Reklama

Trela: Mourinho dalej zna się na czarnej magii. Ale futbol szuka dziś czego innego

Michał Trela

Autor:Michał Trela

01 czerwca 2023, 10:17 • 11 min czytania 36 komentarzy

Pierwszy przegrany w karierze europejski finał nie zepsuł aury otaczającej portugalskiego trenera. To, jak przekształcił w dwa lata Romę, pokazało, że dalej zna sztuczki, które 20 lat temu doprowadziły go na szczyt. Jednak sama umiejętność brudnego przepychania pucharowych meczów to dziś za mało, by myśleć o powrocie na najwyższą półkę. Każda historia potrzebuje czarnego charakteru, ale gdyby futbol poszedł w stronę proponowaną przez Mourinho, podciąłby gałąź, na której siedzi.

Trela: Mourinho dalej zna się na czarnej magii. Ale futbol szuka dziś czego innego

Czasem wystarczy ledwie jedno nazwisko, by natychmiast wiedzieć, że coś zdarzyło się dawno. Kiedy w środę Gianluca Mancini trafił do własnej bramki w finale Ligi Europy, media społecznościowe zalała informacja, że poprzedniego gola straconego przez drużynę Jose Mourinho w finale europejskich pucharów strzelił Henrik Larsson. Odkąd słynny Szwed trafił dla Celticu w przegranym meczu z FC Porto, nie udało się to zawodnikom AS Monaco, Bayernu Monachium, Ajaksu Amsterdam ani Feyenoordu Rotterdam. Grubo ponad 400 minut finałowego grania bez choćby jednego straconego gola. Już samo to sugerowało, że gdy Paulo Dybala dał Romie prowadzenie w Budapeszcie, Sevillę czeka bardzo trudne zadanie. Dla drużyn Portugalczyka zwykle znacznie trudniejsze jest strzelenie pierwszego gola niż później obrona korzystnego wyniku.

ZESŁANIE, ALE PRZYZWOITE

Trudno jednoznacznie ocenić, co dla słynnego 60-latka powinien oznaczać finał Ligi Europy. Z jednej strony to rozgrywki, z których w czasach świetności mógł jawnie szydzić. Stanowiły dla niego trampolinę do wielkiej kariery, ale od triumfu z Porto w 2003 roku, przez 13 lat w ogóle nie musiał się w nich pojawiać. Jego królestwem była Liga Mistrzów, którą w pierwszej dekadzie XXI wieku dwa razy wygrywał. Rzadko odpadał przed półfinałem. Pod tym względem sama konieczność gry w europejskim pucharze drugiej kategorii już powinna być dla niego zesłaniem. Od jego ostatnich meczów w kontynentalnej elicie, gdy prowadząc Tottenham, przegrywał z RB Lipsk Juliana Nagelsmanna, minęło już ponad trzy lata. Dla postaci tego kalibru, szmat czasu. Z drugiej, już po zwolnieniu przez Spurs i przyjęciu przez niego oferty z Rzymu, powszechnie uznano, że kariera Portugalczyka jest na równi pochyłej. A jednak to, że klub, który nigdy nie potrafił wygrać niczego na arenie międzynarodowej i ostatni raz w finale był trzydzieści lat temu, mógł doprowadzić do drugiego triumfu w ciągu dwóch lat, po zgarnięciu przed rokiem pierwszej edycji Ligi Konferencji Europy, stanowiło dowód, że nadal potrafi.

DWUZNACZNA OCENA

To, jak ocenia się dokonania Mourinho w Romie, zależy w dużej mierze od tego, jak podchodzi się do samej postaci. Jeśli pozytywnie, zwraca się uwagę na przełamanie niemożności osiągnięcia czegokolwiek na arenie międzynarodowej przez ten klub. Jeśli negatywnie, podkreśla się, że jego dawny wielki rywal Pep Guardiola przeżywa właśnie wielkie chwile, niszcząc po drodze do finału Ligi Mistrzów Bayern Monachium i Real Madryt w rozgrywkach dla dużych chłopców. Podczas gdy Mourinho psuje zabawę w pucharze dla mniejszych chłopców. Droga Romy do budapesztańskiego finału nie brzmi jak tor przeszkód. Najpierw grupa z Łudogorcem, HJK Helsinki i Betisem, z której jego drużyna ledwo się wytoczyła. Później wygrane dwumecze z Salzburgiem, Realem Sociedad, Feyenoordem i Bayerem Leverkusen, czyli rywalami w skali międzynarodowej co najwyżej solidnymi. Żadnego tu przeciwnika z prawdziwej wagi ciężkiej, których przecież w Lidze Europy też można spotkać. Choćby Sevilla, by dotrzeć do decydującego meczu, musiała wyrzucić z rozgrywek Juventus i Manchester United. A to zupełnie inna kategoria.

