Reklama

Kręcidło: Nowe przepisy i eskalacja starych konfliktów. O co chodzi w wojnie Realu, LaLiga i telewizji?

Jakub Kręcidło

Autor:Jakub Kręcidło

16 listopada 2023, 18:58 • 7 min czytania 4 komentarze

Studia telewizyjne ze szkolnego patio. Komentarz meczu z Barcelony. Transmisje z ciężarówki zaparkowanej na parkingu. Pozycje reporterskie poza stadionem. Media, a w konsekwencji także widzowie, są poszkodowanymi w wojnie Realu Madryt z LaLiga, która w tym sezonie przybrała nowe, nieznane wcześniej kształty.

Kręcidło: Nowe przepisy i eskalacja starych konfliktów. O co chodzi w wojnie Realu, LaLiga i telewizji?

Do napiętych relacji na linii Real Madryt – LaLiga fani hiszpańskiej piłki zdążyli się już przyzwyczaić. Konflikt trwa od lat, a Florentino Perez i Javier Tebas po prostu się nie lubią. Szef rozgrywek przyznał nawet, że „różnice między nimi są tak duże, iż nie ma szans, by się dogadali”. Tak otwarta wojna między jednym z największych klubów na świecie, perłą w koronie Primera División i jej władzami, to absurd, ale – cytując minister Bieńkowską – „sorry, taki mamy klimat”.

Real i LaLiga kłóciły się o mnóstwo rzeczy. Nie da się jednoznacznie stwierdzić, co było punktem zapalnym konfliktu, który dziś toczy się na wielu polach. Były tarcia związane z układaniem terminarza rozgrywek, sposobem realizacji transmisji czy nawet tak subiektywnymi tematami, jak rzekoma stronniczość hiszpańskich komentatorów. Pojawiały się też poważniejsze tematy – kontrowersyjna umowa z funduszem CVC, której sprzeciwiał się Real, czy Superliga, na której do dziś bardzo zależy Perezowi i której głównym krytykiem okazał się Tebas.

Przez lata, wojna Realu z LaLiga toczyła się przede wszystkim w gabinetach. Jasne – łapaliśmy się za głowy po kolejnych wypowiedziach Tebasa czy (mniej) Florentino oraz dziwiliśmy się pierdołowatością tematów, o które panowie mogą się pokłócić, jednak konflikty i negocjacje bezpośrednio nie wpływały na kibiców, może tylko dostarczały im śmiechu przez łzy. Teraz to się zmieniło.

Kij i marchewka

Od początku sezonu LaLiga wprowadziła nowe zasady realizacji transmisji. Władze hiszpańskiej ekstraklasy zdecydowały się wykorzystać istniejący od lat zapis, w ramach którego mogą przymusić kluby do „działań prowadzących do promowania meczów”. W rozumieniu Tebasa i spółki, dzieje się to dzięki wpuszczeniu kamer do szatni czy podstawieniu mikrofonów podsłuchujących zawodników rozmawiających z trenerami. Teoretycznie, ma to działać na zasadzie kija i marchewki – nikt nie przymusza drużyn do spełniania wymagań LaLiga, ale robiąc to, każdy z zespołów zbiera punkty, a te przekładają się na pieniądze, bo najaktywniejsze, najlepiej współpracujące z mediami kluby dostaną największą część z tortu o wartości 130-140 milionów euro.

Reklama

Nowe reguły przyjęła zdecydowana większość ekip, ale to nie może dziwić. Nie dość, że w ich kasach bieda aż piszczy, to jeszcze LaLiga nie tylko ustala zasady Finansowego Fair Play, ale jeszcze kontroluje ich przestrzeganie. System, w którym wszystkie instrumenty są w rękach tej samej organizacji, jest absurdalny, ale znów – taki mamy klimat.

Ze zaktualizowanych regulacji cieszą się klubowi księgowi i rzecznicy prasowi, którzy mają bata do zmuszenia piłkarzy do rozmów z dziennikarzami („Nie chcesz udzielać wywiadu? Okej, to idź do prezesa i powiedz, że przez takie zachowania stracimy milion euro”), ale sportowcom się one nie podobają. Głośno krytykowali je np. Javier Aguirre z Mallorki czy Unai Simon z Athleticu, zwracając uwagę na to, że pewnych obrazków, jak zawodników z Bilbao odmawiających modlitwę „Ojcze Nasz”, po prostu nie należy pokazywać.

Bojkot telewizji

– Jeśli będę musiał obniżyć swoją pensję, by kamery nie pojawiały się w naszej szatni, to to zrobię. Szatnia to święte miejsce – podkreśla Carlo Ancelotti. Real to jedyny klub, który odrzucił nowe rekomendacje LaLiga. Mógł sobie na to pozwolić, bo ma świetną sytuację finansową. Perez uznał, że dla kilkunastu milionów euro potencjalnego przychodu nie będzie poświęcać wartości, z którymi po prostu się nie zgadza. Królewscy postawili bardzo mocne weto. Całkowicie zbojkotowali medialne zobowiązania wynikające z gry w Primera Division. Ich piłkarze nie biorą udziału w dniach medialnych, jakie LaLiga organizuje np. przed El Clasico czy derbami Madrytu, a zawodnicy pomeczowych wywiadów udzielają wyłącznie RealMadrid TV, bojkotując wszystkie stacje płacące krocie za możliwość pokazywania meczów hiszpańskiej ekstraklasy.

