Reklama

Buksa: – Miałem dziurę w nerce. Po stracie 12 kilogramów wyglądałem jak patyk

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

28 czerwca 2023, 11:15 • 17 min czytania 45 komentarzy

Aleksander Buksa to bohater jednego z najbardziej kontrowersyjnych transferów ostatnich lat. – Myślę, że warto było. Patrząc na to, w jakiej sytuacji jest teraz Wisła, tylko utwierdzam się w tym przekonaniu – mówi dwa lata po opuszczeniu „Białej Gwiazdy” w atmosferze wielkiego skandalu. W Genoi wciąż się nie przebił, a ostatni rok spędził w rezerwach OH Leuven i Standardu Liege. Jego rozwój zahamowała kontuzja nerki, po której stracił 12 kilogramów. Aleksander Buksa opowiada nam o wszystkim, co się wydarzyło w jego karierze po odejściu z Wisły Kraków.

Buksa: – Miałem dziurę w nerce. Po stracie 12 kilogramów wyglądałem jak patyk

Mija czerwiec 2023, właśnie kończyłby się twój kontrakt z Wisłą Kraków… 

To prawda. 

Kibice Wisły wciąż pytają złośliwie: i co, warto było?

Największe natężenie wiadomości miałem zaraz po odejściu. Im dalej w las, tym było ich mniej. Teraz nie otrzymuję ich praktycznie w ogóle, a jak ktoś mnie zatrzymuje na mieście, to zwykle jestem lekko zaskoczony, bo raczej pytają, kiedy wracam.

Reklama

I co, kiedy wracasz?

Przy obecnej sytuacji Wisły kibice nie zastanawiają się, czy warto byłoby pomyśleć o moim powrocie albo wbić mi szpileczkę za to, że wyjechałem zagranicę. Nie awansowali i mają teraz zagwozdkę, jak będzie wyglądał przyszły sezon.

A kiedy ty sam siebie pytasz, to warto było?

Myślę, że tak. Spójrzmy szerzej na drogę młodych zawodników w Wiśle Kraków, można sięgnąć nawet do czasów mojego brata. Bardzo ciężko jest znaleźć zawodnika, który wyjechał w młodym wieku i Wisła potrafiła go spieniężyć. Nie mówię o tym, czy ci zawodnicy później rozwijali się zagranicą, czy nie, wyłącznie o tym, jak klub promuje zawodnika i jak go sprzedaje, co powinno być priorytetem. Tak miało być w moim przypadku – miałem być wypromowany i sprzedany.

Odszedłem z Wisły w złych okolicznościach – niedobrych zarówno dla mnie, jak i dla klubu – ale w odpowiednim momencie. Zaczerpnąłem już trochę gry w Ekstraklasie i nie byłem jeszcze gotowy na to, by grać za granicą, np. w Genoi i Serie A. Wiedziałem jednocześnie, że to jest ten moment, by powierzyć zadanie rozwoju mnie jako zawodnika innemu klubowi. Patrząc na to, w jakiej sytuacji jest teraz Wisła, tylko utwierdzam się w tym przekonaniu. Bo Wisła jest niestety na równi pochyłej. Gdy porównuję, jakie mógłbym mieć teraz perspektywy Wiśle, i jakie miałem wtedy, to wtedy miałem lepszą sytuację na odejście z klubu. 

Reklama

Duże znaczenie miało dla ciebie to, że w Wiśle nie było rezerw, więc jak nie grałeś w pierwszym zespole, to nie grałeś nigdzie. Bardzo przewrotnie twoje losy pokazały, jak istotnym zabezpieczeniem dla piłkarza są rezerwy, bo w obu belgijskich klubach występowałeś właśnie w nich. W Genoi z kolei głównie w Primaverze, co daje nam 59 minut w pierwszym zespole przez dwa lata.

Pomogły mi, gdy wracałem po kontuzji, a w Wiśle po prostu chciałem grać. Byłem za słaby na pierwszy zespół i za dobry na Centralną Ligę Juniorów. W efekcie nie miałem jak łapać minut. Dla zawodników, którzy niedawno odeszli z Wisły, głównym argumentem też był brak rezerw na rozwojowym dla młodego zawodnika poziomie (Wisła powołała od sezonu 23/24 drugą drużynę – red.). Gra w rezerwach w Belgii to konsekwencja urazu nerki. Gdyby nie nerka, być może złapałbym wiosną w Genoi jeszcze kilka meczów.

Nie jestem chciwy. Oddałem Wiśle pieniądze. Wywiad z Aleksandrem Buksą po burzliwym odejściu z Wisły Kraków 

Szybko dostałeś szansę, już w drugiej kolejce Serie A, ale nie poszedłeś za ciosem.

Miałem dobry okres przygotowawczy, strzeliłem gola głową w najważniejszym sparingu z Mainz i dobrze się zaprezentowałem. Włoskie media zaczęły się rozpisywać, bo nowy napastnik trafił w istotnym meczu…

Pisały też o tobie, gdy twój brat strzelił w reprezentacji.

Tak, “La Gazzetta dello Sport” pomyliła się, ja z kolei przeczytałem kiedyś, że gram w New England Revolution. To norma. W rodzinie śmiejemy się, że ja poszedłem do Francji, a Adam spędził ostatni sezon na wypożyczeniu w Belgii.

W Genoi zaczęło się bardzo dobrze. Wszedłem z Napoli i nie był to dobry mecz, to na pewno. Wiele czynników się na to złożyło: być może też trema i brak ogrania, bo przez ostatnie pół roku w Wiśle niewiele grałem.

Nie przemotywowałeś się? Miałeś dwa faule: przy nieuznanej bramce Pandeva i przy uznanej bramce rywali, bo po twoim przewinieniu był rzut wolny.

Pierwszy faul jest dla mnie z kapelusza.

Walka z bramkarzem o górną piłkę.

Bramkarz nie jest przecież nietykalny w polu karnym, jak to kiedyś było. Oglądałem analizy we włoskiej telewizji i większość osób też mówiła, że nie było faulu. Drugi? Trafiłem na małego i zwinnego zawodnika, już nie pamiętam, kto nim był, nie nadążyłem za jego ruchami i go sfaulowałem. Ale to nie była też sytuacja, która dawała stuprocentową szansę na strzelenie gola. Faul jak faul, zdarza się. Lepiej się oczywiście powstrzymać, ale równie dobrze mogliśmy po prostu wybronić ten rzut wolny. Kiedy pada gol po takim faulu, to zawsze zwraca się uwagę, że faulujący mógł się zachować ostrożniej – i to prawda.

Jak nie ma bramki, to nikt nie pamięta.

Jak strzelisz bramkę to też nikt nie wspomina, że grałeś słaby mecz. Później łapałem końcówki spotkań, była Roma, Venezia i Fiorentina. Kiedy było jasne, że nie mam szans w Serie A, występowałem w Primaverze. Tak przeleciała praktycznie cała runda jesienna. Zacząłem przygotowywać się do wiosny i w meczu Primavery z Pescarą w połowie lutego doznałem urazu nerki, który wykluczył mnie z całej rundy wiosennej. Pierwszy cały trening odbyłem dopiero w Belgii, gdy już przeszedłem do nowego klubu.

Uraz nerki i to po starciu boiskowym chyba nie jest częstą sytuacją. 

Nie znam nikogo, kto miałby coś podobnego. Ludzie, którzy oglądali tę akcję z boku, myśleli, że to zwykłe stłuczenie. Widziałem od razu po sobie, że coś jest nie tak. Pierwszy raz w życiu miałem sytuację, gdy zrobiło mi się równocześnie ciepło i zimno. Upadłem na środku boiska i przedostałem się za linię boczną na czworaka. Opieka medyczna stwierdziła, że to pewnie obite żebra, ewentualnie może śledziona. Od razu zeszedłem do szatni mówiąc, że na sto procent nie będę w stanie kontynuować gry, bo coś jest nie tak. Czułem, że muszę to zrobić, bo jest źle. Przyjechała karetka, pani mnie opukała i stwierdziła, że to prawdopodobnie jednak nie żebra, a stłuczenie śledziony, bo nie byłem w stanie znaleźć pozycji, która jest dla mnie wygodna. Siedziałem – bolało. Stałem – bolało. Leżałem – bolało.

Dopiero jak się zaparłem, zabrali mnie do szpitala na rezonans i USG. Trochę to trwało, bo dostałem najniższy priorytet. Każdemu w szpitalu przysługiwał kolor: zielony, pomarańczowy, czerwony. Ja dostałem zielony, ponieważ przekazano im, że to tylko stłuczenie, które trzeba dla pewności sprawdzić. W międzyczasie, gdy leżałem na SOR-ze, zachciało mi się iść do toalety. Zamiast moczu leciała sama krew. Dopiero wtedy zmienili priorytet na czerwony i od razu zawieźli mnie na rezonans.

A tam okazało się, że mam dziurę w nerce. 

To było już koło pierwszej w nocy, leżałem na tym SOR-ze trzy godziny. Leżałem… Zwijałem się, bo nie byłem w stanie uleżeć. Zadzwonili po lekarza dyżurującego, który był w domu na stand-by i przyjechał w cywilnych ciuchach. Zobaczył wynik badania i stwierdził, że od razu trzeba jechać na stół operacyjny. Byłem zszokowany. Wszystko mówili w języku włoskim. Nikt tam nie mówił po angielsku. Ja nie znałem medycznych pojęć w języku włoskim, siedziałem na translatorze, żeby spróbować zrozumieć, o co w ogóle chodzi. Dostałem do podpisania dokument o wyrażenie zgody na ewentualne usunięcie nerki, bo w trakcie zabiegu może nastąpić taka konieczność.

Piętnaście minut wcześniej chcieli mnie wypisywać ze szpitala, więc wyobraź sobie, jaki miałem skok adrenaliny.

Zgodziłeś się od razu?

Tak. Wiedziałem, że to kryzysowa sytuacja, naprawdę poważna, i trzeba działać szybko, bo zachowawczo się nie uda tego wyciągnąć. Dali mi całościową narkozę. Zastanawiałem się, czy obudzę się z nerką i czy w ogóle będę w stanie grać dalej w piłkę. Oczywiście można grać i żyć z jedną nerką, ale to obciążenie dla organizmu. Masz wtedy jeden strzał. Jak jeszcze raz coś takiego się wydarzy, to już nie ma odwrotu. Było to stresujące.

Budzisz się…

Nerka została. Wprowadzili mi stent, to taka rurka, która przebiega przez cały układ moczowy i ma dokładnie trzydzieści centymetrów. Miała wspomagać pracę nerki. Rehabilitacja polegała na tym, że leżałem w szpitalu przez cztery tygodnie i… tyle. Dosłownie leżałem. Nic więcej. W ciągu dnia byłem na nogach w sumie maksymalnie dziesięć minut. I tak codziennie. Dłużej nie byłem w stanie. W szpitalu spędziłem w sumie pięć tygodni. Miałem pięć antybiotyków, bo pojawiła się dodatkowa infekcja niezwiązana z nerką i COVID, więc przeniesiono mnie na odizolowany oddział, na którym nikt nie mógł mnie odwiedzać. Po pięciu tygodniach dopiero wyszedłem dwanaście kilogramów chudszy.

Wróciłem do Genui, gdzie miałem okres trzech miesięcy siedzenia na kanapie. Maksymalny wysiłek, na jaki mogłem sobie pozwolić, to wchodzenie po schodach. Niczego więcej nie byłem w stanie zrobić. Treningi mogłem zacząć wprawdzie bez żadnego okresu wprowadzającego, ale dopiero od momentu, gdy nerka się zrosła i wyciągnęli mi stent.

Jak odczuwa się stratę 12 kilogramów w tak krótkim czasie? Czułeś, jakby nagle było ciebie mniej?

Tak, zwłaszcza, że ja i tak jestem szczupły. Po zrzuceniu 12 kilogramów wyglądałem jak patyk. Do Włoch przyjechała siostra, żeby mi pomóc. Każde wyjście do sklepu czy ugotowanie czegokolwiek było za dużym wysiłkiem. Po trochu przybierałem na wadze. Nie mogłem też od razu jeść codziennie po 4000 kalorii, bo poszłoby to w drugą stronę. Popracowałem z dietetykiem i spożywałem dużo probiotyków, by odbudować florę bakteryjną po antybiotykach. Odbudowywałem się nie tylko od strony fizycznej czy sportowej, ale też psychicznej i dietetycznej.

Co psychicznie było najtrudniejsze?

Starcia z obrońcami podczas treningów. Cały czas odruchowo zasłaniałem swoją lewą stronę, żeby nie wchodzić w kontakt, bo bałem się, że może się to powtórzyć. Nie miałem na szczęście żadnych fantomowych bóli. Wszystko opierało się na tym, żeby szybko wrócić do rywalizacji w kontakcie – bark w bark, pojedynki o głowę, tego typu.

A cztery miesiące, gdy nie mogłeś się ruszać? Jak je zniosłeś?

Akurat trafiłem na czas przedmaturalny, więc się przygotowywałem. Na początku mnie to trochę stresowało, bo gdy położyli mnie w szpitalu, to nie wiedziałem, ile czasu tam spędzę. Nie miałem ze sobą żadnych książek, miałem tylko tablet, więc robiłem na nim dużo rzeczy. Niby uczyłem się online, ale w szpitalu nie byłem w stanie przeprowadzać zajęć z nauczycielami, więc pobierałem jakieś podręczniki w PDF-ach i przygotowywałem się do rozszerzonego WOS-u, polskiego, matematyki i angielskiego.

Dobrze poszło?

Myślałem, że pójdzie lepiej. Ale zdałem. Z matematyki miałem 60%, z polskiego też, z angielskiego 100%, z rozszerzonego WOS-u 50%.

Angielski ci się przyda w karierze.

Nigdy nie miałem problemu z językiem. W Wiśle rozmawiałem zawsze z zagranicznymi piłkarzami. Mam taki naturalny, powiedzmy, ciąg do rozmawiania w obcym języku bez blokady.

Odbudowałeś już 12 kilogramów?

Tak. W miarę szybko. Nie chciałem, by mi to poszło w tkankę tłuszczową, tylko w masę mięśniową.

Wróciłem dopiero w czerwcu. Zespół miał się zbierać do okresu przygotowawczego, a ja byłem w lesie, bo po pięciu miesiącach leżenia miałem duże braki. Uzgodniliśmy z klubem, że pójdę do Belgii do stabilnego klubu, który da mi szansę grania, jak nie w pierwszym zespole, to w drugim.

Szedłeś z zamiarem gry w U-23?

Nie, plan był taki, bym grał w pierwszym zespole. Ale nie byłem w stanie. Gdy zacząłem przygotowywać się z OH Leuven, byłem kompletnie niegotowy fizycznie, żeby podjąć rywalizację w pierwszym zespole. Podczas kontuzji zazwyczaj jesteś w stanie iść na siłownię, potruchtać czy pojeździć na rowerku. Ja nie byłem w stanie robić nic. Gdy pytałem się lekarza klubowego, co mogę robić, to odpowiedź była prosta: – Niente.

Czyli nic. Musiałem czekać, aż się nerka zrośnie. Sam szybko widziałem, że będzie ciężko tutaj grać, więc też byłem za tym, żeby zejść do drugiego zespołu, na trzeci poziom rozgrywkowy, łapać te minuty i na koniec to się sprawdziło, bo grałem całą rundę po 90 minut i strzeliłem kilka goli. Nie grałem też jako typowy napastnik, bardziej jako dziesiątka, chciałem częściej schodzić do grania i poczuć piłkę.