ZESPÓŁ OD DWUMECZÓW

Nie zmienia to jednak faktu, że Mourinho zdołał wpoić drużynie umiejętność rozgrywania dwumeczów. Sociedad i Bayer nie zdołali jej strzelić gola przez 180 minut gry, mimo sporej siły ofensywnej. Salzburg trafił raz i to wyłącznie u siebie. Jedynie Feyenoordowi udało się strzelić w obu meczach z Romą. Po wyjściu z grupy rzymianie stracili tylko trzy bramki w ośmiu spotkaniach, co pokazywało, że czarnoksiężnik z Setubal wciąż potrafi rzucać zaklęcia. Zwłaszcza że przed rokiem w drodze po triumf w Lidze Konferencji było bardzo podobnie. Na siedem meczów w fazie pucharowej, cztery kończył z czystym kontem. Stracił ledwie cztery bramki.

Reklama

KONIEC BEZTROSKIEJ ROMY

Z tradycyjnie beztroskiej drużyny Romy, która zwykle mało przypominała stereotypowy włoski zespół i grała pięknie jak nigdy, lecz przegrywała jak zawsze, nie zostało nic. Ostatki tamtego genu, w którym łatwo było się zakochać, tkwiły jeszcze w drużynie Paulo Fonseki, w której z przodu czarował tercet Edin Dżeko – Henrich Mchitarian – Pedro. Dziś dwóch z nich niespodziewanie szykuje się do finału Ligi Mistrzów. Mourinho, który zaczął później porządki na Stadio Olimpico, zdecydowanie przestawił akcenty. Można być pewnym, że podczas meczu Romy z Sevillą żadne dziecko nie zakochało się w futbolu. Jeśli dla któregoś była to pierwsza styczność z piłką nożną, jest duże ryzyko, że został dla tej dyscypliny stracony. Ale Jose Mourinho nie istnieje, by się podobać, lecz by wygrywać.

WYNIK JEDYNYM, CO SIĘ LICZY

I to właśnie w skali dwudziestu lat kariery Portugalczyka należy chyba uznać za największy problem. Zatrudnienie go może się obronić tylko wynikiem. A ten w futbolu zawsze bywa ulotny. Jeśli Mourinho wyznaje zasadę, że zwycięzca bierze wszystko, siłą rzeczy sam często musi zostać z pustymi rękami. Nawet jeśli bardzo wiele zrobi dobrze. Jego drużyna w Budapeszcie szybko stworzyła po ładnej kombinacyjnej akcji pierwszą dogodną szansę. Jeszcze jej nie wykorzystała, ale przed przerwą objęła prowadzenie po przechwycie na połowie rywala (czy tam nie było faulu na Rakiticiu?) i świetnym prostopadłym podaniu do Dybali. A później dbała, by Sevilla miała jak najtrudniejszy wieczór. Doskakiwała. Ustawiała się w dwóch szczelnych liniach. Wykorzystywała każdą okazję, by leżeć i zwijać się z bólu. Wściekle doskakiwała do arbitra po każdym przewinieniu Hiszpanów. Owszem, sędzia Anthony Taylor nie miał najlepszego dnia. Ale trzeba też przyznać, że nie miał najłatwiejszego. Wyskakująca po każdej jego decyzji rzymska ławka rezerwowych nie sprzyjała uspokojeniu atmosfery.

BAT UKRĘCONY NA SAMEGO SIEBIE

Rywale, choć dominowali, trzymając piłkę przy nodze przez ponad 60% czasu, mieli problem z dochodzeniem do sytuacji. W pierwszej połowie udało się im to tylko raz, gdy w desperackiej próbie z dystansu w samej końcówce obili słupek bramki Ruia Patricio. Do 90. minuty oddali tylko jeden celny strzał. W całym meczu, który przecież toczył się niemal w całości pod bramką Romy, uzbierali, patrząc na gole oczekiwane, dwa razy gorsze sytuacje bramkowe (1,02 do 2,15 dla rzymian). W żadnym fragmencie tego finału, nie wyłączając dogrywki, nie osiągnęli pod tym względem przewagi. Każdy widział ten mecz już wiele razy: drużyna Mourinho nie miała piłki, rzadko wymieniała podania, ale kontrolowała grę za pomocą przestrzeni. Miała jednak jeden problem: tym razem straciła gola. Jeden gol nie wystarczył do zwycięstwa. A drugiego nie udało się już dołożyć. Pierwszy raz w karierze tego trenera jego los w finale europejskiego pucharu zależał od serii rzutów karnych. A w tych jego piłkarze zawiedli. Innego trenera można by oceniać przez pryzmat szeregu innych aspektów, uznając, że na rezultat serii rzutów karnych ma bardzo ograniczony wpływ. Ale Mourinho sam narzucił narrację, wedle której albo wygrywasz, albo jesteś nikim. Kiedyś była ona jego batem na trenerów, którzy wygrywali rzadziej niż on. Teraz coraz częściej jest batem na niego.

