Reklama

Nie sikać na jego pomnik. Frank Schmidt, nowa trenerska gwiazda Bundesligi

Michał Trela

Autor:Michał Trela

08 lipca 2023, 19:49 • 7 min czytania 7 komentarzy

Jako piłkarz nie rozegrał ani jednego meczu w Bundeslidze. Po szesnastu latach w zawodzie nie poprowadził też żadnego jako trener. W Niemczech zna go jednak każdy fan futbolu. Był wszak bohaterem głośnego filmu dokumentalnego, a na rynku właśnie ukazała się jego autobiografia. Szwabski Ted Lasso, Juergen Klopp dla ubogich. Ale nie o każdym trenerze beniaminka ligi niemieckiej piłkarz Realu Madryt mówi, że ma charyzmę i robi świetne wrażenie. Największą gwiazdą nowicjusza w niemieckiej elicie będzie niewątpliwie jego trener.

Nie sikać na jego pomnik. Frank Schmidt, nowa trenerska gwiazda Bundesligi

Jego historię piłkarscy romantycy czytają sobie do snu. W pierwszym meczu, w którym prowadził swój zespół, jego rywalem była Normannia Gmuend. 585 meczów później Toni Kroos mówił w swoim podcaście, że życzył Heidenheim awansu do Bundesligi, bo uważa jego trenera za fajnego. „Ma charyzmę, robi świetne wrażenie. W Bundeslidze niejeden zespół połamie sobie na nich zęby”. Od tymczasowego przejmowania V-ligowca w kryzysie do wysłuchiwania komplementów od mistrza świata z Realu Madryt. Nic lepiej nie oddaje drogi, którą przez ostatnie szesnaście lat pokonał Frank Schmidt. Bundesliga z miejsca zyskała nową trenerską gwiazdę. Nie tylko Toni Kroos na nią czekał.

GWIAZDA POPULARNEGO DOKUMENTU

Szerzej znany stał się już dziesięć lat temu, gdy był jednym z czterech trenerów pokazanych w pionierskim filmowym dokumencie „Trainer”, ukazującym kulisy funkcjonowania w tym zawodzie. Kamery towarzyszyły mu w pracy wszędzie, przez cały sezon. Widzowie na przykładzie ludzkich historii dostrzegali, jak trudne jest życie trenera. Choć bohaterów obrazu było czterech, show skradł Schmidt, prowadzący wówczas Heidenheim w trzeciej lidze. To, co można było zobaczyć, dziś media nazywają „szwabskim Tedem Lasso”, a wtedy porównywały do Juergena Kloppa.

Pomieszanie naturalnej charyzmy, twardej, ale sprawiedliwej osobowości, z humorem i fachowością. Wydawało się, że po tym, jak wypadł, zainteresują się nim kluby z wyższych lig. I faktycznie tak było. Lecz Schmidt odrzucał oferty. O jednym z klubów, który chciał go zatrudnić, powiedział obrazowo, że jego prawa ręka nie wiedziała, co robi lewa. A do innych się nie wybierał, bo w Heidenheim miał wszystko, czego potrzebował. Dla Bundesligi nie zostawił więc rodzinnych stron. Poczekał, aż sam tam zawita.

FUTBOL ZAMIAST BIURA UBEZPIECZEŃ

Jak zwykle w takich historiach bywa, wszystko miało być inaczej. W wieku 30 lat Schmidt wrócił do Szwabii po nieudanej próbie podboju świata jako piłkarz. Zapowiadał się wprawdzie dobrze. Jako 19-latek siedział na ławce FC Nuernberg w meczu Bundesligi. Grał na mistrzostwach świata U-20 u boku Carstena Janckera, Dietmara Hamanna czy Carstena Ramelowa. Kiedy jako piłkarz TSV Vestenbergsgreuth sensacyjnie wyrzucał Bayern Monachium z Pucharu Niemiec, Lothar Matthaeus, jego idol z dzieciństwa, zwrócił się do niego na boisku po imieniu. „Przez to, że je znał, urosłem wtedy o kilka centymetrów” – przyznawał. Więcej sukcesów jednak nie było.

