Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że ktoś cię porywa, transportuje do Puszczy Amazońskiej i tam zostawia na pastwę losu. Nie wiesz, co robić, nie wiesz, gdzie iść, jak się zachować, jak wrócić do domu. No – masz problem. I tak wyglądał ŁKS, szczególnie na początku meczu z Cracovią. Jakby porwano grupę przechodniów i wystawiono ich w meczu ligowym Ekstraklasy. A oni w piłkę przecież nie bardzo, bo jeden to bankier, drugi kucharz, więc jak tu kopać gałę, w którym kierunku, po co?
Gdyby przez pierwsze 30 minut Cracovia chciała rozpalić grilla w polu karnym ŁKS-u, mogłaby.
Gdyby miał tam wylądować helikopter, mógłby.
Gdyby chciano w szesnastce ekspresowo postawić supermarket, dałoby się.
Niestety dla ŁKS-u, goście akurat nie mieli ochoty bawić się w budowlankę, więc strzelali gole. Jedną Ghita po rzucie rożnym, drugą Atanasov po rykoszecie. A mogło być więcej, bo przecież Rakoczy nie wykorzystał rzutu karnego, Makuch strzelił w słupek i jeszcze wybił z linii uderzenie Oshimy, który kopał z bardzo bliskiej odległości.
Wyglądało to wszystko jak starcie dwóch kolegów na konsoli, z tym że jeden ma pada z bateriami, a drugi gra bez zasilania. Niby więc coś tam klika, ale równie dobrze mógłby trzymać w rękach tłuczek i miałby taki sam wpływ na to, co się dzieje na ekranie.
Indolencja ŁKS-u była po prostu niezrozumiała. Nie przyjechał zespół All-Stars, tylko Cracovia, która dopiero co wyłapała 1:5 od Pogoni. Trzeba było więc się postawić, zaatakować, szczególnie jeśli łodzianie muszą szukać punktów na własnym obiekcie. Tymczasem oni prezentowali się jak dzieci pozostawione w sklepie bez rodziców. I jest to porównanie odpowiednie, skoro Moskal nie mógł usiąść na ławce, niemniej mówimy o dorosłych chłopach, a nie o kilkuletnich brzdącach z balonami.
Wiadomo, że ŁKS w końcu się nieco przebudził. Dobrą okazję miał Tejan, ale jego strzał przy bliższym słupku świetnie zbił Madejski, potem z dystansu spróbował Dankowski, Pirulo nie trafił z dziesiątego-jedenastego metra. Natomiast nie były to huraganowe ataki, pójście jak do pożaru. Piknikowe granie, majówkowe. A patrzymy w kalendarz – zaraz październik. I punktów brakuje.
ŁKS był cholernie wolny, przewidywalny, nudny. Dla obrony Jugas-Glik-Ghita to jest przecież sytuacja wymarzona, kiedy nie musi latać za rywalami, tylko może się wygodnie ustawić i na doświadczeniu przecinać kolejne marne próby. Swoje kreował też wynik – przy 2:0 goście mogli się cofnąć i poczekać. To nic złego, bo w pierwszej połowie zrobili wszystko, by zyskać przewagę, a ŁKS nie robił prawie nic, żeby ją zniwelować.
Prawdę mówiąc, łodzianie w tym meczu wyglądali jak drużyna, która jest pogodzona ze spadkiem i dogrywa już sobie pozostałe mecze. Przypomnijmy znów: zaraz jest październik, nie zaś maj (szkoda, myśląc o pogodzie). Jeszcze wiele meczów do rozegrania, masa punktów do zdobycia.
Ale z taką grą? ŁKS nie ma na to żadnych szans. Po euforii związanej z wyszarpanym punktem przeciwko Jagiellonii nie zostało nic.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE: