Lubimy oglądać ludzi bogatych i znanych. Milionowe zasięgi gwiazd na Instagramie, sprzedaż gazet plotkarskich i liczba wyświetleń portali pokroju Pudelka nie wzięły się znikąd. Jednocześnie gwiazdy mają niepohamowaną chęć dzielenia się swoim życiem z pospolitymi zjadaczami jeszcze bardziej pospolitego chleba. I prawdopodobnie z tego splotu okoliczności powstał serial „Jestem Georgina” o partnerce Cristiano Ronaldo. Uznaliśmy, że warto wrócić do naszych filmowo-serialowo-książkowych recenzji i opisać to dzieło.
Od razu zaznaczę – nie za bardzo wiem, skąd się wzięła Georgina. Wiem, że jest partnerką Cristiano Ronaldo. Wiem, że jest atrakcyjną brunetką. I to właściwie tyle. Mignęło mi kilka zdjęć jej w otoczeniu gromadki dzieci. Widziałem kilka fotek jej i Cristiano na ścianach reklamowych. Natomiast nie mam pojęcia, czy jest wziętą bizneswoman, czy współpracuje z UNICEF-em i myje stopy dzieciom w Afryce, czy jest może córką ubogiego stolarza i w dzieciństwie była taka biedna, że wymieniała się jedną plombą zębową wespół z piętnaściorgiem rodzeństwa.
Podchodzę do oglądania „Jestem Georgina” z pustą kartką i brakiem uprzedzeń. Chcę poznać tę dziewczynę. Poznać jej historię, chcę być oprowadzanym po jej świecie, chcę usłyszeć opowieści o tym, jak zostaje się partnerką jednego z najbardziej wpływowych sportowców stąpających po tej ziemi. Oczywiście mam obawy, że dostanę papkę w postaci wyidealizowanego życia, a po dwóch blisko sześciogodzinnych sezonach dupa z zazdrości będzie piekła tak, jakbym zjeżdżał po nieoheblowanej desce do wanny pełnej spirytusu.
Nie mam oczekiwań, mam obawy.
I w pierwszych czterdziestu sekundach pierwszego odcinka pierwszego sezonu (!!!) dostaję trzy sceny. Dżordżina (przepraszam, tak będzie łatwiej) płynie motorówką w Monaco. Następnie Dżordżina robi sobie selfie przed prywatnym odrzutowcem Cristiano. I wreszcie Dżordżinie przybywa serduszek pod zdjęciem na Instagramie.
Podoba mi się to. Twórcy serialu są jak laska na Tinderze, która w opisie pisze, że ma dwójkę dzieci, 19 lat i byłego partnera z wyrokiem. Żadnego tam oszukiwania typu: mam trudną przeszłość, życie ze mną nie należy do oczywistych i jestem ciekawa, czy przyjmiesz moje dwa dary. Nie – od razu czysta, brudna prawda prosto w mordę. Żadnych oszustw i próby zrobienia z Dżordżiny typowej kobity, która po ośmiu godzinach roboty marzy tylko o tym, by zmyć makijaż, wcisnąć się w ulubione dresy, a następnie pierdolnąć się na sofie z Ikei i odpalić prapremierę „Kuchennych Rewolucji”.
W pierwszym odcinku najbardziej odklejone od rzeczywistości osoby to wcale nie Dżordżina i Cristiano. Najbardziej odklejona jest jej świta. Asystentka (?) głównej bohaterki wygłasza bowiem: – Ona nie ma fotografa. Ludzie są zszokowani, gdy mówię, że nikt nie przerabia jej zdjęć i nie ma ze sobą kilku ludzi od fotografii. Robię je ja lub Junior (syn Cristiano – przyp. red).
Babka ma PRYWATNĄ ASYSTENTKĘ, która leci z nią z Turynu do Paryża tylko po to, by zjeść z nią żarcie w prywatnym odrzutowcu jej męża i załatwić taksówkę z lotniska do salonu mody, gdzie Dżordżina będzie wybierała sobie kieckę na pokaz w Cannes. Ale prywatna asystentka próbuje ugrać Dżordżinie kilka punktów normalności mówiąc, że „ona nie ma fotografa, zdjęcia na Instagrama robię jej ja lub syn, a te fotki nawet nie są przerabiane”.
Przecież to tak, jakby gość z Bugatti mówił: – Jestem totalnie jak wy. Może i mam auto o wartości trzech waszych domów, może i mam swojego kierowcę, może i za felgi z tego samochodu mógłbym kupić samochody, za które wciąż spłacacie kredyt. Ale spójrzcie. Jestem taki jak wy. Normalny. Mi też ptak nasrał na maskę.
Scena z samolotem w ogóle jest kapitalna. Nasza bohaterka leci prywatnym odrzutowcem z Turynu do Paryża po to, by wybrać sobie sukienkę na pokaz w Cannes. Siłą rzeczy generuje ślad węglowy. Ma własną obsługę, zachwala sprowadzony dla niej catering. Na lotnisko przyjechała autem, po Paryżu porusza się taksówką, produkuje kolejne spaliny. Ale gdy na stół wjeżdża szklanka soku podana w szklanym kubeczku, jej asystentka wypala: – Zero plastiku!
