Brutalne faule Anglików, które podcięły skrzydła Górnikowi Zabrze. Piłkarze Ruchu Chorzów wycieńczeni po południowoamerykańskim tournee. Jose Mari Bakero i jego kuriozalne decyzje taktyczne. Pietro Fanna znów okradający Legię Warszawa z marzeń. Nieszczęsne Ateny, przeklęty Panathinaikos. Historia polskiego futbolu pełna jest opowieści z cyklu: “było blisko, ale…”. Często nawet triumf w pierwszym starciu rywalizacji w europejskich pucharach nie zapewniał naszym klubom spokoju w meczu w rewanżowym. Niejako ku przestrodze dla Lecha Poznań, przypominamy zatem dwumecze, w których wszystko szło po myśli polskich zespołów, ale… tylko czasu.
Wspominamy dziesięć przypadków, gdy zwycięstwo polskiego zespołu w pierwszym starciu wcale nie zagwarantowało mu awansu w dwumeczu. Przeciwnie, rywalizacja kończyła się gorzkim rozczarowaniem, a niekiedy wręcz całkowitym blamażem.
Górnik Zabrze 4:2 Tottenham Hotspur
runda wstępna Pucharu Europy 1961/62
Klęska i zemsta. Jak wielki Tottenham wojował z wielkim Górnikiem
Zaczęło się pięknie. Górnik Zabrze zmagania w Pucharze Europy w 1961 roku otworzył zwycięstwem 4:2 z Tottenhamem Hotspur. A trzeba dodać, że mistrzowie Anglii oberwaliby znacznie mocniej, gdyby nie postawili na brutalną grę. – Powinniśmy byli wygrać różnicą trzech bramek. Wszyscy moi zawodnicy zasłużyli na wielkie słowa uznania za ambitną grę i zrealizowanie założeń taktycznych. Anglicy do 60 minuty grali bardzo fair, później jednak przekroczyli wszelkie ramy przyzwoitości. Moim zdaniem Mackay zasłużył na usunięcie z boiska – wściekał się Augustyn Dziwisz, trener Górnika.
Rewanż okazał się jednak dla zabrzan okrutny. Pal licho, że korzystnego rezultatu nie udało się utrzymać. Górnik przegrał w Londynie aż 1:8. – Trafiliśmy do innego, piłkarskiego świata. Kiedy staliśmy w tunelu byliśmy autentycznie wystraszeni. Oni wrzeszczeli, walili głowami w mur… Do tej pory nasze kontakty z zagraniczną piłką to były towarzyskie mecze z Banikiem Ostrawa i innymi zespołami bloku wschodniego – opowiadał Hubert Kostka w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. Podkreślając też przy okazji rozmaite drobnostki, jakie miały znaczenie w przypadku tamtego niepowodzenia. Choćby kwestię obuwia – piłkarze Górnika na zabłocone boisko na White Hart Lane wyszli w butach kolarskich, do których szewc poprzyczepiał korki. Wszystko się oczywiście natychmiast rozkleiło i rozmemłało w ledwo przypominającym murawę bagnie. – Kiedy szliśmy tunelem na boisko, w tym gąszczu labiryntów, gdzie nikt nas nie prowadził, trafiliśmy do toalety – wspominał bramkarz Górnika.
Na rewanż pojechało w sumie trzynastu piłkarzy Górnika (w tym Jan Kowalski i Jerzy Musiałek, obaj z nogami w gipsie) i… aż szesnastu działaczy. Gospodarze potraktowali to jako pewną formę demonstracji – myśleli, że polska drużyna poprzez zabranie ze sobą kontuzjowanych zawodników stara się wypomnieć Tottenhamowi ostre, chamskie faule, które do tych urazów doprowadziły. Tymczasem procedura zorganizowania wyjazdu do Wielkiej Brytanii była w PRL-u na tyle skomplikowana, że poturbowani piłkarze już od dawna byli wypisani na listę do wyjazdu i niczego nie dało się zmienić na tydzień przed meczem.
Co gorsza dla zabrzan – niedługo potem przytrafiła im się podobna historia. W pierwszej rundzie Pucharu Europy 1963/64 ekipa Górnika wygrała 2:0 z Duklą Praga na własnym stadionie, by w rewanżu oberwać aż 1:4. Rok później Dukla raz jeszcze wyrzuciła najmocniejszą polską drużynę klubową z turnieju – tym razem za sprawą rzutu monetą, ponieważ rozstrzygnięcia nie przyniósł nawet dodatkowy mecz. Największe pucharowe sukcesy Górnika miały dopiero nadejść.