Schody rosną, gdy Real gra na Santiago Bernabeu. Królewscy sygnał telewizyjny udostępniają na siedem minut przed startem spotkania. Dopiero wtedy reporterzy mogą wejść na murawę i dopiero wtedy mogą próbować łączeń ze studiem, ale to jest skazane na niepowodzenie, bo zanim rozstawią kamerę i cały osprzęt, to już są wyganiani z boiska przez ochronę, gdyż na ławce rezerwowych pojawiają się trenerzy. A jeśli telewizja chce pokazać ujęcia z rozgrzewki zawodników, to musi korzystać z ujęć od RealMadrid TV.

W przerwie LaLiga może próbować przeprowadzać rozmówki z zawodnikami drużyny gości, ale po meczu sytuacja znów jest trudna. Zgodnie z kontraktem telewizyjnym, przez pięć minut po ostatnim gwizdku sędziego stacje mają prawo zajmować przestrzeń na stadionie w celu przeprowadzenia rozmowy z piłkarzem przyjezdnych. Ochroniarze na Bernabeu są tak restrykcyjni, że Edu Aguirre z DAZN zwykł włączać stoper na swoim telefonie komórkowym, byle tylko udowodnić, że nie przekroczył limitu i że nie powinien płacić żadnej kary finansowej.

Takie podejście Realu uniemożliwia stacjom pracę. W normalnych okolicznościach, dziennikarze rozstawiają się przy linii bocznej na dwie-trzy godziny przed startem spotkania. Prowadzą studia z murawy, które kończą się mniej więcej osiem-dziesięć minut przed pierwszym gwizdkiem sędziego, a po meczu zajmują te same pozycje na około godzinę, by opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w spotkaniu. Królewscy sobie tego nie życzą.

Reklama

Strach o El Clasico

Próby eskalacji konfliktu widzimy od pierwszych kolejek. Movistar+, który transmitował pierwsze mecze Realu na Bernabeu, początkowo próbował kombinować. Organizował studio w… tirze zaparkowanym na stadionowym parkingu. Później Hiszpanie starali się wykorzystywać tzw. green screen i „wklejać” ekspertów w stadion. To wyglądało jednak beznadziejnie. Opcją najlepszą z najgorszych było wynajęcie… szkolnego patio i nagrywanie z Bernabeu w tle, jednak i to nie wyglądało normalnie, więc ostatecznie w Movistar+ i w DAZN machnęli ręką, decydując się na zapowiadanie i podsumowywanie wydarzeń ze świątyni Los Blancos ze studiów w swoich siedzibach w Barcelonie i w Madrycie.

Królewskim nie podobały się nowe regulacje wprowadzone przez LaLiga i zdecydowali się złożyć w tej sprawie pozew do sądu. Teraz trwa nerwowe wyczekiwanie na jego wyrok. Jeśli sąd przyzna rację władzom Primera Division, madrytczycy będą musieli się ugiąć i na Bernabeu wróci „normalność”, którą – co ciekawe – dalej oglądamy podczas starć w Lidze Mistrzów. Jeśli z kolei na wokandzie triumfują Los Blancos, będzie to ogromny cios dla LaLiga i jej nowych regulacji, bo inne kluby dostaną argumenty, by postawić weto i nie stosować się do kontrowersyjnych wytycznych.

Wśród władz hiszpańskiej ekstraklasy panuje niepewność, która rośnie z każdym dniem zbliżającym nas do marcowego El Clasico. Jeśli sąd do tego czasu nie wydałby wyroku, mielibyśmy międzynarodowy skandal. Real grał w tym sezonie LaLiga na Bernabeu z Valencią czy Realem Sociedad, ale te mecze z miejsca zdarzeń relacjonuje niewiele stacji telewizyjnych. Na starciach Królewskich z Barceloną studio na murawie ma zwykle około 30-35 różnych nadawców z całego świata. Co zrobiliby szefowie tych stacji, gdyby dowiedzieli się, że muszą zaprezentować swoim widzom zdewaluowany produkt? Jak LaLiga zrekompensowałaby szkody wizerunkowe telewizjom płacącym za prawa miliony euro? O odpowiadaniu na te pytania na razie nikt w LaLiga nie chce myśleć.

Napięcie między dyrektorami

Przedstawiciele Primera Division i MediaPro, z którymi rozmawiałem przy okazji El Clasico, zwracali uwagę, że nie ma już praktycznie żadnych instytucjonalnych kontaktów na linii Real – LaLiga. Przedstawiciele Królewskich biorą udział w spotkaniach czy w głosowaniach, ale jeśli coś im się nie podoba, kierują sprawę do sądu. Oczywiście – mają pełne prawo do tego, by dbać o swoje interesy i niewykluczone, że na koniec dnia wyjdą na tym korzystnie, jednak takie podejście nie podoba się rywalom.

Podczas niedawnego zgromadzenia generalnego LaLiga, które swoją drogą przełożono na prośbę Realu, bo jego przedstawiciele mieli nie zostać poinformowani w terminie o jego organizacji (41 pozostałych ekip nie zgłaszało pretensji), liczni prezesi i szefowie klubów mieli zwracać uwagę dyrektorowi generalnemu Los Blancos Jose Angelowi Sanchezowi, że przesadza, gdy mówi, iż „LaLiga działa w kontrze do Realu”. Jak relacjonował „AS”, władze np. Sevilli, Eibaru i Osasuny przekonywały, że taka postawa madrytczyków jest sprzeczna z interesami ogółu i że uniemożliwia rozwój innych drużyn.

– Nie możemy ciągle być w stanie wojny. To musi się skończyć! – apelowali szefowie klubów do Sancheza i Tebasa, jednak, niestety, nic nie wskazuje na rychłe zakopanie broni.

CZYTAJ WIĘCEJ O HISZPAŃSKIEJ PIŁCE:

Fot. Newspix

Dziennikarz Canal+

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Michał Kołkowski
0
Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Felietony i blogi

Anglia

Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Michał Kołkowski
0
Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Komentarze

4 komentarze

Loading...