Reklama

Rugby 7. Szybka gra, igrzyska i medalowe nadzieje Polek

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 czerwca 2023, 20:45 • 12 min czytania 3 komentarze

Czym jest rugby wszyscy dobrze wiedzą, nawet jeśli w Polsce niekoniecznie się tym sportem interesują. Istnieje też jednak rugby w wersji mini, czyli rugby 7. Siedem, bo siedmiu jest graczy w zespole. Gra jest szybsza, bardziej intensywna, mecze krótsze, a w dodatku to sport olimpijski. No i, co dla nas istotne, niezła jest w nim nasza kobieca reprezentacja, w zeszłym roku Polki zostały nawet mistrzyniami Europy. A że na Igrzyskach Europejskich 2023 powalczą zaraz o kwalifikację na te ważniejsze – w Paryżu – to warto poznać rugby 7 bliżej.

Rugby 7. Szybka gra, igrzyska i medalowe nadzieje Polek

Fidżi skorzystało z szansy

Ponad dekadę temu dwa sporty przeżyły najważniejszą chwilę w swojej olimpijskiej historii. Dołączono je bowiem do programu igrzysk. Jednym z nich był golf, który miał wrócić na igrzyska po ponad stu latach nieobecności (wcześniej rozegrano go tylko w 1900 i 1904 roku). Drugim – rugby. Ta dyscyplina w teorii miała bogatszą historię, choć też w zamierzchłych czasach. Na IO pojawiała się w 1900, 1908, 1920 i 1924 roku (oraz, jako dyscyplina pokazowa, w 1936).

Początki były zresztą ubogie – w 1900 roku wystąpiły ledwie trzy ekipy. Cztery lata później miało ich być tyle samo, ale że z udziału w ostatniej chwili wycofała się Francja, to rozegrano jedynie mecz między Australazją (wspólna kadra Australii i Nowej Zelandii), a Wielką Brytanią. Wygrali ci pierwsi. Kolejne lata nie przyniosły wielkich zmian – w 1920 roku wystąpiły dwie ekipy, cztery lata później trzy. Z programu igrzysk sport ostatecznie usunięto, bo mecz decydujący o złocie w 1924 roku – USA grało z Francją – zakończył się wielką awanturą.

To wszystko to jednak rugby union, to „standardowe”, jak moglibyśmy powiedzieć. Tymczasem Międzynarodowy Komitet Olimpijski kilkanaście lat temu stwierdził, że do programu igrzysk rugby wróci, owszem, ale w innej formule – rugby seven. Nie trzeba dodawać, że dla każdego sportu taka decyzja to wielki przełom. A już szczególnie dla rugby seven – młodszej i nadal mniej znanej siostry rugby union.

Reklama

Co zdecydowało o tym, że to właśnie siódemki pokazały się w Rio de Janeiro i Tokio, a ich historia będzie kontynuowana w Paryżu? Cóż, eksperci od początku mówili, że choćby liczba graczy. Zamiast 40-50, każda reprezentacja przywoziła ich na igrzyska po kilkunastu. A że MKOl dba o to, by nie przeładować wioski olimpijskiej (o czym doskonale wiedzą choćby siatkarze, którzy na każdy inny turniej jadą w czternastu, ale na igrzyska w dwunastu), to jest to mocny argument.

Innym była przejrzystość gry. Mecze rugby 7 są znacznie bardziej żywe, szybsze, bardziej zrozumiałe dla fanów. Do tego jeszcze przejdziemy, ale pamiętajcie – na dłuższą metę, jeśli nie jesteście fanami rugby na co dzień, to po prostu dużo łatwiej się ogląda. To trochę jak różnica pomiędzy standardową koszykówką, a koszem 3×3. Kogoś, kto normalnie nie ogląda basketu, najpewniej szybciej przyciągnie ten drugi sport.

A olimpijskie władze szukają dyscyplin, które mogłyby trafić do masowego odbiorcy. Wspomniana koszykówka 3×3, surfing, skateboarding, BMX – to wszystko pojawiło się na igrzyskach właśnie z tego powodu. Rugby 7 również. Zwłaszcza, że daje szanse krajom, które na co dzień się z tym sportem nie kojarzą, by zbudować niezłą kadrę (co udało się choćby naszym zawodniczkom), ale też – jak się okazało – dało szansę pewnej małej nacji na zdobycie olimpijskiego złota. A nawet dwóch.

W rywalizacji mężczyzn najlepsi i w Rio, i w Tokio, okazywali się bowiem graczem Fidżi. Kraju, który nigdy wcześniej nie stał na olimpijskim podium. Dzięki rugby seven ma już trzy medale (dwa złota mężczyzn i brąz kobiecej kadry). Ten z brazylijskich igrzysk był oczywiście dla pacyficznej nacji wielkim wydarzeniem. Tym bardziej, że rugby to na Fidżi wręcz religia.

Finał igrzysk – przeciwko Wielkiej Brytanii – na wyspie oglądali właściwie wszyscy. Tak pisaliśmy o tym kilka lat temu na Kierunku Tokio:

Tysiące osób ustawiały się w supermarketach przy tamtejszych telewizorach czy wystawionych specjalnie na tę okazję odbiornikach w bankach, a nawet na postojach taksówek. Na tamtejszym Stadionie Narodowym ustawiono wielki telebim i o 10 rano lokalnego czasu zapełniły się wszystkie krzesełka. Fidżi czekało na sukces. Czekało tak bardzo, że ludzie – w pośpiechu – zostawiali samochody na środku ulicy, byle tylko zdążyć obejrzeć mecz. Ba, przez trwający trzy dni turniej ponoć zauważalnie spadło PKB kraju.

Dziękowałem Bogu za to, że dał nam szansę, by wygrać w takim miejscu jak igrzyska – mówił Osea Kolinisau, kapitan zespołu. – Nigdy nie śniłem o byciu olimpijczykiem, a co dopiero o zdobyciu medalu. Jestem wdzięczny za tę możliwość. – Czego nie dodał, to fakt, że sukces ten miał nieco ironiczny wydźwięk. Bo nie dość, że w finale Fidżi, była brytyjska kolonia, pokonało właśnie Wielką Brytanię, to ich trenerem był… Brytyjczyk, Ben Ryan.

– Czuję się niesamowitym szczęściarzem, bo mogłem prowadzić tę wspaniałą grupę sportowców, których wspierało z wielką pasją całe państwo. Chciałbym móc wytłumaczyć to komuś, kto nie był na Fidżi, ale to niemożliwe. Chłopcy są na okładkach i ostatnich stronach gazet, w wiadomościach o szóstej, a gdy wychodzisz z lotniska, pierwszym, co widzisz, jest wielki billboard z nimi. Oni są na Fidżi supergwiazdami. […] Na wyspie mogę wybrać się na godzinną przejażdżkę i zobaczyć 50 wiosek, w których gra się w rugby. To pasja. Sport narodowy – mówił trener. Po czym ogłosił, że odchodzi ze stanowiska, bo osiągnął to, co chciał osiągnąć.

Reklama

I choćby dla takiej historii – powtórzonej cztery lata później – dobrze się stało, że rugby 7 w ogóle powstało.

Ze Szkocji w świat

Wersje jego powstania są zresztą różne. Jedna mówi nawet, że już w latach 20. XIX wieku w Szkocji pogrywano w siódemki. A powszechnie krążące po świecie anegdoty nie pomagają w ustaleniu, jaka była prawda. Jedna z nich mówi, że miejscowy trener po prostu nie zebrał kiedyś pełnego piętnastoosobowego składu (podobno przez zakrapianą imprezkę dzień wcześniej) i poprosił szkoleniowca rywali, by zagrać po siedmiu. Inna opowiada, że skąpi Szkoci po prostu nie chcieli wydawać tyle pieniędzy na sprawy związane z prowadzeniem drużyny.

Całkiem zresztą prawdopodobne, że ta druga jest po części prawdziwa. Powstanie rugby 7 zwykle wiąże się z osobami Neda Haiga i Davida Sandersona. Obaj mieszkali w Melrose, lubili rugby i grali w lokalnej drużynie. I obaj widzieli, że problemem dla wielu ekip często są właśnie środki finansowe. Haig stwierdził więc, że można by ograniczyć liczbę zawodników i ten pomysł wypróbował, a Sanderson szybko go w tym poparł.

Wkrótce w Melrose rozgrywano już turnieje siódemek, zresztą nadal organizowane, w świecie rugby 7 to jedna z najsłynniejszych imprez. Ale właśnie – „w świecie rugby 7” to tu kluczowe słowa. Młodszy brat rugby union długo bowiem nie mógł wydostać się z jego cienia.

Do międzywojnia właściwie mu się to nie udało. W siedmioosobowe rugby grano w Szkocji i w Anglii, ale tylko na obszarze przygranicznym. Po I wojnie światowej rozpoczęła się jednak powolna ekspansja. Zaczęto organizować więcej turniejów w Anglii, głównie charytatywnych, a rugby seven zyskiwało popularność. Po II wojnie światowej Brytyjczycy „zanieśli” je z kolei do wielu innych państw. Choćby wielu krajów Oceanii, która dziś w rugby 7 jest zdecydowanie najlepsza. Ale też Hongkongu, Indii i reszty ówczesnego brytyjskiego świata. A stamtąd siódemki przeszły i w inne rejony.

Siódemki wszędzie przyjmowały się stosunkowo szybko, a pod koniec XX wieku zaczęto organizować międzynarodowe turnieje. Zaczęło się w 1973 roku na stadionie Murrayfield, gdy obchodzono setną rocznicę szkockiej federacji rugby. Potem było Hong Kong Sevens (1976), do dziś jeden z najpopularniejszych turniejów na świecie, a pierwsze World Rugby Sevens Series to rok 1999, w 2012 doszła do tego kobieca odmiana tej imprezy. Cztery lata później najlepsi rugbiści i rugbistki w siedmioosobowej odmianie, grali już na igrzyskach olimpijskich.

A że medal igrzysk to być może najbardziej skuteczny bodziec do rozwoju, to rugby seven kontynuuje swoją ekspansję. Choćby w Polsce, o czym niedawno mówiła Karolina Jaszczyszyn, jedna z naszych najlepszych rugbistek. – Rugby w Polsce bardzo się rozwinęło. Z 3 lub 4 drużyn mamy teraz 12 zespołów rywalizujących w 3 różnych ligach. W ciągu tych 13 lat pojawiło się wielu nowych ludzi grających i angażujących się w rugby. – Dodawała też, że obecność sportu na igrzyskach, pozwoliła pozyskać dodatkowe finansowania i rozwinąć się choćby pod kątem przygotowań czy używanego ekwipunku.

A że w rugby seven gra coraz więcej krajów, to ogółem nic dziwnego – wróćmy bowiem do tego, co odróżnia ten sport od rugby union.

Jak wspomnieliśmy, gra jest szybsza i żywsza. Zresztą musi taka być, bo zawodników jest zauważalnie mniej, ale… grają na pełnowymiarowym boisku. Innymi słowy muszą biegać naprawdę szybko. W rugby 7 rezygnuje się więc z masywnych, mających przestawiać rywali, „kloców” na rzecz szybkich i mobilnych graczy. Ale żeby ci się przesadnie nie zmęczyli, to skrócono mecze – do dwóch połów po 7 minut (w rugby union – 2×40), opcjonalnie 2×10 w finale turnieju.

Inna zmiana? Po zdobyciu punktów – tu ogółem wszystko jest tak samo, można punktować przyłożeniem, podwyższeniem czy rzutami karnymi – piłkę zatrzymuje ekipa, której przypisano je na konto. W rugby union jest odwrotnie. Taki system zachęca do ofensywnej gry, podobnie jak fakt, że w młynie są tylko trzy osoby, przesadnie się tam więc nie kotłuje, bo trzeba grać szybko, szybciej i jeszcze trochę szybciej. A, jakby doszło do dogrywki (przy remisie), to następuje szybka śmierć. Kto zdobędzie punkty – wygrywa mecz.

Innymi słowy: jest ciekawie i łatwo się w to wciągnąć. Nawet jeśli o rugby nie wiecie nic, to o ile rugby union wymaga nieco przygotowania i nauki, żeby załapać je w całości, o tyle rugby seven – niekoniecznie. Mamy zresztą jeszcze jedną zachętę do tego, by na siódemki rzucić okiem. Dobrą reprezentację.

Mistrzynie Europy? W Polsce

Kobieca reprezentacja Polski w rugby seven to jedna z najmocniejszych ekip w Europie. I fakt, światowa czołówka składa się głównie z reprezentacji z innych kontynentów, ale biorąc pod uwagę wszystkie składowe – choćby popularność samego rugby w naszym kraju – to i tak wynik, który zasługuje na uwagę. Swój status Biało-Czerwone potwierdziły rok temu, gdy zostały mistrzyniami Europy. Zresztą na Stadionie Miejskim w Krakowie, gdzie zagrają i w trakcie Igrzysk Europejskich.

Choć to tylko połowa ich drogi do złota. W rugby seven mistrzostwa Europy składają się bowiem z dwóch turniejów, ostateczną kolejność ustala się na podstawie ich łącznych wyników. Przed rokiem Polki wygrały turniej w Lizbonie, w Krakowie z kolei zajęły drugie miejsce. Ale już dochodząc do finału wiedziały, że mistrzostwa nikt im nie odbierze.

– Napisałyśmy kawał historii polskiego rugby. Jesteśmy mistrzyniami Europy. Obydwa turnieje zagrałyśmy bardzo dobrze. Ciężko trenowałyśmy przez ostatni rok, czułyśmy się silne. Mamy świetny, młody zespół, który będzie nadal pretendował do najwyższych celów. Chciałbym podziękować związkowi i kibicom. Z porażką w finale nie mogę się pogodzić, bo sędzia nas trochę skrzywdziła, ale takie jest rugby. Uważam, że w finale byłyśmy lepszą drużyną – mówiła wtedy Karolina Jaszczyszyn.

W tym roku (w którym również odbywają się mistrzostwa Europy) Polki do obrony tytułu przystąpiły z nadziejami, ale i osłabieniami. Przed pierwszym turniejem, który odbywał się w Algarve, wypadły właśnie Jaszczyszyn, ale problemy ze zdrowiem miało też wiele innych zawodniczek, choćby Anna Klichowska, Małgorzata Kołdej i Natalia Pamięta. W tej sytuacji nikt nie mówił, że Polki lecą do Portugalii po wygraną. Reprezentacja celować miała w piąte miejsce w całych mistrzostwach, w Portugalii zajęła czwarte. Przed drugim turniejem (7-8 lipca) jest więc na dobrej pozycji wyjściowej.

– Zawsze powtarzałem, że nasza praca jest odpowiednia, bo omijają nas kontuzje. W tym roku w zasadzie od pierwszych treningów styczniowych, gdzie pojawiły się urazy Paszczyk i Klichowskiej, to się za nami ciągnie. Ten rok jest dla nas bardzo ważny, ale układa się tak, a nie inaczej. Musimy sobie z tym poradzić. Jedziemy na mistrzostwa Europy, chciałbym być w czołowej piątce, żeby awansować do challengerów i walczyć o World Series, bo to bardzo istotne dla naszego rozwoju. Drużyna jest w przebudowie, wchodzą młode dziewczyny, Marta Morus i Julia Druzgała, a także Martyna Wardaszka czy Patrycja Zawadzka. Skład się trochę zmienia, trwa przebudowa, a to musi potrwać – mówił jeszcze przed wyjazdem do Portugalii Janusz Urbanowicz, selekcjoner polskiej kadry.

Zresztą wynik w tamtym turnieju warto docenić. Osłabienie urazami to jedno, drugie, że łatwo się tam Polkom nie grało. Owszem, na otwarcie rozbiły Rumunię (43:5), ale już z Czeszkami przegrywały 0:12, a jednak wyciągnęły wynik i wygrały 17:12. A poprzednie spotkanie z południowymi sąsiadkami przegrały, więc przewaga psychiczna była raczej po stronie rywalek. Potem był trudny mecz z czyniącą wielkie postępy kadrą Belgii, które uznawano nawet za minimalne faworytki. Zakończył się jednak trzecim zwycięstwem Polek (17:7).

Wygrać – i to spokojnie – udało się też ćwierćfinał z Niemkami, które nie miały nic do powiedzenia i oberwały 31:0. W półfinale to Polki jednak zebrały solidne cięgi od Brytyjek, które doskonale wykorzystały momenty gry w przewadze (w rugby seven żółta kartka oznacza dwie minuty kary dla zawodniczki, która schodzi z boiska, działa to więc jak np. w piłce ręcznej) i wygrały 31:7. Potem Biało-Czerwone przegrały jeszcze z Irlandią.

Ale cały turniej w ich wykonaniu i tak wyglądał nieźle. A głównym celem w tym sezonie paradoksalnie nie była obrona tytułu mistrzyń Europy, tylko to, by powalczyć o wyjazd na znacznie ważniejszą imprezę.

Cel: Paryż. Przez Igrzyska Europejskie

Gdy gra się na własnym terenie, dużo łatwiej o wygrane. Wiadomo to nie od dziś, Polki przekonały się już o tym rok temu, gdy przypieczętowały w Krakowie tytuł mistrzyń Europy. Teraz wróciły do tego samego miasta i na ten sam stadion, gdzie zagrają w ramach Igrzysk Europejskich. To dla nich niepowtarzalna szansa. Krakowski turniej może dać im bowiem bilet do Paryża – na te bardziej znane igrzyska, olimpijskie.

Sęk w tym, że taki jest tylko jeden. Wyłącznie dla zwyciężczyń. Ekipy z drugiego i trzeciego miejsca dostaną za to przepustki do międzynarodowego turnieju barażowego, z którego potem do Paryża pojedzie jedna ekipa (we Francji zaprezentują się gospodynie, zwycięzcy sześciu kwalifikacji olimpijskich, cztery najlepsze ekipy z World Rugby Seven Series oraz zwycięzca wspomnianych baraży).

Trzeba więc stanąć na podium, a najlepiej wygrać. I to cel Polek.

Najgroźniejsze rywalki? Raczej standardowo – Brytyjki i Irlandki, do tego groźne Hiszpanki czy wspominane Belgijki, które w ostatnich latach bardzo się rozwijają. W polskim obozie nikt nie krył, że rozpoczęte już w styczniu przygotowania miały sprawić, że to właśnie w Krakowie Polki zagrają najlepszy turniej w tym roku. Ale i inne ekipy myślą zapewne dokładnie w ten sam sposób. Nic dziwnego, na świecie rządzą drużyny spoza Starego Kontynentu. Dostać się inną drogą niż przez ten turniej może być trudno (choć Brytyjki czy Irlandki akurat stoją całkiem nieźle w World Rugby Seven Series).

Żadna z Polek nie kryła, że opcjonalna kwalifikacja na igrzyska olimpijskie, byłaby spełnieniem marzeń, wielkim bodźcem dla polskich siódemek i historycznym wydarzeniem dla polskiego rugby w ogóle. Byłby to w końcu pierwszy taki przypadek w historii. W teorii szansę mają też nasi rugbiści, ale ci… no cóż, dość napisać, że są kilka kroków za koleżankami po fachu – w zeszłym roku na mistrzostwach Europy zajęli ostatnie, dziesiąte miejsce.

Dlatego liczymy na rugbistki. Te rywalizację rozpoczną w grupie, a potem – mamy nadzieję – będą przechodzić kolejne fazy w systemie pucharowym. I oby nie przegrały ani meczu, do samego końca. Rywalizacja w rugby siedmioosobowym na Igrzyskach Europejskich potrwa od 25 do 27 czerwca.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o Igrzyskach Europejskich:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...