Tam strzeliłeś gola z połowy?

Tak. W drugim meczu.

Zapachniało dużą piłką, ale stadiony – dość orlikowe.

Zdecydowanie. Ale nawet w ekstraklasie belgijskiej te stadiony są często gorsze niż w Polsce. W Belgii nie ma takiego zainteresowania piłką jak u nas. Kibice nie są tak entuzjastyczni. Nie ma potrzeby na wielkie stadiony robione z rozmachem.

Wypożyczenia nie dokończyłeś.

Zimą pojawiła się opcja rezerw Standardu Liege, które grają już na na zapleczu belgijskiej ekstraklasy. Dyrektor sportowy Standardu zapytał, czy jest taka możliwość i co o tym sądzę. Powiedziałem, że jeśli miałbym grać i byłbym potrzebny, to oczywiście jest taka szansa, jestem za. Rozmowy poszły dalej, wszystkie strony się dogadały. Miałem skupić  się na zespole U-23, bo walczą o utrzymanie i potrzebują napastnika, który zapewni im trochę bramek. Grałem w rezerwach i trenowałem z pierwszym zespołem, raz nawet pojawiłem się na ławce w lidze belgijskiej. Rozegrałem całą rundę, strzeliłem kilka goli, udało nam się utrzymać. Do swojej formy doszedłem pod koniec rundy jesiennej w Belgii. Wcześniej, w drugim zespole OH Leuven, nie byłem do końca świadomy, czy już wróciłem, czy może ten poziom jest na tyle niski, że nie daje mi żadnej konkretnej odpowiedzi. W Standardzie, gdzie same treningi były na wyższym poziomie i liga była intensywniejsza, czułem, że wróciłem.

Jak bardzo ta nietypowa kontuzja zahamowała twoją karierę?

Całkowicie stracone pół roku… Mocno.

Tracisz w sumie rok – pół się leczysz, pół odbudowujesz.

Miałem strzelić kilka bramek w Primaverze, nauczyć się płynnie języka, poznać piłkarską kulturę już od deski do deski i wkupić się w pierwszy zespół Genoi trenując z nim codziennie. Tak długi czas bez żadnego ruchu zawsze hamuje. Zwłaszcza młodego zawodnika, który potrzebuje gry jak tlenu.

Tamta Genoa okazała się drużyną pełną problemów. Wiedziałeś, że po transferze czeka cię taki chaos?

Nie wiedziałem, że będą zmiany właścicielskie, ale wiedziałem, że trener Ballardini pracował już kilka razy w klubie i drużyna będzie bić się o utrzymanie. Genoa przedstawiła najlepszą opcję, gdy odchodziłem z Wisły, wybór był wtedy dla mnie oczywisty.

Andrij Szewczenko to jedna z największych klęsk trenerskich tamtego sezonu globalnie.

Każdy trener, który ma nazwisko, nawet jeszcze z kariery zawodniczej, będzie musiał się mierzyć z dużą falą krytyki w przypadku niepowodzeń i tak było teraz. Ale Genoa była w słabej sytuacji już za pierwszego trenera. Szewczenko nie był w stanie odwrócić tej karty. Graliśmy źle, nie stwarzaliśmy sobie sytuacji… Odbiło się to z podwójną siłą, a zarząd musiał szybko łatać dziury. Chciał znaleźć jakiegoś trenera, który będzie strażakiem, jak się to mówi w Polsce. Prawie to się udało, bo po Szewczence przyszedł Blessin, a Szewczenko się nie sprawdził.

To prawda, że prezes Enrico Preziosi ze szczególną sympatią patrzy na polskich napastników? Piątek to jedno, ale kiedyś sondował możliwość ściągnięcia Roberta Lewandowskiego i mocno pluł sobie później w brodę. Postanowił, że nie przepuści już nigdy polskiego napastnika.

Kiedy przychodziłem do Genui, to oczywiście wspomniano mi i o Piątku, i o historii z Lewandowskim. Każdemu Polakowi, który będzie przychodził do Genoi w przyszłości, szczególnie napastnikowi, będą mu one odświeżane. Piątek na pewno jest bardzo szanowany w Genoi za swój pierwszy sezon we Włoszech. Gdy pojawia się temat, że mógłby wrócić do Genoi, o czym mówi się w sumie też teraz, to każdy w klubie przyjąłby go z otwartymi ramionami. To chyba najbardziej miarodajny wskaźnik, jak kibice podchodzą do jego postaci.

Dla ciebie byłaby to niezbyt dobra informacja.

Zobaczymy, jaka będzie moja sytuacja. Jeśli miałbym rywalizować o miejsce w pierwszym zespole, to jak nie trafię na Krzysztofa Piątka, to trafię na innego, równie dobrego zawodnika. W każdym klubie jest rywalizacja.

Przeszkodzi ci to, że Genoa awansowała?

Nie. Wolę być zawodnikiem klubu z Serie A.

Nie łatwiej byłoby ci o szansę w Serie B?

Jeśli wiedziałbym, że nie będę grał, to mogę iść na wypożyczenie do Serie B, co jest bardzo popularne pomiędzy włoskimi klubami. Ale lepiej, żeby klub był w Serie A.

Trzy lata temu było o tobie bardzo głośno. W mediach czytaliśmy o zainteresowaniu wielkich marek, nawet pokroju Barcelony. Trafiłeś na listę 60 największych talentów z rocznika 2003 tworzoną przez “Guardian”. Jak taki hype wpływa na młodego chłopaka?

Podchodziłem do tego ze świadomością, że wszystko jest podkręcane. Każda ta plotka, informacja czy nominacja, jak w przypadku “Guardiana”, jest na pewno czymś miłym, ale ja nigdy nie uważałem siebie za nowego Lewandowskiego, bo takie nagłówki też widziałem. Nie uważałem się też za takiego słabego, jak niektórzy twierdzili, gdy odchodziłem z Polski. Raz cię hype’ują, raz jest o tobie cicho, raz cię lubią, raz nie lubią. Normalna rzecz w sporcie.

Ja sam stawiałem siebie gdzieś pośrodku. Starałem się grać, rozwijać, trenować, niezależnie od sytuacji i otoczenia, jakie miałem wokół siebie. To były fajne chwile. Strzeliłem cztery bramki w Wiśle, niektóre ładne, zrobiłem wokół siebie duży szum, dostałem etykietę zawodnika, na którego warto zwrócić uwagę. Później każdy gorszy mecz czy złe zagranie odbijało się z podwójną siłą.

Wolisz, gdy jest wokół ciebie głośno czy ciszej, tak jak teraz?

Nie wiem. Nie lubię, gdy się pojawiają niesprawdzone informacje, którymi ktoś próbuje mnie przesadnie wywindować w górę, albo przeciwnie, w drugą stronę. W erze internetu trudno o informacje, które trafiają w punkt. Rzadko czytasz o sobie artykuł, który cię opisuje i jest w stu procentach prawdziwy. Jeśli miałbym wybierać, to wolałbym, żeby było raczej ciszej. Co nie oznacza, że nie lubię jak się pojawiają artykuły czy nie lubię udzielać wywiadów.

Wyjechałeś do Włoch samemu?

Tak.

Jak poradziłeś sobie życiowo?

Każdy z mojego rodzeństwa wyjeżdżał w młodym wieku. Ja wyjechałem najpóźniej. Miałem 18 lat. Już wcześniej wiedziałem, że muszę się uczyć języków. Przede wszystkim angielskiego, ale włoski też zahaczyłem w gimnazjum. Podczas wyjazdu miałem już podstawy, a sytuacja zmusiła mnie, by szybko łapać ten język, bo niewiele osób tam mówi po angielsku. Nie miałem bariery językowej. Kulturowo Włochy też mi dobrze przypasowały. Mieszkałem przy morzu, więc otoczenie było korzystne.

Błędy młodości? Zauważasz jakieś patrząc okiem 20-latka?

Ja bym siebie tak nie określił, ale moi rówieśnicy powiedzieliby ci, że zawsze byłem wręcz zbyt profesjonalny. Miałem zaplanowany każdy dzień, co do godziny – treningi, indywidualne zajęcia personalne, dietetyk, psycholog, dobrze się też uczyłem. Raczej nie stwarzałem problemów wychowawczych.

Kiedyś ci odwali?

Myślę, że nie.

Każdy człowiek ma jakiś okres buntu.

To prawda, ale nie uważam, by moje odskocznie spowodowałyby turbulencje w karierze czy życiu codziennym w takim stopniu, bym mógł powiedzieć, że to jakiś błąd młodości.

Jakie są twoje odskocznie?

Zapisałem się do akademii retoryki. To dosyć niespotykane, bo nie znam żadnego sportowca, który tam uczęszcza. Moja kariera wiąże się z wywiadami i byciem przed kamerą. Poszedłem tam, żeby nauczyć się dobrze wypowiadać, zachować, mieć odpowiednią mowę ciała. Retoryka to ogólnie szeroki zakres wiedzy, ja się skupiam bardziej na tym, co może mi się przydać jako piłkarzowi. Oprócz tego gram z moim bratem w Call of Duty. W Belgii mieszkałem z moją dziewczyną, która studiuje w Mechelen, więc zawsze mieliśmy co robić popołudniami – gdzieś pojechać, iść coś zjeść, więc nie było nudno.

Jak wygląda akademia retoryki?

Dwie godziny tygodniowo. Pierwsza część zajęć opiera się zazwyczaj na tym, że ja coś opowiadam, trzymając się pewnych schematów, których się wcześniej nauczyłem: jak budować wypowiedź, jak budować napięcie, jak dobierać argumentację, jak stosować tak zwane krótkie piłki, czyli szybkie odpowiedzi. No i całej mowy ciała. W wywiadzie pisanym mowa ciała nie ma żadnego znaczenia, ale gdyby tu była kamera, musiałbym inaczej usiąść niż teraz. Ćwiczę pracę rąk, żeby dobrze się poruszać w obszarze od brzucha po klatkę piersiową i wychodzić z gestykulacją. Kiedyś miałem z tym problem. Podczas wywiadu zazwyczaj stałem prosto albo trzymałem ręce za sobą. Większość osób w Polsce tak robi, więc to pewnie kwestia kulturowa. Włosi będą machać rękami dookoła i gestykulować, u nas jest to postrzegane raczej negatywnie. Trzeba znaleźć umiar i pracować rękami w miarę naturalnie, by to współgrało z tym, co mówisz i poprawiało argumentację. Kiedy ktoś przyjedzie z kamerą, będę wiedział jak dobrze wypaść w obiektywie.

Jakiego chwytu retorycznego użyłeś w tym wywiadzie?

Szczerze, to żadnego. Wywiady pisane są dosyć luźne i później często się je modyfikuje. Ale przed kamerą już widzę progres. Ostatnio na kadrze U-21 brałem udział w media day. Mogłem sobie porównać jak wypadłem w TVP Sport teraz, a jak wypadłem dwa lata temu. Zmiana jest widoczna. Nigdy nie miałem problemu z wypowiadaniem się czy wyjściem przed kamerę, ale Wiśle zawsze byłem poważny. W oczach odbiorcy – może nawet spięty. Teraz się pojawiło więcej uśmiechu i inna mowa ciała. Wiem, że może to być użyte przeciwko mnie, bo teraz każdy błąd zostanie mi wytknięty!

WIĘCEJ O MŁODYCH POLAKACH: 

Fot. newspix.pl / FotoPyK

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Aleksander Rachwał
0
Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Komentarze

45 komentarzy

Loading...