Podsumowanie:
- Górnik Zabrze 4:2 Tottenham Hotspur
- Tottenham Hotspur 8:1 Górnik Zabrze
Ruch Chorzów 3:2 AS Saint-Etienne
ćwierćfinał Pucharu Europy 1974/75
Ależ wtedy było blisko półfinału Pucharu Europy.
Ruch Chorzów szedł przez najbardziej prestiżowy turniej Starego Kontynentu jak burza – zaczął od pokonania duńskiego Hvidovre, potem uporał się z Fenerbahce, a następnie w pierwszym spotkaniu zwyciężył 3:2 z AS Saint-Etienne. A trzeba pamiętać, że Les Verts byli wówczas zdecydowane największą potęgą francuskiej ekstraklasy – w latach 1974-1976 sięgnęli po trzy mistrzowskie tytuły z rzędu. Tymczasem chorzowianie po 46 minutach pierwszego meczu prowadzili z nimi 3:0.
– Gdy wynik na samym początku drugiej połowy brzmiał 3:0, awans do następnej rundy wydawał się już pewny. Ale właśnie wtedy zaczęło dawać znać o sobie nieszczęsne południowoamerykańskie tournée. Pierwszy nie wytrzymał – trzeba przyznać bardzo ostrego – tempa meczu kapitan chorzowian i najlepszy do tej chwili zawodnik na murawie Zygmunt Maszczyk. Fakt ten od razu wpłynął na przebieg spotkania, a że inni piłkarze niebieskich również zaczęli tracić błyskawicznie siły, Francuzi uzyskiwali coraz większą przewagę i sytuacja stała się dramatyczna – relacjonowała “Piłka Nożna”. Dziennikarze i kibice byli faktycznie zdegustowani faktem, że tuż przed tak ważną rywalizacją Ruch błąkał się po Ekwadorze, Argentynie i Brazylii. – Wygraliśmy przecież! A w rewanżu będzie jeszcze lepiej! – uspokajał nastroje prezes Ryszard Trzcionka. Ale jego pozytywne zapewnienia kiepsko się zestarzały.
We Francji chorzowianie przegrali 0:2 i pożegnali się z europejskimi pucharami. Tym samym przeszła im koło nosa półfinałowa konfrontacja z Bayernem Monachium. Zrozpaczony był zwłaszcza Joachim Marx – gwiazdor Ruchu w rewanżu wytrzymał na murawie tylko godzinę. Odnowił mu się uraz, którego nabawił się… w Ameryce Południowej. – Po tej porażce spadła na nas fala krytyki – przyznał Marx w rozmowie ze “Sportem”.
Podsumowanie:
- Ruch Chorzów 3:2 AS Saint-Etienne
- AS Saint-Etienne 2:0 Ruch Chorzów
Wisła Kraków 2:1 Malmo FF
ćwierćfinał Pucharu Europy 1978/79
Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?
I znów można tylko powtórzyć: jakże blisko było awansu do TOP4! Wisła Kraków w sezonie 1978/79 na krajowym podwórku spisywała się kiepściutko i nawet nie zbliżyła się do obronienia tytułu mistrzowskiego, ale już na europejskich arenach “Biała Gwiazda” świeciła jasno. Na drodze do ćwierćfinału Pucharu Europy podopieczni Oresta Lenczyka uporali się z Clubem Brugge oraz Zbrojovką Brno. Imponował zwłaszcza sukces w rywalizacji z belgijskim zespołem, należącym wtedy do czołowych drużyn Starego Kontynentu. Biorąc to wszystko pod uwagę, wiślacy nie musieli się bać ćwierćfinałowej konfrontacji z Malmo.
I rzeczywiście, w pierwszym starciu Wisła zatriumfowała 2:1.
Lenczyk nie wyglądał jednak na zbyt pewnego siebie. – Wiedziałem, że czeka nas ciężkie zadanie, liczyłem na zwycięstwo 1:0, zdawałem sobie bowiem sprawę, że strzelanie bramek na błotnistym boisku będzie sprawą nader trudną. Mieliśmy grać długimi podaniami, aby nie zakopać się w błocie, ale nie zawsze się nam to udawało. Szwedzi zaskoczyli mnie bardzo dobrą organizacją gry, uważam, że w rewanżu szanse obu drużyn są równe.
Rewanż układał się krakowianom wspaniale. W 58. minucie gry Kazimierz Kmiecik wyprowadził nawet przyjezdnych na prowadzenie. Potem jednak wszystko szlag trafił – defensywa Wisły się posypała, a Malmo wygrało aż 4:1. Zawiódł przede wszystkim Stanisław Gonet, golkiper “Białej Gwiazdy”.
– Oczywiście wtedy w Wiśle trener Lenczyk był jeszcze bardzo młodym szkoleniowcem. Miał prawo popełniać błędy i popełniał je. Ale trafił na grupę niezwykle utalentowanych piłkarzy, więc jego ewentualne pomyłki często nie niosły za sobą aż takich konsekwencji jak mogłoby to być w jakimś innym klubie. Pierwszy sezon – od razu mistrzostwo. Zagrał na wysokich nutach. W pucharach byliśmy naprawdę blisko awansu do półfinału Pucharu Europy. Straciliśmy wtedy życiową szansę na wielki sukces w starciu z Malmö FF, półfinał był naprawdę na wyciągnięcie ręki. Niedługo potem w Lublinie przegraliśmy też finał Pucharu Polski, prowadząc do przerwy 1:0. Skończyło się 1:2. Powtarzam – nie wykorzystaliśmy potencjału – wspominał Marek Motyka.
Podsumowanie:
- Wisła Kraków 2:1 Malmo FF
- Malmo FF 4:1 Wisła Kraków
Lech Poznań 2:0 Athletic Bilbao
1. runda Pucharu Europy 1983/84
Athletic Bilbao w pierwszej połowie lat 80. bywał momentami siłą numer jeden w hiszpańskim futbolu. Javier Clemente na ławce trenerskiej, Andoni Zubizarreta między słupkami, Andoni Goikoetxea w defensywie, Julio Salinas w ataku… Kawał ekipy. W latach 1983-1984 baskijski klub sięgnął po dwa tytuły mistrzowskie z rzędu, ale nawet gdy spadł z tronu, to wciąż trzymał się w czołówce hiszpańskiej ekstraklasy. Nie może zatem dziwić, że zawodnicy Lecha Poznań z ekscytacją pochodzili do dwumeczu z takim rywalem w Pucharze Europy 1983/84. – Trzymałem kciuki za wylosowanie dobrego zespołu – przyznał Czesław Jakołcewicz w rozmowie z oficjalnym portalem Lecha. – Chciałem zagrać w Hiszpanii, czy w Anglii. Ogólnie mówiliśmy sobie, że może najpierw lepiej trafić na kogoś słabszego, a później jakiś topowy klub. Jednak wtedy tych słabszych nie było, a właściwie – to my byliśmy traktowani jako słabsi. A tu od razu z przytupem. Athletic Bilbao! To był przecież sezon po mistrzostwach świata w Hiszpanii, a więc wszystkie stadiony wyglądały niesamowicie. Do dzisiaj pamiętam ceremonię wręczenia pucharu za mistrzostwo dla Athleticu. To był zupełnie inny świat. Mój debiut w pucharach przypadł na naprawdę niesamowity dwumecz.
W pierwszym meczu Lech zrobił ogromną niespodziankę, zwyciężając z Baskami 2:0. – Jak tak czasem sobie przypominam ile my tam mieliśmy sytuacji na gola, to aż sam nie mogę w to uwierzyć. Sam Mariusz Niewiadomski miał chyba trzy, w których powinien strzelić, a nam udało się zdobyć tylko dwie bramki. Hiszpanie grali przeciętnie i nie stworzyli sobie praktycznie żadnej okazji – wspominał cytowany już Jakołcewicz. – Pokonaliśmy mistrza Hiszpanii 2:0 i czuliśmy niedosyt. W rozmowach między nami co chwila było słychać, że mogliśmy zrobić więcej. Bez problemu mogliśmy ich zlać.
“Kolejorz” nie postąpił zatem zgodnie z zasadą: masz frajera, to go duś.
Czego gorzko pożałował.
W rewanżu Athletic nie miał bowiem dla poznaniaków najmniejszej litości. Odwrócił losy dwumeczu dzięki zwycięstwu 4:0. Baskowie zagrali w swoim stylu – agresywnie, wręcz brutalnie. Mirosław Okoński i Henryk Miłoszewicz, liderzy ofensywy Lecha, nie zdołali w takich okolicznościach pokazać pełni potencjału. – Mieliśmy świetną drużynę, mieszankę młodych i doświadczonych chłopaków. Graliśmy fajną piłkę, ale brakowało nam czegoś “zachodniego”. Może zbyt mało było kontaktów z zachodnimi drużynami? Kiedyś jeździliśmy do DDR-ów na mecze z Lokomotive Lipsk, Magdeburgiem czy Dynamem Drezno w ramach “przyjaźni bratnich narodów”. Nie mieliśmy natomiast styczności z piłką hiszpańską, francuską czy włoską – przyznał Okoński na antenie TVP Sport.
