Reklama

Głowacki: Mózg na wierzchu i trepanacja czaszki, tak skończyłem z piłką

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

04 listopada 2023, 10:48 • 17 min czytania 13 komentarzy

Z Legią zdobył mistrzostwo Polski. Rywalizował z Wojciechem Kowalczykiem, zmieniał Dariusza Dziekanowskiego, trenował u Janusza Wójcika. Biegał po ekstraklasowych boiskach jako sędzia liniowy przy Tomaszu Mikulskim. W Boże Narodzenie 1994 roku został napadnięty, uderzony w głowę, trafił do szpitala, przeszedł dwie trepanacje czaszki, przez dziesięć dni nie mógł odzyskać przytomności, stracił mowę, groziła mu niepełnosprawność. Oto niezwykła historia Andrzeja Głowackiego. 

Głowacki: Mózg na wierzchu i trepanacja czaszki, tak skończyłem z piłką

Siedzimy w studiu przed którymś odcinkiem Stanu Futbolu. Przychodzi Wojciech Kowalczyk. „Pamiętasz Andrzeja Głowackiego ze starej Legii?”, pytam. „Ta, był taki”, odpowiada Kowal. Śmialiśmy się, że to cały on – „był”, a nie „grał”. 

Rozbawiłeś mnie. Niedawno pewien arbiter wysłał mi zdjęcie z przebudowanego stadionu przy Łazienkowskiej. Przy szatni dla sędziów na Legii wisi moje zdjęcie. Andrzej Głowacki, 1992–1994. Pode mną Arkadiusz Gmur.

Jak zareagowałeś?

Szokiem, nie wierzyłem własnym oczom. Nie spodziewałem się, że ktokolwiek pamięta jeszcze o tak epizodycznej postaci w historii Legii.

Reklama

Stolica miała innych idoli.

Rozpoznawalny byłem przede wszystkim na Lubelszczyźnie. Kibice Górnika Łęczna ufundowali kiedyś nagrodę pieniężną dla pierwszego piłkarza klubu, który strzeli gola na drugim poziomie rozgrywkowym. Tak wyszło, że trafiłem ze Stalą Rzeszów, ale kasy nigdy nie dostałem, nawet się nie upominałem. Wylądowałem w Avii Świdnik. Piłki dogrywał mi wyśmienity Marek Leszczyński. Rozumieliśmy się bez słów. Zespół ustawiony pode mnie. W trzeciej lidze strzeliłem trzydzieści dwa gole, a na zapleczu ekstraklasy dołożyłem piętnaście. Zainteresowała się mną Legia.

Legia się zmieniała. Rządy przejmował Janusz Romanowski. Woził się z kierowcą, chodził z ochroniarzem, nosił przy sobie jeden z pierwszych w środowisku telefonów komórkowych. „Piłka Nożna” pisała o nim tak: „Za komunizmu robił piękną karierę w ZSMP, OPZZ, TPPR, ORMO i PZPR, odpowiadał za zabezpieczenie zjazdów przewodniej partii, a także wielkich wydarzeń, takich jak pielgrzymka papieża. Po upadku reżimu poszedł w biznes i na bazie spółki Pol Kaufring rozwinął liczne przedsięwzięcia.”. 

Na polskiej ziemi budował imperium Kodaka. Chciał też ulepić mocarstwową Legię.

Poznaliście się?

Tak, oczywiście.

Reklama

I jaki to człowiek?

Inna półka. Wykształcony, kulturalny. Miał pieniądze. Dużo pieniędzy. Wiedział, jak inwestować, na piłce zresztą zarobił, jak mało kto spośród właścicieli.

Rozumiał futbol?

Miał od tego ludzi. Poza tym piłka nożna wyzwala takie emocje, że szybko chłonie się wiedzę. Siadał na stadionie, oglądał mecze, na treningach bywał rzadko, praca jednak była dla niego ważniejsza.

To czas wypłat w reklamówkach?

W takich okolicznościach poznałem Jarosława Jedynaka. Dostał do ręki zapakowany miliard złotych, przyszedł na trening i reklamówkę zarzucił na szafkę.

Niepodrabialny klimat lat dziewięćdziesiątych. 

Inaczej się to przeliczało, ale wciąż niepojęte, bo za taką kwotę można było kupić dziesięć Polonezów.

Dużo czasu spędzaliście w słynnym Garażu?

Garaż to był stały lokal, chodziło się tam po treningach, starszyzna jednak znacznie częściej niż ja.

Hierarchia?

Młody byłem, przyszedłem z drugiej ligi, a oni naprawdę „grali” w tej Legii.

Miałeś kompleksy?

Kompleksów nie miałem, ale nie byłem gościem z ekstraklasy czy reprezentacji, na Radosławie Michalskim też się poznali dopiero, jak ktoś wypadł ze składu i wskoczył w jego miejsce. Ja zaś rywalizowałem z Kowalem, który wrócił z medalem igrzysk olimpijskich, w kapelusiku takim śmiesznym, był nie do ruszenia. I tym, widzę twarz, ten wąsik…

Maciejem Śliwowskim. 

Tak, chwilowe zaćmienie, trzydzieści pięć lat minęło.

W jakichś aspektach byłeś lepszy od Kowala i Śliwowskiego?

Kiedyś Janusz Wójcik zorganizował takie ćwiczenie: stawiał piłkę na środku boiska, dwóch piłkarzy po bokach koła, zagranie do przodu, kto pierwszy dobiegnie, jedzie na bramkarza. Ze Śliwowskim wygrywałem. Kowal był pierwszy na dziesięciu metrach, ale jak Wójcik kopał dalej, to przeganiałem go na dystansie i pierwszy tej piłki dopadałem. Lżejszy i szybszy byłem, ale miał mocniejsze nogi, potrafił depnąć, start zajebisty, błyskawicznie wykręcał maksymalną prędkość, podziwiałem to.

Idolem nazywasz zaś Dariusza Dziekanowskiego. 

W 1985 roku kupiłem jego zdjęcie przed meczem Polski z Belgią na Stadionie Śląskim. W latach dziewięćdziesiątych wrócił z Wysp Brytyjskich do Legii. I był taki mecz, że zmieniałem go w drugiej połowie. Nogi się pode mną uginały. Tego nikt mi nie zabierze.

W „Kowal. Prawdziwa historia” jest opis wejścia Dziekanowskiego do szatni Legii. Nie przepadali za sobą, kłócili się, podszczypywali w mediach, więc to generalnie obraz pojawienia się dystyngowanego „Pana Piłkarza z Zachodu”. 

Marynarka, spodnie, koszula, a myśmy w dresach i kurtkach Legii chodzili.

Naigrywano się, że nawet getry zakłada po światowemu.

Niebywałe obycie, właśnie takie rangi światowej. Mistrzowsko potrafił się zastawiać. Bazował na przewidywaniu boiskowych zdarzeń. O niektórych mówi się, że kopią piłkę. On w piłkę grał.

Tamto pokolenie Legii przepijało talent?

Gwiazd z tamtej Legii nie śledzili gapie z social mediów. Nie było takich rozrywek, ekranów, komputerów, ale ludzie byli jacyś tacy weselsi.

Nie za często zalani piwem i wódką?

Alkohol płynął. Całkiem możliwe, że tego piwa było za dużo.

Maciej Szczęsny w „Kopalni” mówił: „rozpiździel, że głowa mała”. Odbierał tamte czasy za coś obrzydliwego. Obserwował piłkarzy, którzy umiejętności topili w barach. 

Młody człowiek zawsze myśli, że ma świat u swoich stóp. I, że jest nieśmiertelny. Wystarczy popatrzeć po przejściach dla pieszych: kaptur, słuchawki, nie patrzymy i pod koła!

Udzielało nam się to przekonanie o nieśmiertelności. Trwaliśmy w przekonaniu, że talent jest najważniejszy, utrzyma się bez pracy, niezależnie od litrów przelanego piwa. Zgubne to, nie będzie miało się wiecznie dziewiętnastu lat.

Janusz Wójcik prowadził Legię z ławki pod wpływem alkoholu?

Może bywał nieświeży, ale pijany na pewno nie był.

Dobry miałeś ogląd. 

Niekoniecznie, bo na ławce nie siedzieliśmy. Przyjmował, że wszyscy rezerwowi grzać musieli się od pierwszej minuty.

Kowal twierdził, że pokornych Wójcik nie szanował, a buńczucznych uwielbiał. Do której grupy należałeś?

Miałem swoje zdanie, ale nie wiem, jak postrzegał mnie Wójcik.

Lubił cię czy nie lubił?

Chyba lubił. Na obozie w Udine dostaliśmy w tyłek. Zapieprzaliśmy w tych pięknych krajobrazach Alp. Podchodzi Wójcik. „Jak tam, dobrze się czujesz”, pyta. „Trochę zmęczony jestem”, odpowiadam. „Spokojnie, za chwilę minie”, poklepał mnie po ramieniu. I minęło. Forma przyszła. Znał się na rzeczy. Z Polonii wróciłem na jego życzenie.

Spotkałeś się z jakąkolwiek nienawiścią za grę dla Polonii?

Nie.

W ogóle?

Przez pół roku w Polonii zdobyłem sześć bramek. Najwięcej ze wszystkich w zespole. Scysję miałem tylko z drużynowym kolegą Ryszardem Stromeckim. Biegał za mną podczas meczu, opierdzielał mnie, wyzywał na najróżniejsze sposoby. „Albo, kurwa, się zamkniesz, albo ci przypierdolę i będzie spokój”, rzuciłem w końcu. Piąteczka, szacunek, od tego momentu koledzy. Czasami żołnierskie słowa wystarczają.

Wójcik był dobrym autorytetem?

Przede wszystkim był świetnym motywatorem. Na brak autorytetu też nie narzekał. Szanowali go piłkarze. Nie wszyscy oczywiście, narzekali niegrający i rezerwowi, siłą rzeczy…

O sobie mówisz?

Przeciwnie, znałem miejsce w szeregu. Dla mnie wejścia na dwadzieścia minut czy pół godziny to było niesamowite szczęście, zastrzyk endorfin, zachęta do pracy. Pecha miałem tylko, bo podczas „dziadka” złapało mi nogę, pękła kość strzałkowa. Pojechaliśmy do szpitala na zdjęcie, prześwietlenie niczego nie pokazało. Wróciłem do klubu, dwa tygodnie trenowałem ze złamaną „strzałką”. Bolało, zaciskałem zęby, jeszcze bardziej naparzało. Mówili, że udaję i symuluję. Wyprosiłem drugą wizytę w szpitalu. Wyszło szydło z wora. Trzy miesiące przerwy. Akurat Legia zdobywała mistrzostwo w słynnym 1993 roku…

Cieszysz się, że ominęła cię „Niedziela cudów”?

Dowodów na nic nie ma, prokuratura wszystko umorzyła…

Wciąż to jednak bolesny temat dla tamtej generacji piłkarzy Legii.

Też to przeżywałem. Kiedy odbył się feralny zjazd PZPN-u, byliśmy na obozie w Zakopanem. Nagle dowiedzieliśmy, że odebrano nam mistrzostwo Polski. Na jakiej podstawie? Bez żadnego śledztwa? Bo ktoś tam powiedział, że „cała Polska widziała”?

Czytałem, że ten obóz w Zakopanem przestał być obozem. 

Ruszyliśmy w miasto.

Stypa na grubo. 

Były sparingi, tak powiem. Trudny, smutny okres. Dziwne, że Lech jako mistrz Polski nie dostał pieniędzy za mistrzostwo Polski. Słabe, ale takie były czasy. Kolejne lata pokazały, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej tych wszystkich patologii. Wiesz, inna sprawa, że gdyby nie ta pęknięta kość strzałkowa, mógłbym się w tej Legii na dobre zadomowić. Dobrze o tyle, że w 1994 roku udało się za to zdobyć mistrzostwo Polski. Pierwsze i ostatnie.

Niewiele pograłeś. 

Kiedy mnie ktoś pyta, co robiłem za młodu, zawsze odpowiadam, że grałem w Legii i zdobyłem dwa mistrzostwa Polski. Jak ktoś robi duże oczy, uspokajam, że jedno mi zabrali.

Co zdarzyło się w Boże Narodzenie 1994 roku?

Uch, ile razy już o tym mówiłem…

Publicznie rzadko, ale usłyszałem o tym kiedyś przypadkiem w pociągu. 

Miałem dwadzieścia pięć lat. Siła wieku. Najlepszy wiek dla piłkarza. Zaliczyłem ten krótki lot w Polonii, z Legii wypchnął mnie Paweł Janas, wylądowałem w Radomiaku. Druga liga, klub z olbrzymimi problemami finansowymi, zaległości w wypłatach, kiepsko z kasą, nie stać było mnie na normalny obiad. Makabra, co tam się wyprawiało, bandyckie lata dziewięćdziesiąte.

Święta spędzałem w Lublinie. Miałem fajną grupę przyjaciół z czasów kopania dla lokalnego Sygnału. Widywaliśmy się przy takich okazjach. Niektórzy byli już żonaci, dzieci mieli, w różnych życiowych sytuacjach. Dzielnica Czechów. Późno w nocy. Kolega kupił samochód. I ten samochód akurat oglądaliśmy. Wypici planowaliśmy powrót do domu. Nie było telefonów, radio-taxi, taksówki brało się ze słupka.

Obok przechodził jakiś młody gość. Ktoś się odezwał. Ktoś odpyskował. Nie pamiętam, kto zaczął, ale jak to o tej godzinie: „spierdalaj” i „nie, to ty spierdalaj”. W pewnym momencie on rzucił: „Zaraz zobaczycie”. Dwóch z pięciu moich kumpli wróciło na górę. Nas trzech zostało na ulicy. Poszliśmy na taksówkę. Nie uszliśmy nawet dwudziestu metrów, jak dostałem od tyłu w głowę. Odcięcie, ciemność, całkowity „out”. Obudziłem się po dziesięciu dniach w szpitalu.

Masz jakieś przebłyski z tych dziesięciu dni?

Nie, nic, zero.

Nic a nic?

Sny miałem tylko jakieś dziwne. Światło jakieś widziałem. Trudno powiedzieć, czy to była śmierć kliniczna. Pewnie nie, ale kto wie?

Co ci się śniło?

Legia.

Nie gadaj. 

Serio.

Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Telly Savalas, czyli słynny Kojak. Coś białego też. W końcu obudziłem się. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem.

Pierwszy widok to jarzeniówki?

Tak, obudzenie się to zresztą za dużo powiedziane, właściwie otworzyłem oczy. Tak byłem nafaszerowany lekami, że nie za bardzo wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Po jakichś dwóch dniach nie tylko wróciła mi przytomność, ale też organizm wrócił do życia, zacząłem kojarzyć, że przydarzyło mi się coś niedobrego, tylko nie miałem pomysłu, co konkretnie. Siedziała przy mnie rodzina, a ja nie mogłem nic powiedzieć, ani słowa. Próbowałem wstać z łóżka. Nie dało się. Starałem się chociaż rękę podnieść. Ani rusz. To może nogę. Tak samo, bez szans. Masakra.

Niebezpieczeństwo niepełnosprawności. 

Podobno w szpitalu zacząłem tracić przytomność i mowę. Wtedy wiedzieli, że coś się ze mną dzieje nie tak. Od razu wylądowałem na stole operacyjnym.

Jak to możliwe, że do szpitala przyjechałeś przytomny, skoro nic z tych dziesięciu dni nie pamiętasz?

Nie wiem, bo nic nie kojarzę.

Rekonstrukcja zdarzeń. Napastników było dwóch. Jeden z nich miał kij baseballowy. Dostałem pierwszy. Pozostali koledzy próbowali się bronić. Mieli większe szanse ode mnie. Zepchnięto ich o jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów. Nie wiedzą, co się ze mną działo.

Później okazało się, że ten pierwszy cios od tyłu nie był jednym. Musiałem wstać. Albo na leżąco zostać jeszcze zdzielonym kijem baseballowym. Urazy po dwóch stronach głowy. Kości pogruchotane. Przeszedłem dwie trepanacje czaszki. Życie trzeba było budować od nowa.

Koniec kariery. 

Goście zabrali mi talent. I środki do życia. Po liceum, bez studiów i zawodu, niemy.

Niemy, no właśnie. 

Niemy z prawostronnym niedowładem. Uratowało mnie szczęście od Boga. Życie zawdzięczam lekarzom i silnemu sercu. Na oddziale spędziłem dwa tygodnie. Tętno gości, którzy tam leżeli, wahało się między 160 a 170 uderzeń serca na minutę. Jakby biegali, szybko biegali, za prawidłowy puls uznaje się przedział od 60 do 100.

U ciebie tak samo?

170 uderzeń serca na minutę przez dziesięć dni. Waliło non stop. Wytrzymało.

Ciarki przechodzą, jak słuchasz o trepanacjach? 

Mdli.

Mnie też. 

Nieprzytomny byłem.

Z oprawcami wygrałeś sprawę w sądzie. 

Wygrałem?

A nie?

Jeden dostał cztery lata odsiadki. Po roku zobaczyłem go na ulicy. Drugiemu wlepili dwa na pięć w zawieszeniu.

Próbowali się bronić czy przyznali się do winy?

Ten od dwóch na pięć przepraszał, od czterech zapierał się, że to nie on w ogóle, choć tamten go obciążał.

Który miał kij baseballowy? 

Wojskowy.

Czyli?

Ten, który się nie przyznawał.

Ten gorszy. 

Drugi to małolat, zawodówkę chyba kończył. Młodzi ludzie, dziewiętnaście i dwadzieścia jeden lat.

Chuligani?

Trudno powiedzieć. Nie złapała ich policja. Koledzy chodzili po lokalach Czechowa. I w końcu na niego trafili. 30 grudnia, dzień przed Sylwestrem…

Kilka dni po tragedii tamtego Bożego Narodzenia. 

Zadzwonili na policję.

Słyszałem, że nie udało się wyciągnąć od nich odszkodowań. 

Dostałem pięćdziesiąt tysięcy odszkodowania i pięćdziesiąt tysięcy zadośćuczynienia. To był 1998 rok. Pierwsze pieniądze zobaczyłem po osiemnastu latach. Wcześniej była rejonizacja komorników, komornik umarzał sprawy. Jak zmieniły się przepisy, skończyła się rejonizacja, mogłem wziąć dowolnego komornika skądkolwiek, wynalazłem komornika naprawdę dobrego. Namierzyłem gości. I nagle pojawiły środki.

Od wojskowego nic ściągnąć nie można było. Oficjalnie nie pracował. Nie wykazał żadnych dochodów. Ani samochodu, ani mieszkania, majątkiem też nie dysponował. Młodszy rzucił zaś robotę. Okazało się, że jeden z bandytów jest na rencie. I, kurde, na rencie kryć się już nie mógł. Pieniądze nie są duże. Ale nic tak nie cieszy, jak ciągnąć mu z tej emerytury.

Bałeś się, że nie odzyskasz sprawności?

Nie, podchodziłem do tego, jak do kontuzji.

Nie wierzę. 

Dwa miesiące i wrócę na boisko. W styczniu wyszedłem ze szpitala, w lutym zacząłem rehabilitację. Pani rehabilitantka postawiła ławkę obok drabinek, siłą rąk miałem się podciągać, proste ćwiczenie. Podciągnąłem się raz. Tylko raz. Trudno było. Po czasie potrafiłem zrobić czterdzieści powtórzeń.

Głowa bolała?

Leciałem na Luminalu.

Czyli nie bolała?

Nie bolała. Ze szpitala wypuścili mnie z ubytkiem czaszki. Przeszedłem dwie narkozy, trzecia byłaby niebezpieczna, zagrażałaby życiu. Do października czekałem. Położyłem się. Plastikowa płytka, żeby zakryć część mózgu. Palcem można było sobie zmieniać tętno. Dotykałem tylko…

Śmiejemy się. 

Chodziłem na boiska Sygnału. Biegałem. Pewnego razu postawiłem sobie cztery pachołki. Piłka. Slalom. Lewa, prawa i już wiedziałem, że nie będę grał.

Zaburzona równowaga?

Prawa noga jak drewno.

Prawnonożny byłeś?

Tak, bolesne, zebrałem pachołki, poszedłem do szatni, wykąpałem się, przebrałem, okres załamania. Na boisku wystarczyło pięć minut, żeby dowiedzieć się, że zawodowo kopać już nie będę.

Mówiłeś już?

Mowa wracała powoli.

Słów uczyłeś się od zera?

Tak.

Języka nauczyłeś się na nowo?

Pamiętałem słowa, tylko nie umiałem ich artykułować.

Czyli nie najgorzej. 

Język znałem, życie pamiętałem, tylko ta napaść jak czarna dziura. Dwa tygodnie nic nie robiłem, ale potem uświadomiłem sobie w jak beznadziejnej jestem sytuacji: tracę czas, ledwo mówię, prawa ręka i prawa noga w niedowładzie, mózg na wierzchu, nikt mnie takiego do roboty nie przyjmie, żaden lekarz mnie zresztą do pracy nie dopuści.

Mówiłeś wcześniej, że byliście nieśmiertelni. To ta nieśmiertelność skończyła się na dwóch trepanacjach czaszki.

Młody człowiek nie wie, że zdarzyć się może najgorsze, startować trzeba było od zera. Dużo czytałem. Przede wszystkim Waldemara Łysiaka. Łykałem wszystko, wyciągałem z księgarń i bibliotek: „Szachista”, „Milczące psy”, „Bezludna wyspa”. Dużo oglądałem filmów, zakochałem się w klasyce tamtych lat: „Pulp Fiction”, „Skazanych na Shawshank”, „Zielona Mila”, „Psy”.

Bliższy kontakt z kulturą niż za czasów Legii, nie?

Niekoniecznie, już w Legii dużo czytałem. Coś trzeba było w autokarach robić na ośmiogodzinnych trasach, rządziły więc książki albo karty.

Książki i filmy to jedno, ale jakoś trzeba było wrócić do życia.

Złożyłem wniosek o rentę. Pomyślałem jednak, że coś trzeba w życiu zrobić. Pieniądze zarabiać. Mama podsunęła mi pomysł z sędziowaniem. W związku mnie znali. Wiedzieli, kim jestem i co przeszedłem. Pojawiły się problemy z wyrobieniem karty zdrowia. Po roku od bandyckiego napadu siedziałem w gabinecie neurochirurga. Pytał, co ten sędzia robi. Mówię, że biega i rozstrzyga. Dopytuje, czy głową będę musiał grać. Uspakajam, że wręcz przeciwnie.

Wszystko mi podbił, przeszedłem kurs, zacząłem sędziować. Robiłem to przez siedemnaście lat, piętnaście lat na szczeblu centralnym. W ekipie Tomasza Mikulskiego, aktualnie szefa Kolegium Sędziów, dobrnąłem do Ekstraklasy. Mam satysfakcję, że byłem liniowym na derbach Warszawy. Szkoda tylko, że na Polonii.

Niektóre środowiska kibicowskie burzyły się, że mecze sędziuje im były piłkarz Legii.

Korona Kielce!

Tak. 

Podobały mi się komentarze. „Popełnił jakiś błąd?”, padło pytanie. „Nie no, bardzo dobrze sędziował!”, odpowiedział najbardziej oburzony.

Sędziowaliśmy kiedyś mecz Legii z Widzewem. Wojciech Hadaj był spikerem. Przed meczem poszedłem do łazienki, a Hadaj czyta składy, przechodzi do sędziów: Tomasz Mikulski, Piotr Sadczuk i Andrzej Głowacki, były zawodnik Legii. I cały stadion zaczyna klaskać. Koledzy mi tego nie przekazali. Po linii biegałem więc niczego nieświadomy. O tej sytuacji dowiedziałem się dopiero po ostatnim gwizdku.

Nie było mowy o stronniczości, nie?

Pełen profesjonalizm, biali i czerwoni. Nie, że Legia, Widzew czy Polonia. Marek Jóźwiak, największy dowcipniś Legii z tamtych lat dziewięćdziesiątych, podszedł kiedyś do mnie: „Fajnie, że żyjesz, że jesteś zdrowy”. Odpowiedziałem: „Kurwa, Marek, też fajnie, że żyjesz i jesteś zdrowy!”.

Tamta cała Legia wiedziała o napaści?

Wiedziała, pamiętała o mnie, pod koniec lat dziewięćdziesiątych odbył się sparing Legii z Polonią w Lublinie przed startem Ekstraklasy. Przyszło prawie sześć tysięcy.

Mikulski był dobrym sędzią?

Bardzo dobrym. Sędziował ściśle z przepisami, niektórym to przeszkadzało, ale miał swój styl. Bardzo inteligentny człowiek, na poziomie, o wysokiej kulturze osobistej. No i mi zaufał.

Po „Liście Fryzjera” złapałeś się za głowę, że środowisko polskich sędziów to bagno?

Pamiętam, jak w apogeum korupcji awansowałem do trzeciej ligi, posędziowałem cztery mecze i mnie spuścili. Nie wiedziałem, jaki jest tego powód. Wyszło potem, że ci, którzy awansowali i zostali, umoczeni byli w korupcję, no to się wyjaśniło.