Ekologia na poziomie nielegalnej spalarni śmieci, w której pije się kawę przez papierową słomkę, bo tymi plastikowymi krztuszą się żółwie na wybrzeżach oceanów.
Liczę, że w kolejnych odcinkach tej babki będzie jeszcze więcej. Za każdym razem, gdy pani asystentka pojawia się na ekranie i – co gorsza – zaczyna mówić, moja twarz wygląda jak twarz młodego Cristiano na tym zdjęciu.
Trochę współczuję temu młodemu i jego roli w produkcji tego serialu, bo choć usilnie Cristiano i Dżordżina próbują przeforsować tezę „Junior robi co chce, jak będzie chciał być piłkarzem, to będzie piłkarzem”, to jednak z tego odcinka przebija się obraz „jesteś miniaturką Ronaldo i twoja tożsamość, osobowość, plany, aspiracje i marzenia są tylko odbiciem twojego ojca”. I to przebija z siłą wprost proporcjonalną do tej, z jaką scenarzyści serialu chcą zrobić z Dżordżiny „fajną, zwyczajną babeczkę, która żyje marzeniami”.
Powiedzieć, że im się nie udaje, to jak powiedzieć, że polskim kabareciarzom nie udaje się przejście z kabaretu do stand-upu.
Dżordżina wybiera sukienkę, pakuje całą swoją armię do odrzutowca, wracają do Turynu, Cristiano odbiera ich z lotniska… A nie, jednak nie odbiera, wpadł się tylko przywitać, buzi-buzi, piątka zbita z pilotem i się żegnają. Następnie mamy dziesięciominutową scenę (czyli 1/4 odcinka) o tym, jak Dżordżina ogarnia przeprowadzkę. To znaczy: rodzina mieszka w Turynie, ale przeprowadzka dokonuje się między ich jednym a drugim domem w Madrycie. Tak przynajmniej zrozumiałem z narracji, która zapierdala na poziomie inflacji, a gubi wątki tak, jak twój najebany kolega na tylnej kanapie Ubera.
– Przez pół roku uczyłam się rozkładu pokojów w tym domu. Pół godziny zajmowało mi przedostanie się z kuchni do salonu – żali się nam główna bohaterka serialu.
Jestem zaskoczony, wszak w pół godziny można pokonać pieszo ze trzy kilometry, a ten dom ewidentnie nie ma trzech kilometrów długości. Wiele jednak wyjaśniają kolejne sceny, w których Dżordżina próbuje opędzlować okrągły stół o średnicy pięciu metrów na OLX-ie dla bogaczy. To chyba kolejne subtelne puszczenie oka do publiki proekologicznej – mam nadzieję, że sytuacja będzie się dalej rozwijać w tym kierunku i w trzecim odcinku ta suknia z Cannes trafi do lumpeksu w Żorach.
Czas na ujęcie bez kontekstu.
Kończy się to wszystko wątkiem Juniora. Mały Cristiano pakuje torbę na swój mecz z Milanem. Widzimy jego pokój, a właściwie… mauzoleum Cristiano Ronaldo Seniora. Na szafce zdjęcie, jak Cristiano Senior napierdala gola przewrotką (to samo zdjęcie leży na nocnej szafce Dżordżiny, więc Cristiano Senior chyba lubi to ujęcie). Na tapecie w komputerze – Cristiano Senior w trakcie pokazywania cieszynki. Na półce mini-nagrody Cristiano Seniora. Na szczęście Cristiano Junior nie śpi pod kołdrą z twarzą Cristiano Seniora i nie budzi go ryk „SIUUUUUUUUU” z budzika.
Wyobraźcie sobie, że zapraszacie do siebie dziewczynę. Na tapecie kompa – twój ojciec. Półki na szafkach ozdobione zdjęciami twojego ojca (nie zdjęciami ciebie z ojcem, po prostu twój ojciec w robocie). Piękne by to było. Tutaj pan Mariusz w trakcie wymieniania koła w warsztacie. Tu pan Marek za kółkiem autobusu miejskiego. Tam pan Wojtek przed komputerem podczas spotkania na Zoomie.
Odcinek kończy się na tym, jak Dżordżina przynosi całej gromadce dzieci jajka z niespodzianką. Normalna, zdrowa matka, która kocha swoje pociechy. Póki co są dla nas anonimowymi stworzeniami, gdyż najważniejszym dzieckiem jest mniejsza wersja Cristiano Ronaldo, ale liczę, że jeszcze je poznamy.
Dżordżina mówi: – Gdy muszę coś załatwić, to zawsze staram się wrócić do dzieci jeszcze tego samego dnia.
Misja zakończyła się powodzeniem. Sukienka na pokaz w Cannes wybrana. Dzieci dostały jajko z niespodzianką. Szklanka w odrzutowcu wciąż szklana i nie truje planety.
Kolejne odcinki będziemy recenzować już pewnie dwójkami. Z opisów na Netflixie widzimy, że w drugim i trzeci odcinku dostaniemy: motorówki w Monaco, wyścig Formuły 1, przejażdżkę kucykami i mecz Portugalii na Euro. Jest potencjał.
Czytaj więcej na Weszło: