Reklama

Trela: Zespół, który zatrzymał się w pół drogi. Wynik – jak rzadko – gorszy niż gra

Michał Trela

Autor:Michał Trela

16 października 2023, 09:32 • 8 min czytania 59 komentarzy

W żadnym meczu od czasów Paulo Sousy reprezentacja Polski nie wykreowała tak wielu dogodnych okazji bramkowych jak przeciwko Mołdawii. W dniu, w którym najbardziej liczył się wynik, największe pretensje do drużyny można mieć właśnie o jego brak. Do wyrównującego gola wyglądało to na dość cierpliwe i pomysłowe kruszenie muru. Ale kiedy miało już pójść z górki, nastąpiło 27 minut zastoju bez choćby jednego strzału.

Trela: Zespół, który zatrzymał się w pół drogi. Wynik – jak rzadko – gorszy niż gra

Sytuacja, w której reprezentacja Polski ma wszystko w swoich rękach, rzadko zwiastuje coś dobrego. Ale na razie zostawmy na boku didaskalia i wszystkie epitety, które cisną się na usta po tak zmarnowanej szansie od losu przez remis na własnym boisku z Mołdawią. Odstawmy na moment to, w jakich klubach grają reprezentanci Polski (np. w Juventusie), a w jakich reprezentanci Mołdawii (np. w Puszczy Niepołomice). Nie rozmawiajmy o tym, ile zarabiają i jakie są różnice w rankingach. Jakkolwiek nie chcemy często przyjąć tego do wiadomości, na boisku czasem naprawdę nie ma to znaczenia. A na boisku była w niedzielę po prostu grupa ludzi przeżywająca trudny moment. Formująca się dopiero w tym składzie, z dwoma piłkarzami na newralgicznych pozycjach, którzy dopiero zaliczyli debiut, z nowym tymczasowym kapitanem, nowym selekcjonerem, nową obsadą ataku. Mająca poczucie, że notorycznie zawodzi i zewsząd jest krytykowana. I że mimo to los się do niej uśmiechnął. Musi tylko zrobić swoje przeciwko dobrze zorganizowanemu rywalowi, który nie ma nic do stracenia, a zwietrzył szansę na zrobienie czegoś historycznego.

Mołdawianie zaczęli wysoko. Wojciech Szczęsny w drugiej minucie naciśnięty przez rywala kopnął w aut. Patryk Peda, tak chwalony za debiut przed kilkoma dniami, wszedł w mecz dwoma niepewnymi zagraniami. Patryk Dziczek stracił piłkę w środku pola. Michał Probierz już w siódmej minucie doskoczył do linii, by krzyknąć „uspokójcie!” i wesprzeć komunikat sugestywnym gestem. Bezskutecznie. Kolejny już raz w tych eliminacjach rzut rożny. Skuteczny wyblok, piłka spadająca tam, gdzie nie było nikogo z broniących, spóźniony Tomasz Kędziora. 0:1. Znowu pod górkę z tym samym rywalem. Znowu gol stracony ze stałego fragmentu gry. To miał prawo autentycznie być mentalnie trudny moment dla tej drużyny.

POWRÓT DO MECZU

A jednak wtedy jeszcze zdawała się go dźwigać. Polacy nie zwiesili głów, próbowali robić swoje. Zmuszeni do ataku pozycyjnego, nie bili głową w mur bezmyślnie, starali się go kruszyć. Raz po raz wprowadzania piłki przez dwie linie rywali próbowali Kędziora i Jakub Kiwior, czyli skrajni środkowi obrońcy. Nisko grający Piotr Zieliński odciskał stempel na każdej akcji. Wiele kontaktów z piłką notował Patryk Dziczek. Do gry starał się pokazywać Karol Świderski. A drobne dotknięcia Sebastiana Szymańskiego dynamizowały rozegranie.

Polacy starali się szukać crossowymi podaniami Pawła Wszołka ustawiającego się niemal równo z linią obrony rywali, jak często gra w Legii Warszawa. To po akcji kombinacyjnej Szymańskiego, Zielińskiego, Świderskiego i Przemysława Frankowskiego prawy wahadłowy oddał głową pierwszy celny strzał dla Polski w tym meczu, w 31. minucie rozpoczynając najlepszą fazę gry gospodarzy. To po podaniu Kiwiora z głębi pola właśnie do niego Wszołek głową strzelił minimalnie obok słupka. Tak właśnie często wyglądają tego typu mecze, zwłaszcza gdy niżej notowany rywal wyjdzie na prowadzenie. Trzeba mozolnie przebijać się przez dziewięcioosobową obronę, szukać drobnych przewag, cierpliwie robić swoje. Aż wpadnie. Polacy zdawali się mieć tego świadomość.