Wyjazdową porażkę najmocniej odczuł Józef Szewczyk. Jego losy w książce “Najsłynniejsze mecze Lecha Poznań” opisał Radosław Nawrot. – W Poznaniu przy Bułgarskiej żadnego oświetlenia jeszcze nie było, więc lechici do rewanżu przygotowywali się na obiekcie milicyjnej Olimpii na Golęcinie, gdzie były lampy. Jak się okazało, światło z San Mames ważną rolę. Jednym ze źle grających obrońców, który popełnił wiele błędów, i na którego spadło później najwięcej cięgów, był Szewczyk. Trener Łazarek nie szczędził mu gorzkich słów i w przerwie, i po meczu. “Józek, motyle ci takie latają nad głową, a ty nie reagujesz” – krzyczał. Szkoleniowiec zmienił ton, gdy w zaczerwienionych oczach Szewczyka zobaczył łzy. Ten doświadczony obrońca przyznał się, iż podczas spotkania niemal niczego nie wiedział, a oko bardzo go bolało i piekło. Położono to na karb owych jupiterów i ich drażniącego, ostrego światła. Łazarek polecił mu jednak pójść do lekarza. Diagnoza była druzgocąca – zawodnik miał nowotwór gałki ocznej. Mecz z Athletikiem był ostatnim w karierze Szewczyka.
Podsumowanie:
- Lech Poznań 2:0 Athletic Bilbao
- Athletic Bilbao 4:0 Lech Poznań
Legia Warszawa 3:2 Inter Mediolan
1/16 finału Pucharu UEFA 1986/87
Blisko sukcesu w starciu z renomowanym była również w latach 80. warszawska Legia.
W sezonie 1985/86 “Wojskowi” w 3. rundzie Pucharu UEFA stoczyli wyrównany, lecz ostatecznie przegrany bój z Interem Mediolan. Rok później – na drugim etapie tego samego turnieju – los znowu skojarzył Legię z ekipą Nerazzurrich. I tym razem awans zdawał się być jeszcze bardziej realny. Pierwsze spotkanie zakończyło się bowiem zwycięstwem Legii 3:2. A trzeba pamiętać, jak fenomenalnym składem dysponował wtedy Inter. Alessandro Altobelli, Karl-Heinz Rummenigge, Walter Zenga, Giuseppe Bergomi, Daniel Passarella, Marco Tardelli… Jak gdyby tego było mało – Giovanni Trapattoni na ławce trenerskiej.
Jednym tym, który dał się legionistom we znaki najmocniej, był Pietro Fanna. To właśnie on w 1985 roku zdobył dla Interu gola na wagę awansu. W sezonie 1986/87 powtórzył swój wyczyn – raz jeszcze zapewnił mediolańczykom jednobramkowy triumf i wyrzucił Legię za burtę.
– W 1985 roku bezbramkowy remis był ze wskazaniem na nas. Setki zmarnowało dwóch moich podopiecznych – Kaczmarek i Kubicki. W rewanżu, kiedy już wypisywałem w moim notesie kolejkę do karnych, załatwił nas Pietro Fanna. Rok później było podobnie, z tym, że rewanż graliśmy w Mediolanie. I znowu załatwił nas ten przeklęty Fanna. Tym razem po podaniu Altobellego, choć akcja nieco przypadkowa – żalił się Jerzy Engel w rozmowie z TVP.
Podsumowanie:
- Legia Warszawa 3:2 Inter Mediolan
- Inter Mediolan 1:0 Legia Warszawa
Lech Poznań 3:2 Olympique Marsylia
2. runda Pucharu Europy 1990/91
Zdobyć Olimp i umrzeć. „Prosto do celu” w brudnym porcie Marsylii
Olympique Marsylia przełomu lat 80. i 90. – ekipa bez wątpienia kultowa. Gwiazdorski skład, ekscentryczny właściciel, gigantyczne sukcesy, równie wielkie kontrowersje. Wszystko spuentowane korupcyjnym skandalem. Kilka akapitów do tej szalonej opowieści dopisali zawodnicy Lecha Poznań, którzy w sezonie 1990/91 pokonali marsylczyków 3:2 w pierwszym starciu 2. rundy Pucharu Europy. Wspominaliśmy na Weszło:
Końcówka października 1990 roku. Polska właśnie pełną piersią wdycha świeże, kapitalistyczne powietrze. Na fali ogólnego entuzjazmu płynie chyba również poznański Lech. Ekipa złożona w stolicy Wielkopolski bez problemów eliminuje z Pucharu Europy Panathinaikos Ateny. Sidorczuk, Trzeciak, Juskowiak, Bereszyński, Jakołcewicz – paczka ograła Greków z Wandzikiem w bramce 3:0 w Poznaniu i 2:1 w Atenach. W kolejnej rundzie czekał na nią Olympique Marsylia. Blichtr i przepych towarzyszył tej drużynie już od dawna. Oficjalna strona Lecha wspomina, że liczna delegacja z Francji przyleciała do nas prywatnym samolotem, zajęła całe piętra w dwóch hotelach, a przyciągnęła za sobą z Marsylii nawet własny zespół… klubowych kucharzy. Jak się potem miało okazać – takie luksusy mogły być zwyczajną przezornością. Mecz od początku dziwnie pachniał.
Jeszcze raz strona Lecha: – Mecz początkowo miał odbyć się w środę, ale Francuzi bardzo nalegali, żeby przełożyć go na czwartek. Za sprawą 100 tysięcy dolarów, sprzętu piłkarskiego firmy Adidas wartego 50 tysięcy dolarów, obietnicą przyjęcia Lecha w Marsylii na własny koszt oraz telewizorem i magnetowidem firmy Panasonic, która była ówczesnym sponsorem marsylczyków przekonali działaczy „Kolejorza” do czwartkowego terminu.
No i zagrali w czwartek.
Po jednej stronie Beckenbauer wypuszczający w bój Papina, Cantonę i weterana Tiganę, po drugiej Andrzej Strugarek i Jerzy Kopa oraz ich rodzime gwiazdy. „Kolejorz” wygrał to spotkanie 3:2, sensacyjnie obnażając wszystkie braki marsylczyków, dodając do tego również waleczną i ambitną grę w obronie.
Skoro udało się skarcić bogaczy w Poznaniu, czemu miałoby się nie udać na Stade Velodrome? Powodów można by wymienić kilka. Słabsza kadra. Mniejsze doświadczenie w grze na najwyższym poziomie. Zarobki. Premie. Atut własnego boiska, gorący doping trybun, zmęczenie podróżą, trucizna w podwieczorku, brak koncentracji… Zaraz. Trucizna w podwieczorku? Tak. Według ludzi, którzy widzieli cały ten mecz z bliska, oglądali, jak jeden po drugim padają kolejni kluczowi gracze z Poznania, spotkanie nie zostało rozegrane w czysty sposób. – Dotarliśmy nad ranem do Marsylii i od razu było widać, że coś jest nie tak. Lech przegrał 1:6, ale grał praktycznie w rezerwowym składzie, wielu piłkarzy miało rozwolnienie i ich podstawowym wyposażeniem był papier toaletowy. Nie wyszli na boisko. Pamiętam, jak Mirosław Trzeciak siedział w ciepłej kurtce i trząsł się z zimna. Wielu sobie drwiło wtedy z piłkarzy Lecha. A ja nie miałem wątpliwości, że coś jest nie tak. Późniejsze śledztwa wykazały, że właściciel klubu Bernard Tapie dopuszczał się wielu nieczystych zagrań. Obawy lekarzy, że coś naszym zawodnikom dosypano do jedzenia, nie są bezpodstawne – opowiadał Tomasz Zimoch dla Dużego Formatu.
– Wirowało mi w głowie, ściskało w żołądku. Czułem ogromną niemoc. Bardzo chciałem zagrać, ale po prostu się nie dało. Nic na siłę – przyznał Dariusz Skrzypczak. Z kolei Marek Rzepka opowiadał: – Zawroty głowy, dreszcze, senność – wszyscy zachowywaliśmy się podejrzanie. To był dla nas mecz życia, nie brakowało stresu, a ja potrafiłem zasnąć w ciągu dnia dwa razy. Mirek Trzeciak, po tym, jak opuścił boisko poszedł do szatni i … zasnął.
Podsumowanie:
- Lech Poznań 3:2 Olympique Marsylia
- Olympique Marsylia 6:1 Lech Poznań
Wisła Kraków 3:1 Panathinaikos Ateny
3. runda kwalifikacyjna Ligi Mistrzów 2005/06
Tak blisko wymarzonego awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów Wisła Kraków za kadencji Bogusława Cupiała nie była ani wcześniej, ani później. Zgadzało się wszystko – wciąż jeszcze mocny, gwiazdorski skład “Białej Gwiazdy”, rywal w zasięgu, żadnych kibicowskich skandali na trybunach. Pierwsze starcie krakowskiej ekipy z Panathinaikosem Ateny potwierdziło zresztą, że Champions League jest na wyciągnięcie ręki. Wiślacy pokonali Greków 3:1. – Powinno być wyżej. Powinno być skuteczniej. Zawsze czułem i miałem takie wrażenie w europejskich pucharach, że każda drużyna, która przyjeżdża do nas, do Krakowa, będzie miała z nami problemy. I nie tylko mam tu na myśli Panathinaikos, ale także mówię o dużo lepszych zespołach. Ten stadion nam służył. Atmosfera przy Reymonta zawsze nas niosła. Stadion miał pewne antyczne elementy, ale w tworzeniu odpowiedniej atmosfery na trybunach to nie przeszkadzało – opowiadał Marcin Baszczyński.
– Czuliśmy pewność siebie, czuliśmy się mocni – dodał reprezentant Polski. – Pamiętam, że obiektywnie stwierdziliśmy jedno. Z tego losowania mogło nam się przytrafić znacznie trudniejsze zadanie niż dwumecz z Panathinaikosem. To było właściwie – przynajmniej teoretycznie – najłatwiejsze możliwe losowanie, tak to odebraliśmy. Podchodziliśmy do rywalizacji z dużą nadzieją i wielkim optymizmem. Co zresztą było uzasadnione, patrząc na to, jak później zagraliśmy.
Rewanż nie zapowiadał się może na proste dopełnienie formalności, ale – nie ma co ukrywać – krakowska drużyna jechała do Aten jak po swoje. Jerzy Engel przygotowania zespołu do decydującego starcia przeprowadzał w Hotelu Piramida w Tychach, gdzie piłkarze Wisły przechodzili przez szamańskie zabiegi i faszerowali się „dobrą energią” pod czujnym okiem wynajętego przez trenera bioenergoterapeuty. Na niewiele się to jednak zdało – w rewanżu Wisła w dramatycznych okolicznościach przegrała 1:4 i znów faza grupowa Ligi Mistrzów przeszła jej koło nosa.
Nieskuteczność, fatalne błędy indywidualne w obronie, naiwna taktyka, skandaliczne decyzje sędziego.
Cokolwiek mogło w Atenach pójść nie tak – poszło nie tak. – Kiedy grałem w Grecji, dotarły do mnie sygnały, że mecz nie był czysty – zapewnia Baszczyński. – Trafili do mnie greccy dziennikarze i zaczęli właśnie temat tamtego spotkania poruszać. Był taki moment w greckim futbolu, gdy nastąpił taki boom anty-korupcyjny i tamtejsza piłka zaczęła być z różnych spraw oczyszczana. I dziennikarze zgłosili się do mnie właśnie odnośnie naszego rewanżu z Panathinaikosem. Oni doskonale wiedzieli, że wokół tego spotkania krążyły poważnie niejasności. Tylko co myśmy mogli z tym zrobić? Mecz sędziował Anglik. Wszystko powinno być jak należy. Tymczasem nieuznany gol, kilka krzywdzących decyzji… Duży znak zapytania.
– Gol Marka Penksy był absolutnie prawidłowy – piekli się Tomasz Kłos. – Sędzia nas wtedy skrzywdził. Byłoby 2:2 i awans mielibyśmy zapewniony.
– Pamiętam, pamiętam jak wyglądała nasza szatnia po meczu… – wspominał również Baszczyński. – Krajobraz jak po przegranej bitwie. Wszyscy siedzą ze spuszczonymi głowami, ktoś leży załamany na stole do masażu. Trener Engel zadaje jakieś dziwne pytania, szukając jakichś dziwnych wyjaśnień dla porażki, co nas w tamtym konkretnym momencie po prostu dotknęło. Rozpaczliwe sceny. U tych zawodników, którzy byli już dłużej związani z Wisłą Kraków, pragnienie Ligi Mistrzów było naprawdę szalone. W tamtym momencie totalnie zwątpiliśmy we wszystko.
Podsumowanie:
- Wisła Kraków 3:1 Panathinaikos Ateny
- Panathinaikos Ateny (d) 4:1 Wisła Kraków
Lech Poznań 1:0 Sporting Braga
1/16 finału Ligi Europy 2010/11
„Wygralibyśmy z Lechem 99 meczów na 100”. Pucharowe boje Kolejorza w sezonie 2010/11
Wracamy do niewesołych wspomnień z dziejów Lecha Poznań.
Sezon 2010/11 to była dla fanów “Kolejorza” niesamowita huśtawka nastrojów. Kiepska forma w lidze, trudne pucharowe początki, zwolnienie trenera Jacka Zielińskiego. A z drugiej strony – niezapomniane triumfy nad Manchesterem City i Red Bullem Salzburg, kapitalne mecze z Juventusem. Do pewnego momentu te optymistyczne akcenty zdawały się wyraźnie przeważać. Zwłaszcza gdy w pierwszym meczu fazy pucharowej Ligi Europy podopieczni Jose Mari Bakero wygrali 1:0 ze Sportingiem Braga. Mogło się wówczas wydawać, że pucharowy sen lechitów potrwa jeszcze bardzo długo. – Skoro to pierwsze zwycięstwo polskiego zespołu na wiosnę w pucharach od dwudziestu lat, to mogę tylko powiedzieć: Co za dzień! Co za wiosna! Pozostaje jeszcze 90 minut tej rywalizacji. Ważne było dla nas, by nie stracić bramki. Pierwsze 15 minut pierwszej części spotkania było trudne, także ze względu na boisko, śnieg i zimno. Potem grało nam się już lepiej i, szczerze mówiąc, nie widziałem większego zagrożenia ze strony Bragi – zachwycał się Bakero.
Tymczasem już w rewanżu z Portugalczykami poznańska ekipa wyłożyła się na całej linii.
Głównym winowajcą klęski był sam szkoleniowiec Lecha, który dokonał kilku kompletnie chybionych decyzji. Semir Stilić na szpicy, Artjoms Rudnevs na skrzydle? – To z jednej strony miało sens, bo mieliśmy atakować szeroko, z Rudnevsem ustawionym z boku. Natomiast z drugiej: zostało to przeprowadzone ad hoc, bez żadnego większego przygotowania, treningów w trakcie przerwy zimowej. W takim wypadku ten manewr nie mógł się udać – przyznał Marcin Kikut. – Nie mam wątpliwości. Z trenerem Zielińskim przeszlibyśmy Bragę.
Już wkrótce w Poznaniu wielką popularnością zaczęła się cieszyć wielce wymowna przyśpiewka: „Guantanamera, czas wypierdolić Bakera!”. Szkoda, do niesamowita pucharowa jesień “Kolejorza” została koniec końców kompletnie niewykorzystana.
Podsumowanie:
- Lech Poznań 1:0 Sporting Braga
- Sporting Braga 2:0 Lech Poznań
Wisła Kraków 1:0 APOEL Nikozja
4. runda kwalifikacyjna Ligi Mistrzów 2011/12
To już 10 lat. Jak APOEL Nikozja dotarł do ćwierćfinału Ligi Mistrzów
Czy porażkę Wisły Kraków w dwumeczu z APOEL-em Nikozja w decydującej rundzie eliminacji do fazy grupowej Ligi Mistrzów można uznać za frajerską? Z jednej strony – tak. Krakowianie wygrali pierwszy mecz, a do 87. minuty rewanżu mieli wynik, który premiował ich awansem. Z drugiej strony – nie. Z prostej przyczyny, ekipa z Cypru była po prostu od podopiecznych Roberta Maaskanta zdecydowanie lepsza pod względem czysto piłkarskim. Nie dało się tego nie dostrzec.
Jeśli Wisła miała wtedy wedrzeć się do Champions League, to tylko psim swędem.
Farta ostatecznie zabrakło.
– APOEL miał piłkę o wiele częściej niż my – i to był główny powód naszej porażki. W przerwie trzeba było coś zmienić. Po stracie bramki musieliśmy strzelić gola. Była taka część spotkania, w której mieliśmy kontrolę nad grą. Gol trzy minuty przed zakończeniem spotkania zawsze może się zdarzyć. To zawsze jest jednak nieszczęśliwe, ale to APOEL grał lepiej od nas. Wiśle zabrakło szczęścia, aby dowieźć korzystny wynik do końca meczu. Zabrakło kilku minut. APOEL był jednak lepszą drużyną – powiedział bez ogródek Maaskant. – Wszyscy razem mieliśmy jedno wspólne marzenie, wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Na ten moment Liga Europy to realistyczna opcja dla nas. Gdy zostaje się mistrzem Polski to gra w Lidze Europy jest normalną sprawą. Tak naprawdę to Wiśle zajęło jednak strasznie dużo czasu, by wrócić do tych rozgrywek. Na pewno będziemy starać się by wypaść w niej dobrze. Bylibyśmy jednak o wiele bardziej podekscytowani i szczęśliwi gdybyśmy weszli do Ligi Mistrzów. To się dziś nie udało, ale jak mówiłem, na to trzeba sobie zasłużyć, a dzisiaj tak nie było.
Podsumowanie:
- Wisła Kraków 1:0 APOEL Nikozja
- APOEL Nikozja 3:1 Wisła Kraków
Legia Warszawa 4:1 Celtic Glasgow
3. runda kwalifikacyjna Ligi Mistrzów 2014/15
Nie mogło zabraknąć wisienki na torcie. W sezonie 2014/15 Legii Warszawa udało się w eliminacjach Ligi Mistrzów wygrać nawet dwa mecze z Celtikiem Glasgow, a i tak “Wojskowi” zakończyli dwumecz przegrani i skompromitowani. Powodu nie trzeba chyba nikomu przypominać, ale zróbmy to dla formalności. Cały bajzel rozpoczął się od czerwonej kartki dla Bartosza Bereszyńskiego w rywalizacji z Apollonem Limassol. Zawodnik został zawieszony na trzy mecze, a kara przeszła na kolejny sezon. Żeby piłkarz w świetle przepisów UEFA skutecznie odcierpiał karę, musi być zgłoszony do rozgrywek (w eliminacjach do Ligi Mistrzów wysyła się zgłoszenia co rundę). W praktyce Bereszyński pauzował więc w obu spotkaniach z Saint Patrick’s oraz w pierwszym z Celtikiem.
Tyle że teoretycznie – tylko w tym ostatnim, bo został zgłoszony dopiero na trzecią rundę.
Dalszy rozwój wypadków doskonale znacie. Henning Berg wpuszcza “Beresia” na boisko w meczu z Celtikiem, Szkoci dopatrują się pomyłki. UEFA jest bezlitosna i rewanż rozstrzyga jako walkower. Legia, która na boisku zaprezentowała się kapitalnie, wylatuje z Champions League.
Blamaż wszech czasów, choć akurat nie blamaż sportowy.
Podsumowanie:
- Legia Warszawa 4:1 Celtic Glasgow
- Celtic Glasgow 3:0 Legia Warszawa [walkower]
***
O jakich dwumeczach nie wspomnieliśmy?
Cóż, żeby daleko nie szukać przykładów – latem minionego roku Lech Poznań przygodę z europejskimi pucharami zaczął od skromnego zwycięstwa z Karabachem, ale rewanż okazał się dla “Kolejorza” bardzo bolesny. W 1979 roku Widzew Łódź w 1/32 finału Pucharu UEFA pokonał u siebie AS Saint-Etienne 2:1, lecz na wyjeździe poległ aż 0:3. Cztery lata później – podoba historia. Łodzianie wygrali 1:0 ze Spartą Praga, jednak w rewanżu Czesi nie mieli litości i zatriumfowali aż 3:0. A żeby już kibiców Widzewa zupełnie zasmucić, można przypomnieć również dwumecz z Udinese w Pucharze UEFA 1997/98. W pierwszym spotkaniu jednobramkowe zwycięstwo swojej drużynie zagwarantował Daniel Bogusz, ale we Włoszech łodzianie przegrali – a jakże! – 0:3.
W sezonie 1970/71 Górnik Zabrze nie zdołał zaś zemścić się na Manchesterze City za porażkę w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Rywalizację w ćwierćfinale PZP zabrzanie zaczęli od pokonania “Obywateli” 2:0, ale potem dwa razy przegrali – najpierw 0:2, następnie 1:3.
Jesienią 2004 roku Wisła Kraków pożegnała się z Pucharem UEFA mimo zwycięstwa 4:3 w pierwszym starciu z Dinamem Tbilisi. W rewanżu ówcześni dominatorzy polskiego podwórka zaprezentowali się fatalnie i przegrali 1:2. Z kolei w sezonie 2009/10 Lech Poznań nie zakwalifikował się do fazy grupowej Ligi Europy, mimo że w pierwszym starciu decydującego dwumeczu z Clubem Brugge poznaniacy wygrali 1:0. Wyjazd do Belgii zakończył się jednak dla nich porażką w karnych. W latach 50. Gwardia Warszawa miała w garści wynik 3:1 po pierwszym meczu z Wismut Karl Marx Stadt, jednak ekipa z NRD zdołała się odgryźć zwycięstwem w identycznym wymiarze czasowym. Trzecie spotkanie zakończyło się remisem, a w losowaniu szczęście sprzyjało rywalom. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Wyliczanka jest – niestety – całkiem długa. Oby ekipa Johna van den Broma nie dopisała dziś do niej kolejnego podpunktu.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Boniek: Awans Lecha będzie dużym sukcesem. Kadra może zamknąć eliminacje w cztery dni
- Ćwierćfinał na wyciągnięcie ręki. Lechu Poznań, nie zawiedź nas!
- Zabójca, nie żaden leń. Karol, który może być królem
fot. NewsPix.pl / FotoPyk