobić do poziomu, który w Lechu czy Legii byłby dla nich wyjściowym.

Dobrze, wręcz jaskrawo, trudność zaplanowania ścieżki kariery trenerskiej w Polsce widać na przykładzie Papszuna. Prowadząc klub II-ligowy do mistrzostwa kraju, zrobił coś, co także w Europie zdarzało się komukolwiek bardzo rzadko. Jeśliby jednak chciał skonsumować ten sukces, nie bardzo ma gdzie to zrobić. Za granicą nikt na polskich trenerów nie czeka. Lech odpada, bo trzeba „mieć jego DNA”. Zostają więc Legia i kadra. Legia aktualnie ma dobrego trenera, więc jest zajęta. W kadrze prezes wybrał kogoś, kogo lepiej znał. Sytuacja jest więc specyficzna: albo Papszun będzie na tyle cierpliwy, by czekać, aż zwolni się dla niego miejsce w Legii lub reprezentacji, nie mając żadnej gwarancji, że jest pierwszy w kolejce, albo w którymś momencie stwierdzi, że bez pracy gnuśnieje i zgodzi się wziąć kolejny projekt w stylu Rakowa, czyli wznoszony od zupełnych podstaw, w którym wejście na poziom Legii czy Lecha zajmie lata i z perspektywy trenera będzie krokiem w tył w karierze.

Kiepski sygnał dla rynku

Nie odmawiając więc Rumakowi szans na odniesienie sukcesu w Lechu i zwyczajnie, po ludzku dobrze mu życząc, bo to lepszy fachowiec niż opinia o nim, jego zatrudnienie w Lechu odbieram jako kolejny dowód na brak logiki polskiego rynku trenerskiego i przykład, że praktycznie nie da się tu zaplanować jakiejś sensownej ścieżki kariery. Znacznie lepszym sygnałem dla całego rynku byłoby zatrudnienie w tej sytuacji przykładowego Marcina Brosza: trenera dostępnego, doświadczonego w Ekstraklasie, obeznanego w szkoleniu młodzieży (będącego świeżo po wprowadzeniu kadry U-19 na mistrzostwa Europy, na których nie było jej od lat), który z Piastem Gliwice awansował do europejskich pucharów pierwszy raz w historii, a z Górnikiem Zabrze po ćwierć wieku przerwy. Niechby przyszedł na zupełnie tymczasowych zasadach, z prostym układem: „Albo zdobywasz mistrzostwo, albo za pół roku wymieniamy cię na wymarzonego trenera ze Skandynawii czy Holandii”. Ale sam fakt, że dostałby taką możliwość, pokazałby już, że Lech widzi i docenia, co się dzieje w klubach będących w łańcuchu pokarmowym poniżej niego. I trenerzy dwadzieścia lat młodsi od Brosza mogliby dzięki temu mieć poczucie, że zrobienie wyniku ponad stan w Piaście, Górniku czy gdziekolwiek indziej jednak da im szansę dotarcia na zawodowy szczyt tego kraju. Na razie chętnie utyskujemy, że za granicą kompletnie nie poważają osiągnięć trenerów z polskiej ligi, nie zauważając, że tak samo jest także u nas.

MICHAŁ TRELA, Canal+ Sport

 

WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:

 

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

37 komentarzy

Loading...