Jest trochę żalu do organizatorów Ekstraklasy, że takie święto futbolu jak ŁKS – Ruch dali ledwie na niedzielę i 12:30. To bezwzględnie powinien być poniedziałek, ostatni mecz rundy, jak to mówią na galach MMA – main event. Komuś ewidentnie zabrakło wyobraźni, a szkoda; przecież dziś są wyjątkowo otwarte sklepy i należy współczuć tym chłopakom, mężom, ojcom, którzy zostali wyciągnięci do galerii, zamiast cieszyć oko spektaklem w Łodzi.
I pozostańmy w formule MMA, bo to spotkanie można do takiego starcia porównać, ale oczywiście spokojnie – nie McGregor vs Poirier, tylko jakiś freak fight, jeden specyficzny youtuber z drugim specyficznym youtuberem. Na początku lecą cepy, adrenalina buzuje, natomiast im dalej w las, tym mniej sił. No i w Łodzi było podobnie – w pierwszej połowie dużo biegania, chęci, chaosu, a w drugiej już jednak większość czasu na niższym biegu.
Choć nie bez ważnego ciosu!
Nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał od tego spotkania kilogramów jakości, skoro mierzyła się drużyna ostatnia z drużyną przedostatnią. Chciano po prostu szaleństwa, trochę emocji, nawet piłkarskich głupstw. I tak też było – najfajniejsze, gdy ŁKS wybijał piłkę pod nogi zawodnikom Ruchu, by potem fetować, że udało się zablokować strzały z piątego metra i jeszcze sędzia pokazał spalonego. Albo gdy Letniowski w kuriozalny sposób próbował wymusić rzut karny, a potem zbił misia z arbitrem. O to chodziło, tak, przecież nie o koronki wiązane siedmioma podaniami z pierwszej piłki.
Ktoś powie – ale przecież gol Hotiego był jakościowy! No tak, zepsuty zegar też dwukrotnie wskaże dobrą godzinę i dla Hotiego znów była dwunasta – najpierw z Pogonią, teraz z Ruchem. Trudno się więc upierać, że to jakaś szczególna jakość, jak gracie na orliku, to też czasem wpada po uderzeniu z dystansu i nikt do Ekstraklasy nie zaprasza.
Ruch głupio stracił, Kasolik walnął dzięciołem piłkę głową o murawę (serio), Hoti przejął, pieprznął, siadło, ale przy tak niskiej regularności nie ma się czym podniecać.
Niemniej długo wydawało się, że jego bramka drugi raz da zwycięstwo, bo Ruch wierzgał nogami, ale w szesnastce najgoręcej było wtedy, gdy Jakubik przyznał karnego, a potem go cofnął (słusznie, Hoti nie faulował). Zdawało się, że w tym spotkaniu nikłej jakości Ruch będzie jej mieć jeszcze mniej – na wzór rywalizacji, kto jest bardziej łysy: Collina czy Marciniak.
Ale ostatecznie Niebiescy gola strzelili, bo przecież nie można zapominać o ich hobby, czyli graniu jednej lepszej połowy (ale absolutnie nie dwóch dobrych!). Bartolewski posłał idealną wrzutkę do Szura, ten łatwo uciekł Głowackiemu i z bliska pokonał Bobka.
Stało się, 1:1.
Co to daje jednym i drugim? Kompletnie nic. Z remisu na tym etapie może się cieszyć Puszcza, bo ona uciekła ze strefy spadkowej i do wiosny przystąpi na równych zasadach, a ŁKS i Ruch są przecież na dnie. Ciułanie po oczku daje chwilę euforii, szczególnie gdy wyrówna się w końcówce, ale kiedy emocje już opadną i spojrzy się w tabelę… Jak było źle, tak jest dalej.
Natomiast to dobre podsumowanie. Remis dwóch słabych drużyn, które jednym autobusem jadą do pierwszej ligi.
Fot. Newspix