Reklama

Najlepiej wiodło mu się w Alemanii Akgwizgran, gdzie był kapitanem i uzbierał 76 meczów w 2. Bundeslidze. Ale nieudany pobyt w Mannheim sprawił, że zdecydował się poszukać innego zajęcia. Dołączył do V-ligowego FC Heidenheim. Miał jeszcze trochę pokopać i szykował się do pracy w biurze ubezpieczeń kolegi. Karierę skończył w wieku 33 lat i został asystentem trenera. Już po dwóch miesiącach jednak, gdy jego szefa zwolniono po porażce 1:4 z Ulm, po raz pierwszy musiał wejść na pierwszy plan. Tylko na moment. Tylko na dwa mecze.

REKORDZISTA NIEMIECKIEJ PIŁKI

Ograł Normannię Gmuend. Z VfL Kirchheim odniósł najwyższe zwycięstwo w historii klubu. Jego tymczasowe prowadzenie drużyny przedłużono do końca jesieni. Wygrał jeszcze trzy kolejne mecze. Radził sobie tak dobrze, że został na stałe. I nie dołączył do biura ubezpieczeń, bo w pierwszym pełnym sezonie pracy dał drużynie awans do 3. Ligi, czyli na szczebel centralny, do zawodowej piłki. Po pięciu latach dostał się do 2. Bundesligi. A po kolejnych dziewięciu do pierwszej. Lothar Matthaeus nie tylko nadal zna jego imię. On teraz, jako telewizyjny ekspert, będzie się pojawiał w Heidenheim.

Szesnaście lat to wyrównanie, a lada moment przebicie, rekordu Volkera Finkego, który też prowadził S.C. Freiburg przez ponad półtorej dekady. Wynik, który w dzisiejszej i nie tylko dzisiejszej piłce praktycznie nie ma prawa się zdarzyć. Tu też niewiele brakowało, by się nie zdarzył. Bo skrajna ambicja niemal kosztowała Schmidta życie.

WALKA „NIEZNISZCZALNEGO”

Zaczęło się niewinnie, od rozgrzewkowej gry w dziadka pod koniec II-ligowego sezonu. Trener wszedł do środka. Chcąc sięgnąć piłkę, niemal zrobił szpagat. Coś strzeliło mu w mięśniu. Przez dwadzieścia minut zwijał się z bólu, by potem jakoś zebrać się z murawy. Piłkarza na pewno zagoniłby do działu medycznego, ale sam stwierdził, że nie może się nad sobą użalać. Że samo przejdzie i jakoś to się rozbiega. Choć odczuwał ból przez cały urlop i początek okresu przygotowawczego, starał się nic nie dać po sobie poznać. Grał w tenisa, jeździł na rowerze, chodził po górach. Tylko czasem w zupełnie dziwnych sytuacjach czuł, że brakuje mu oddechu. Albo, że robi mu się słabo.

W końcu zdecydował się zadzwonić do klubowego lekarza. Gdy ten usłyszał opis całej sytuacji i objawy, kazał mu natychmiast zgłosić się do szpitala. Tam okazało się, że zlekceważony krwiak z mięśnia spowodował zator płucny. „Mamy dla pana dwie wiadomości: dobrą i złą” – usłyszał od lekarzy. „Zła jest taka, że pana życie jest zagrożone. Dobra, że jest pan w dobrych rękach”. Po ośmiu dniach leczenia prowadził już na boisku treningi swojej drużyny. Jego autobiografia, która właśnie ukazała się na rynku, nosi tytuł „Niezniszczalny”.

