Pod koniec pierwszej połowy mieliśmy wreszcie konkretne sytuacje. W drugiej połowie wreszcie był ogień w naszej grze i szybko wyrównaliśmy. Tylko, do cholery, mówimy o meczu z Mołdawią. Miał być wielki rewanż za kompromitację z Kiszyniowa, a koniec końców jeszcze dolaliśmy oliwy do ognia. Tym fatalnym remisem sprawiamy, że znów w kontekście walki o drugie miejsce nie wszystko zależy od nas.
Próbujemy jakoś zracjonalizować sobie pierwsze pół godziny w naszym wykonaniu i nie umiemy. Nasi zawodnicy sprawiali wrażenie zaskoczonych, że rywal nie rozłożył przed nimi czerwonego dywanu, nie przestraszył się “fenomenalnej” atmosfery na Stadionie Narodowym, śmie agresywnie doskakiwać, odbierać piłkę i szybko atakować. W efekcie zupełnie stracili koncept w ofensywie, o ile takowy w ogóle był. Co jeden, to bardziej spanikowany.
Dziczek – juniorska strata w środku pola.
Zieliński – bez walki stracona piłka w środku.
Peda – przyjęcie na dwadzieścia metrów, rywale z szansą na groźną kontrę.
Szczęsny – pusty przelot na przedpolu, na szczęście bez konsekwencji.
Polska – Mołdawia 1:1. Koszmarny początek
Ten, kto miał piłkę, przeważnie miał największy problem, bo przeważnie nie było komu podać z nadzieją na otwarcie lub przyspieszenie akcji. Samo odwrócenie się z futbolówką w stronę bramki Mołdawian stanowiło wyzwanie.
Kiedy więc goście objęli prowadzenie, bo Nicolaescu zgubił Kędziorę jak jakiegoś juniora i dostawił nogę, nikt na stadionie mógł mieć poczucia, że to jakiś fart, że kopciuszkowi wyszedł jeden rzut rożny i akurat wpadło. Nie, Mołdawia na tego gola zasłużyła, do tego momentu była lepsza.
Okej, potem wreszcie się z przodu ogarnęliśmy, zaczęliśmy większą liczbą zawodników wchodzić w pole karne i dochodzić do konkretnych sytuacji. Już do przerwy powinniśmy co najmniej remisować, ale Milik i Świderski zmarnowali wyborne okazje. Ten pierwszy po zmianie stron się poprawił, zaliczył błyskotliwą “niewidzialną” asystę przy golu, pracował w odbiorze, tylko że niestety kolejny raz nie zrobił najważniejszego, gdy należało to zrobić. Ile będziemy czekać?
Zrywy po przerwie nie wystarczyły
Druga odsłona pod względem mentalnym to już była inna para kaloszy. Wreszcie u naszych kadrowiczów był ogień w oczach. Każdy chciał piłkę, każdy chciał atakować, nagle dotychczas trudne rzeczy przychodziły nam z łatwością. Szybko wyrównaliśmy, chcieliśmy iść za ciosem, ale wraz z upływem czasu ten entuzjazm gasł. Mimo olbrzymiej przewagi tak naprawdę mieliśmy tylko kotłowaniny w polu karnym, z których nie wynikały sytuacje. Dopiero w końcówce Kamiński i Buksa stanęli przed szansami, które powinny kończyć się umieszczeniem piłki w siatce.
O ile dość długo atakowaliśmy w miarę różnorodnie, o tyle od pewnego momentu jedynym pomysłem była już wrzutka w “szesnastkę”. Kolejna, następna i jeszcze jedna. Coś związanego z Michałem Probierzem wam to przypomina, prawda?
Można analizować poprawę po przerwie, ale z tak nisko notowanym przeciwnikiem nie ma miejsca na niuansowanie przy złym wyniku, zwłaszcza że to recydywa. Probierz miał przede wszystkim wygrać dwa październikowe mecze – co z góry oznaczało nastawienie na raczej mało efektowny styl – i nawet to się nie udało. O stylu nie ma co rozmawiać, idziemy do kiosku po “Twój Styl”, he he he.
W kontekście awansu na mistrzostwa Europy wciąż nie wszystko stracone, w razie czego będą baraże, ale czy jest sens się tam pchać? Co my na tym turnieju będziemy mogli zaoferować, poza rekordem wrzutek?
Polska – Mołdawia 1:1 (0:1)
- 0:1 – Nicolaescu 26′
- 1:1 – Świderski 53′
WIĘCEJ O MECZU Z MOŁDAWIĄ:
- Mazurek ze Stadionu Narodowego: Nie zasługujemy na nic
- A może emocje w meczach z Mołdawią to po prostu nasz poziom?
- Beznadziejny Dziczek, słabiutki Milik, nędzny Szymański. Noty po meczu z Mołdawią
Fot. FotoPyK