Dostawałeś niemoralne propozycje korupcyjne?

Dostawałem, dzwonili, skala bezczelności była ogromna, nie zdradzę klubów. Odmawiałem. I dobrze się z tym czułem. Zdarzało się, że przyjeżdżałem, mówiłem „nie”, a oni cały czas mnie nagabywali: „Panie sędzio, pomóż!”. Rzucałem tylko: „Graj”.

Sędziowałeś kiedyś sprzedany mecz?

Nie kojarzę. Miałem szczęście i komfort, że jeździłem z Mikulskim, o którym w klubach wiedzieli, że nawet nie ma sensu podchodzić z korupcyjnymi ofertami.

Korupcja była zgnilizną lat dziewięćdziesiątych, czułeś to jako piłkarz?

Czasy Górnika Łęczna, mecz z Karpatami Krosno, rok 1989. Gość skosił mnie na wysokości biodra w polu karnym. Zwijałem się z bólu. Nie pamiętam nazwiska sędziego, ale podbiegł do mnie: „Wstajesz albo wpierdolę ci kartkę”. Przegraliśmy 1:2. Nie dało się wygrać.

Po karierze sędziowskiej próbowałeś wygrać wybory na prezesa Lubelskiego Związku Piłki Nożnej. Zbigniewa Bartnika, który jest stereotypowym baronem i symbolem systemowego betonu, pokonać się jednak nie udało. 

Jeździłem na I ligę i II ligę jako sędziowski obserwator. Zbigniew Bartnik skreślił mnie z listy obserwatorów dzień po wyborach w LZPN-ie.

Koszt porażki. 

Książkę można byłoby napisać o działalności Bartnika. Nawet statut LZPN-u nie gwarantuje równości wyborów. Do tego łamany jest uchwałami w rażący sposób i na każdym kroku. W artykule trzydziestym piątym jest zapis, kto ma prawo głosu: Delegaci, wybrani w wyborach i członkowie zarządu niebędący delegatami, czyli jak startujesz w wyborach na prezesa LZPN-u jako opozycja, z góry i na starcie przegrywasz 0:15. Nigdzie indziej w Polsce takie zasady nie funkcjonują.

Po wygranej z 2021 roku Bartnik zemścił się za stanięcie z nim w szranki?

Tak, to była zemsta. Kampania dużo mnie kosztowała. Proponowałem merytoryczną dyskusję. Dużo schudłem. Wiedziałem, że będzie źle. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak tragicznie. Przegrałem z kretesem. Wystosowałem nawet pismo z pytaniem, dlaczego z tej listy obserwatorów mnie skreślono. Mam wieloletnie doświadczenie, wszelkie standardy i kryteria merytoryczne wypełniam. Do tej pory nie otrzymałem odpowiedzi. Taki styl zarządzania ma ten człowiek.

Wylądowałeś poza piłką. 

W końcu mam wolne weekendy. Rodzina jest bardzo zadowolona.

Pięćdziesiąt cztery lata…

Bliżej niż dalej.

Dzielisz swoje życie na przed napaścią i po napaści?

Tak, po dwudziestym piątym roku życia musiałem zaczynać od zera, jedynym kapitałem była przywrócona mowa, ale trudno było.

Po latach jednego z oprawców spotkałeś na ulicy.

Na Lubartowskiej.

Nie ma ta ulica dobrej sławy. 

Dwa lata po napaści, aż mnie zmroziło. Tylko się zaśmiał, może uśmiechnął pod nosem.

Straszne. 

Przez trzy lata od wypadku odwracałem się nerwowo, żeby sprawdzić, czy nikt przypadkiem za mną nie idzie. I to w biały dzień.

Co przywróciło ci spokój?

Czas.

Czytaj więcej wywiadów na Weszło:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Magiera: Cieszę się, że gola strzelił Żukowski. Zasłużył ciężką pracą na trafienie

Piotr Rzepecki
1
Magiera: Cieszę się, że gola strzelił Żukowski. Zasłużył ciężką pracą na trafienie

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Magiera: Cieszę się, że gola strzelił Żukowski. Zasłużył ciężką pracą na trafienie

Piotr Rzepecki
1
Magiera: Cieszę się, że gola strzelił Żukowski. Zasłużył ciężką pracą na trafienie

Komentarze

13 komentarzy

Loading...