Reklama

STRATY PATRYKA DZICZKA

Kilka rzeczy funkcjonowało jednak kiepsko, rzutując na obraz całości. Owszem, Dziczek jako najbardziej cofnięty pomocnik, trzymający drugą linię, zaliczał sporo kontaktów z piłką, co jest sytuacją pożądaną dla drużyny grającej pozycyjnie, ale niestety notował zdecydowanie za dużo strat jak na piłkarza występującego w miejscu, w którym tracić nie można niemal nigdy. Od „szóstki” nikt nie oczekuje asyst i przeszywających podań. Oczekuje przede wszystkim bezpieczeństwa, ograniczania ryzyka. Tymczasem gracz Piasta Gliwice kończył pierwszą połowę z celnością podań na poziomie 77%. To bardzo kiepski wynik dla piłkarza z tej pozycji. Pozostawienie go w przerwie na ławce rezerwowych było ze wszech miar uzasadnione. Bartosz Slisz, który go zmienił, większą odpowiedzialnością za piłkę sprawił, że mołdawskie wypady ofensywne zostały ograniczone niemal do minimum.

Problemem było także większe włączenie Arkadiusza Milika do gry drużyny. Po to otoczono go ofensywnym pomocnikiem, dodatkowym napastnikiem i jeszcze dwoma ofensywnie grającymi wahadłowymi, by środkowy atakujący tym razem nie mógł narzekać na osamotnienie. U napastnika Juventusu było jednak widać problem z pokazywaniem się do gry. Wygrał tylko jeden pojedynek powietrzny (dwa centymetry niższy Świderski cztery). Zaliczył w polu karnym tylko pięć kontaktów z piłką (Świderski przez czas obecności Milika na boisku 13). O ile napastnik Charlotte współtworzył z Zielińskim, Szymańskim i Frankowskim większość najlepszych polskich ataków, o tyle piłkarz Juventusu często był poza grą. Mogło to jednak nie mieć najmniejszego znaczenia dzięki pojedynczym momentom. Pod koniec pierwszej połowy, gdy Frankowski wygrał pojedynek na skrzydle i idealnie go obsłużył, dwukrotnie nie zdołał z bliska pokonać głową bramkarza. Na początku drugiej połowy bardzo przytomnie przepuścił piłkę do Świderskiego, dzięki czemu nie dotykając piłki, zaliczył udział przy golu. Znów, jak po Wyspach Owczych, gdzie za faul na nim rywal wyleciał z boiska, zrobił coś ważnego, ale nie zrobił kilku innych ważnych rzeczy, których wszyscy od niego oczekują.

Polacy niemal każdy atak w tym meczu musieli rozgrywać pozycyjnie, bo okazji do ukąszenia w fazach przejściowych praktycznie nie było. Można jedynie wspomnieć o długim podaniu Zielińskiego z doliczonego czasu pierwszej połowy, gdy mołdawski obrońca nie zdołał ochronić piłki przed Wszołkiem, a Świderski, który ją zebrał, uderzył nad poprzeczką. Przez 90 minut Mołdawianie tylko trzy razy zgubili piłkę na własnej połowie, mimo że gra toczyła się tam przecież przez większość czasu.

27 MINUT MILCZENIA

Jeden z takich budowanych od tyłu ataków w końcu dał jednak biało-czerwonym radość. Do współpracy z wahadłowym zszedł tym razem Zieliński, który po lewej stronie otrzymał piłkę od Frankowskiego i dośrodkował w pole karne. Po rykoszecie i przytomnym przepuszczeniu przez Milika umiejętności pokazał Świderski, który po raz kolejny zaimponował sprytną, trochę podwórkową przytomnością i wreszcie przełamał impas, a potem ruszył w ramiona trenera, który wyciągnął go kiedyś z UKS-u SMS-u Łódź do Jagiellonii Białystok. Do końca meczu pozostawało 40 minut, Polacy mieli za sobą 20 minut dobrej gry, w których trakcie wykreowali pięć dogodnych okazji. Pozostawało tylko robić dalej to samo i iść za ciosem.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Największe pretensje do drużyny można mieć za to, jak prezentowała się wtedy, gdy powinno już iść z górki. Pomiędzy 59., gdy niegroźnie po rzucie rożnym uderzał głową Patryk Peda, a 86. minutą, kiedy Frankowski wypuścił skrzydłem Kamila Grosickiego, a Jakub Kamiński celnym strzałem zamykał akcję po pomyłce obrońcy w polu karnym, Polacy nie oddali ani jednego, choćby niecelnego strzału. 27 minut ofensywnego milczenia w momencie, gdy rywal był trafiony i opierał się o liny. Kompletne przyhamowanie dynamiki meczu. To w tej fazie zniknął z gry Zieliński, zbyt późne wydawały się zmiany, które też nie od razu dały jakikolwiek efekt ożywienia. Przestój zakończył się ożywionymi, uproszczonymi próbami ofensywnymi, gdy widmo remisu zaczęło już zaglądać w oczy, ale poza obronionym strzałem Kamińskiego i minimalnie niecelnym uderzeniu głową Adama Buksy po dośrodkowaniu pomocnika Wolfsburga nic więcej już się nie wydarzyło. W całym meczu Polacy wykreowali szanse warte 2,41 oczekiwanego gola, ale tylko 0,46 z tego wyniku pochodzi z ostatnich 40 minut, czyli czasu po wyrównaniu. I o to można mieć największe pretensje.

NIESKUTECZNOŚĆ, MIMO SYTUACJI

To nie był najgorszy mecz reprezentacji w ostatnim czasie. Ba, patrząc na jakość kreowanych sytuacji, w żadnym spotkaniu tych eliminacji Polacy nie mieli tak dogodnych szans: 1,52 xg z Wyspami Owczymi (w), 0,39 z Albanią (w), 1,86 z Wyspami Owczymi (d), 2,18 z Mołdawią (w), 0,89 z Albanią (d), 1,29 z Czechami (w). Żeby znaleźć mecz z wyższym wskaźnikiem goli oczekiwanych, trzeba by się cofnąć aż do czasów Paulo Sousy i wyjazdowego starcia z Andorą (3,06). To także pokazuje, że największy zarzut do Polaków można tym razem mieć o skuteczność. I to też prowokuje pytania o największego nieobecnego tego zgrupowania. Wielu chciało zobaczyć, jak ta reprezentacja funkcjonowałaby bez Roberta Lewandowskiego i wydaje się, że to faktycznie mogło być spojrzenie w przyszłość: dotąd mecze, w których wynik był lepszy niż gra, zdarzały się Polsce częściej niż takie, w których zgadzała się większość oprócz wyniku. Umiejętność przepychania takich stykowych meczów, która mocno nam przez dekadę spowszedniała, może być tym, za czym najbardziej będziemy tęsknić, gdy Robert Lewandowski faktycznie zniknie kiedyś z tej drużyny. Na razie pozostaje się cieszyć, że na kolejne zgrupowanie prawdopodobnie już do niej wróci. I może pomoże jeszcze raz wciągnąć mocno przeciętny polski zespół na turniej.

Reklama

Wprawdzie wydaje się, że szansa na zrobienie tego jeszcze w tym roku została już definitywnie zaprzepaszczona, ale jeśli czegoś nas ta grupa eliminacyjna nauczyła to tego, że wszyscy są tu na tyle słabi, że każdy wynik jest absolutnie możliwy. Jeśli Czesi potrzebowali w niedzielę u siebie rzutu karnego, by wymęczyć wygraną z Farerami, jeśli zremisowali na wyjeździe z Mołdawią, jeśli przegrali w Albanii jeszcze wyżej niż my, nie ma żadnego powodu, by dopisywać im punkty za zwycięstwo z Mołdawią w ostatniej kolejce. Już kilka tygodni temu jeden z czeskich dziennikarzy analizował, czy mamy do czynienia z najsłabszą grupą w historii europejskich eliminacji turniejów i całkiem niewykluczone, że miał rację. Nie tak łatwo więc odtrąbić, że już ostatecznie się nie udało. A przecież tak po prawdzie i tak większość zakładała, że Michał Probierz przychodzi ratować eliminacje głównie poprzez marcowy występ w barażach. I z tej perspektywy remis z Mołdawią nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Jest źle, to wiedzieliśmy już od dawna, ale standardy obniżyły się w ostatnich miesiącach na tyle, że niedzielny mecz wcale jakoś bardzo nie szokuje. Bywały niedawno jeszcze bardziej przygnębiające wieczory. Ten przynajmniej dostarczył jakichkolwiek punktów zaczepienia.

Czytaj więcej o meczu z Mołdawią:

Fot. 400mm.pl

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

59 komentarzy

Loading...