KOLEJNY ROK POZA ELITĄ

Mówi się często, że mecz o największej stawce finansowej w całym futbolu to finał barażu o awans do Premier League, którego zwycięzca jest obsypywany gradem monet przysługującym wszystkim uczestnikom najlepszej ligi świata. Ale finał Ligi Europy, jeśli grają w nim zespoły, które przez rozgrywki krajowe nie dostały się do Ligi Mistrzów, też ma potężną finansową stawkę. Już rok temu Eintracht Frankfurt, strzelając w Sewilli karne skuteczniej niż Rangersi, ustawił się na zupełnie innej półce. Bez tamtego zwycięstwa być może nie byłby w stanie zatrudnić Mario Goetzego, czy wygrać wyścigu o darmowy transfer Randala Kolo Muaniego. Budapesztański finał też był dla obu drużyn jedyną szansą na grę w elicie w przyszłym roku. Sevilla przez większość sezonu broniła się przed spadkiem z LaLiga. Roma, mimo że utrzymywała się długo w czołówce Serie A, na kolejkę przed końcem jest dopiero szósta. I to tylko dzięki temu, że siódmemu Juventusowi odjęto dziesięć punktów. Zespół Mourinho w ostatniej kolejce może jeszcze przeskoczyć na piąte miejsce albo obsunąć się na siódme. Ale wciąż będzie to oznaczało w przyszłym sezonie puchary jedynie drugiej lub trzeciej kategorii.

Reklama

KOSZTOWNE PUDŁA

Dwa spudłowane na Węgrzech karne oznaczają dla rzymskiego klubu, że odcięcie od luksusów Ligi Mistrzów potrwa przynajmniej do 2024 roku, czyli aż pięć lat od ich ostatniej obecności w elicie. A to przepaść, którą bardzo trudno nadrobić. Zwłaszcza że oznacza poszukiwanie w lecie zawodników z niższej półki. I że utrudnia wydawanie pieniędzy, bez gwałcenia zasad Finansowego Fair Play, na które Roma i tak, po inwestycjach z pierwszego lata rządów nowych amerykańskich właścicieli, musiała uważać. Przed rokiem dokonywała już głównie bezgotówkowych transferów, na nowych piłkarzy wydając ledwie 9 milionów euro, przy 68 milionach przychodów ze sprzedaży. Mourinho znów, zamiast wzmacniać zespół, będzie musiał oszczędzać. A to utrudnia wygrywanie. Tak czasem kończy się spacerowanie po cienkiej linie.

NIE MA ZA CZYM TĘSKNIĆ

Chyba że Portugalczyk pójdzie gdzie indziej. Jego kontrakt obowiązuje jeszcze przez rok, ale udana pucharowa kampania oraz posucha na rynku trenerskim na najwyższej półce sprawiła, że jego nazwisko znów pojawiło się na karuzeli choćby w kontekście zmian w Paris Saint-Germain. Sam Mourinho raczej uciekał od deklaracji na temat przyszłości, chcąc pewnie zobaczyć, jak będzie się w lecie kształtował dla niego rynek. Z perspektywy elitarnego klubu, nie ma dziś jednak wielu powodów, by odkurzać Mourinho. Jego dorobek, mimo udanych czwartkowych wieczorów w dwóch ostatnich latach, wcale nie jest jednoznacznie pozytywny.

TOP 4 WAŻNIEJSZE OD UNIESIEŃ

Serie A, patrząc z perspektywy kilku sezonów, przeżywa bezkrólewie po latach dominacji Juventusu. W ostatnich czterech sezonach włoska piłka widziała czterech różnych mistrzów. To, że wśród nich nie ma Romy, to, że ani razu nawet nie była blisko, należy uznać za jej porażkę. W Rzymie mogą sobie zadawać zasadne pytanie, dlaczego wygrać ligę z wielką przewagą mogło Napoli Luciano Spalettiego albo zeszłoroczny młody Milan Stefano Piolego, a Roma Mourinho i Paulo Dybali nie może się w tym okresie przebić nawet do najlepszej czwórki, choć przecież trenera ma o najgłośniejszym nazwisku w lidze. Dwa szóste miejsca to wynik znacznie poniżej oczekiwań. Owszem, przed czasami Mourinho Roma nie dochodziła do finałów europejskich pucharów. Ale w latach 2014-2018 nie schodziła też z krajowego podium. A z perspektywy budowania stabilnego finansowo klubu lepszy jest trener, który nie daje trofeów, ale regularnie kończy ligę w najlepszej czwórce, niż taki, który daje pucharowe uniesienia, lecz ma problemy w kraju.