Reklama

JEDYNY KRYZYS

Tak zakończył się najgorszy sezon w jego trenerskiej karierze. Drużyna przegrała wtedy siedem z pierwszych dziesięciu meczów i leżała w strefie spadkowej. W ankietach online jako głównego winnego tej sytuacji wskazywano trenera. Nieliczne otoczenie kibicowsko-medialne domagało się jego zwolnienia. Ale prezydent Holger Sanwald stwierdził, że nigdy tego nie zrobi i wszyscy mają się odczepić. Drużyna się wydźwignęła i remisem w ostatniej kolejce utrzymała się w lidze. W kolejnych rozgrywkach już z trenerem, który w międzyczasie otarł się o śmierć, pierwszy raz otarli się o Bundesligę, tracąc do strefy premiowanej awansem dwa punkty. Choć żeby doświadczenie graniczne jakoś drastycznie zmniejszyło piłkarską obsesję trenera, raczej nie można powiedzieć. W końcu jego żona mówiła kiedyś, że na wakacjach z przyzwyczajenia zdarza mu się zwrócić do nastoletnich córek per: „panowie!”.

Nigdy później Heidenheim nie skończyło II-ligowego sezonu w dolnej połowie tabeli. W 2020 roku grało w barażach o awans, które przegrało z Werderem Brema bramkami na wyjeździe. I gdy wydawało się, że straciło wtedy niepowtarzalną szansę, Schmidt z ekipą po prostu robili dalej swoje. Aż w maju, po dramatycznym finiszu i meczu, w którym odrobili dwubramkową stratę, wygrali 2. Bundesligę.

PRZEPROSINY ZA ŚWIĘTOWANIE

O Schmidtcie znów było wówczas głośno. Konkretnie o jego zachowaniu na pomeczowej konferencji prasowej – zgodnie z modą – przerwaną przez świętujących piłkarzy, którzy oblali go szampanem. Wyraźnie zdegustowany trener spokojnie poczekał, aż rozśpiewana hałastra opuści pomieszczenie, po czym zaczął przepraszać miejscowych z Jahna Ratyzbona, którzy spadali z ligi. Podkreślał, że wie, z jakimi emocjami się to wiąże i dziękował, że w ogóle w tych okolicznościach zgodzili się na świętowanie przez jego drużynę awansu. A że jego piłkarze nie potrafili tego uszanować? „Najwyżej potrenują jeszcze tydzień, nie robi mi to różnicy” – rzucił.

GWIAZDY NA PROWINCJI

Obawy, że za rok o tej porze on sam będzie w tej samej sytuacji i czeka go pierwszy w karierze spadek, na pewno są. Heidenheim będzie w Bundeslidze kandydatem numer jeden do degradacji. Największą gwiazdą klubu z 50-tysięcznego miasteczka na pewno będzie jego trener, pracujący tam dłużej niż RB Lipsk istnieje. W pojedynczych meczach jego drużyna potrafiła już jednak postawić się ekipom z elity. Na koncie ma wyrzucenie Bayeru Leverkusen i Werderu Brema z Pucharu Niemiec i szalony mecz z Bayernem Monachium, przegrany ostatecznie na Allianz Arenie 4:5. Teraz drużyny tego kalibru na 15-tysięcznej Voith-Arenie będą się pojawiać co dwa tygodnie. – Oferowałem mu za to pomnik – mówił prezydent Sanwald. Trener nie był zainteresowany. „W pewnym momencie ktoś by na niego nasikał, a tego bym nie chciał”. Nie wiadomo, czy obecność FC Heidenheim ubarwi Bundesligę. Ale obecność Franka Schmidta zrobi to na pewno.

TEKST NAPISAŁ MICHAŁ TRELA

Czytaj więcej o niemieckim futbolu:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Michał Żyro: To nie jest przypadkowa wygrana. Dominowaliśmy, jestem dumny z kolegów

Jakub Radomski
3
Michał Żyro: To nie jest przypadkowa wygrana. Dominowaliśmy, jestem dumny z kolegów

Niemcy

Piłka nożna

Michał Żyro: To nie jest przypadkowa wygrana. Dominowaliśmy, jestem dumny z kolegów

Jakub Radomski
3
Michał Żyro: To nie jest przypadkowa wygrana. Dominowaliśmy, jestem dumny z kolegów

Komentarze

7 komentarzy

Loading...