Trener może rysować schematy, analizować przez setki godzin przeciwnika, wymyślać plastry, krycie strefą, bez strefy, puszczać swojemu zespołowi motywacyjne filmy, stawać na głowie, by było jak najlepiej, a na końcu wniosek i tak jest jeden: życie jest łatwiejsze, gdy masz w składzie Josue.
To piłkarz unikalny nie tylko w skali Ekstraklasy, ale jak widać również na poziomie Ligi Konferencji. Bez niego? Jak bez ręki. Bez silnika. On sam tego awansu warszawiakom nie zrobił, ale on zmienia Legię w zupełnie inną drużynę – zdecydowanie piękniejszą.
Jego podanie na 1:0 powinno być motywem przewodnim tych rozgrywek, ba, jeśli twórcy nowego serialu o Harrym Potterze potrzebują inspiracji, niech też sobie na nie spojrzą. Magia, czysta magia. O kimś innym można byłoby powiedzieć, że przypadek, że tak nie mierzył, ale przecież nie o Josue. Wszystko wyliczone co do centymetra. A jednocześnie zrobione z taką swobodą, jakby tylko smarował bułkę masłem.
A nie, tu gra szła o awans i duże pieniądze. Tymczasem mimo wszystko obsłużenie Ribeiro wyglądało dla Josue na banalnie proste. No, ale na tym boisku – tylko dla niego.
Zresztą podanie na 2:0 też nie byłoby dla zwykłego śmiertelnika i zdecydowanej większości piłkarza tego świata czymś – nazwijmy to – niezobowiązującym, a zadaniem wyjątkowo skomplikowanym. Znów: nie dla Portugalczyka, który wrzucił do Kramera na nos i zamknął marzenia Holendrów o awansie.
Legia kiedyś tęskniła za Vadisem, za jakiś czas zatęskni za Josue, to oczywiste. Niemniej należy zadać pytanie: czy ten gość przypadkiem świetnego Belga już dawno nie przerósł? Jego wpływ na zespół wydaje się większy. Oczywiście ktoś może myśleć inaczej, ale to w sumie wspaniałe: że można dyskutować akurat na taki temat. Kto wspanialszy i z jakiego powodu.
Natomiast dziś poza kłanianiem się przed Josue należy powiedzieć głośne „dziękujemy” dla defensorów Legii. Wiemy, jacy są – rozrywkowi. Potrafią zrobić sobie problem z niczego, stracić gola w najmniej spodziewanym momencie, w Ekstraklasie właściwie każdy może liczyć, że Legię w ten czy inny sposób ukąsi.
A goście nawet nie pierdnęli! No bo co oni mieli w ofensywie? Jeden strzał z dystansu, jedno wstrzelenie wzdłuż pola karnego i prośbę o rzut karny w rogu boiska. Niewiele. Tobiasz w tym spotkaniu się po prostu wynudził, Holendrzy nie wyglądali, jakby grali mecz o awans. To znaczy – chcieli tak się prezentować, ale Legia na to nie pozwoliła.
Jasne, na pewno taką niemoc zdefiniowała też czerwona kartka dla Martinsa Indiego w drugiej połowie, ale przecież przed przerwą AZ grało w komplecie. I Wojskowi nieszczególnie mogli czuć się zagrożeni – rywal z mocą niżej notowanej drużyny z Pucharu Polski, a nie ostateczny konkurent do wyjścia z grupy europejskich pucharów.
No, ale to nie Legii sprawa – ona idzie dalej i ma nadzieję nawiązać do sukcesów Lecha z zeszłego sezonu. LK to rozgrywki, w których polskie drużyny mogą mieszać i – co ważne – zbierać łupy do rankingu. Tych wciąż cholernie potrzebujemy i super, że Legia może punktować dalej.
Czekamy jeszcze na Raków, natomiast Legii należy gratulować. Znakomicie, że awansowała, to może być dla niej piękny, wiosenny czas!
Legia Warszawa – AZ Alkmaar 2:0
Ribeiro 34′ Kramer 81′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Młodzieżowiec, VAR i zagraniczni goście. Zaczyna się zjazd klubów w Jachrance
- „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”. Beton Górnika pożarł kolejne ofiary
- Trela: Gustafsson w Pogoni – potrzebny etap rozwojowy, który powinien się skończyć
Fot. FotoPyk