TRENER PUCHAROWY

A późny Mourinho właśnie w takiego się przekształcił. W początkach kariery potrafił jeszcze zarówno zdominować rozgrywki ligowe, jak w czasach pierwszego pobytu w Chelsea, jak i poradzić sobie w kraju. Jego Inter Mediolan, owszem, najlepiej jest zapamiętany z tego, że triumfował w Europie, ale jednocześnie zdobył też krajowy puchar i wygrał ligę. Nawet w czasach Realu Madryt raz udało mu się na dystansie całego sezonu pokonać Barcelonę Guardioli, co drużynom tego trenera zdarza się rzadko. One, przeciwnie niż zespoły Mourinho, miewają problemy w pojedyncze wieczory, ale na przestrzeni całego sezonu nieczęsto dają się komuś wyprzedzić. Jednak od ostatniego mistrzostwa kraju zdobytego przez Mourinho z Chelsea minęło już osiem lat. Ostatni finisz na podium zdarzył mu się z Manchesterem United pięć lat temu. Owszem, nie prowadził potem wyłącznie takich potentatów, dla których finisz w najlepszej trójce byłby koniecznością, ale jednak Manchester, Tottenham i Roma to zespoły, którym od czasu do czasu zdarza się miejsce w top 3. Mourinho od pięciu lat się nie zdarzyło. W Lidze Mistrzów ostatni raz grał, gdy wprowadził mu do niej zespół jego poprzednik. Samemu łatwiej mu dziś do niej awansować, wygrywając Ligę Europy – tak zrobił już, pracując na Old Trafford – niż rozgrywając dobry sezon w lidze. A w Budapeszcie było widać jak krucha to ścieżka do celu.

ERA GIOCHISTÓW

Sam mecz w Budapeszcie pokazał jednak, że nie ma za czym tęsknić. Mourinho jako polaryzująca i prowokująca postać dodawał futbolowi kolorytu na tej zasadzie, na jakiej w każdej ciekawej opowieści przydaje się jakiś czarny charakter. Ale lepiej, by to, co robią z tego pięknego sportu jego drużyny, odbywało się jednak gdzieś na uboczu głównego nurtu, a nie w jego centrum. Patrząc na futbol całościowo, jako branżę rozrywkową, która nie ma już pozycji światowego i niepodważalnego hegemona, która musi dbać o uwagę mającego coraz większe problemy z koncentracją przez 90 minut widza i która musi rywalizować o zainteresowanie kolejnych rynków i następnych pokoleń kibiców, Mourinho podcina gałąź na której siedzi. Reprezentowany przez niego nurt mówiący, że zwycięstwo to jedyne, co się liczy, przegrał. Zszedł do podziemia. Inni trenerzy, którzy reprezentowali przez lata podobny pogląd, jak Massimiliano Allegri czy Antonio Conte, też nie przeżywają dobrego okresu. W odwiecznym konflikcie giochistów (dla których w futbolu liczy się gra) z risultatistami (dla których liczy się tylko wynik), obecnie zdecydowanie wygrywają ci pierwsi.

KOSZMAR MARKETINGOWCÓW

Jeśli potraktować Guardiolę i Mourinho nie jako rywali boiskowych, lecz ideowych, Portugalczyk przegrał z kretesem. Wpływy trenera Manchesteru City rozprzestrzeniły się na cały futbol. To on w ostatnich piętnastu latach wyznaczał sposób, w jaki gra się w piłkę i w jaki mówi się o futbolu. Mourinho wciąż potrafi przynieść kibicom i szefom swoich klubów kilka przyjemnych wyników, ale patrząc na całościowy pakiet, jaki oferuje, nie jest dziś atrakcyjny dla władz największych klubów. Można sobie nawet wyobrazić, że zdołałby przebudować zespół PSG tak, by miał trochę lepiej wyważone proporcje i bardziej nadawał się do wygrywania. Ale kluby sportowe to dziś nie tylko zespoły mające wygrywać, ale też globalne marki, które przyciągają gwiazdami. Futbol, do jakiego Mourinho próbowałby zagonić Kyliana Mbappe, Leo Messiego, czy Neymara, zdecydowanie nie jest marzeniem marketingowców. I to pod tym względem, a nie żadnym piłkarskim, Portugalczykowi najbardziej uciekł świat. Udane europejskie wieczory z Romą nie tylko temu nie zaprzeczyły, ale wręcz to potwierdziły. Może i Mourinho był w stanie pokonać po drodze do finału Arnego Slota i Xabiego Alonso, ale dziś to oni, a nie on, prędzej dostaną pracę na najwyższym poziomie. Bo szefowie z najwyższej półki nie mogą już mierzyć trenerów samym wygrywaniem meczów.

Czytaj więcej o finale Ligi Europy:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
6
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

36 komentarzy

Loading...