Nie wiadomo, ile waży pudło Filipa Marchwińskiego. Czy może kosztować w ostatecznym rozrachunku awans, czy też nie dałoby Lechowi dzisiaj nawet zwycięstwa – gol zmienia postać rzeczy, rozważanie, co byłoby po nim, to trochę wróżenie z fusów. Jednak ostatecznie Kolejorz nie dał sobie szansy, by to sprawdzić – a to przecież przyjemna perspektywa. Sprawdzić, co się stanie, jeśli strzeli się gola. I niestety: mogło się przytrafić każdemu, ale w sumie nic dziwnego, że przytrafiło się akurat temu piłkarzowi poznaniaków.
Wstyd po takim pudle powinien odczuwać nie tylko zawodnik ekstraklasowy, ale pewnie też pierwszoligowy czy wręcz drugoligowy. Ba, na niższych poziomach, gdzie futbol to często już hobby, byłby to temat do szyderki. Tymczasem mówimy o szczeblu europejskich pucharów. Tych najgorszych, ale jednak. I to na wiosnę, a nie gdzieś w pierwszej rundzie, kiedy jeździ się w odwiedziny do drużyn, o których nikt wcześniej nie słyszał.
Szósty metr. Rywale odpowiednio daleko. Prosta piłka. Nic, tylko przyłożyć nogę i cieszyć się z bramki. Albo w wersji wymagającej najmniejszej przyzwoitości: dać wykazać się golkiperowi. Tymczasem Marchwiński w ogóle nie trafił, przeniósł futbolówkę nad poprzeczką.
Chyba należy zadać pytanie – ile jeszcze? Ile jeszcze Lech będzie ciągnął Marchwińskiego za uszy, by udowodnić, że on potrafi, że ma talent, a jak się przełamie, to wszystkim pokaże. Chłopak ma 112 meczów w Lechu, 11 bramek i trzy asysty. Może jeszcze statystyka goli wygląda znośnie, tyle że na przestrzeni ostatnich 2,5 roku w Ekstraklasie strzelił zaledwie dwukrotnie. No bo tak: jak wchodził do ligi, to pokazywał predyspozycje, ale się zatrzymał i nie rozwija ich dalej.
Lech tymczasem nie stosuje surowego chowu, tylko wręcz taki rozgotowany. By nie powiedzieć, że traktuje Marchwińskiego jako gracza specjalnej troski.
– No idź, spróbuj.
– Aj, nie wyszło, ale idź jeszcze raz.
– Nie udało, się trudno, dawaj, uda się teraz!
– Oj, nie dałeś rady, nic nie szkodzi, zaraz spróbujemy ponownie.
– Znowu nic, ale spokojnie, kupimy ci misia.
I tak w kółko. Na końcu cierpi drużyna, bo ktoś inny mógłby jej bardziej pomóc. Na końcu cierpi też zawodnik, gdyż jest trzymany pod kloszem i może myśli, że do końca kariery wszędzie będzie miał podobnie. A może trzeba inaczej – wypożyczyć go na inny teren, gdzie nie zazna już takich cieplarnianych warunków i będzie musiał na serio walczyć o swoje? Dziś można powiedzieć, że też walczy, ale jednak jakby na innych zasadach niż pozostali. Trudno sobie bowiem wyobrażać, by w innym klubie niż Lech dostawał tyle szans na grę przy takiej dyspozycji.
Nie pójdzie mu w innym środowisku? Trudno, tak bywa, przynajmniej będziemy wiedzieć więcej. Lech przecież nie bał się wypożyczać swoich talentów – tak było między innymi z Bednarkiem, Moderem, Puchaczem. Tylko Marchwińskiego nie można puścić gdzieś dalej samego, bo jak minie tabliczkę z napisem Poznań, to zgubi drogę i już nie wróci, porwą go źli ludzie.
Też nie jest tak, że przyczepiliśmy się do niego akurat dzisiaj za jedno pudło. On po prostu znów grał w najlepszym przypadku bezbarwnie, w najgorszym i prawdziwszym – źle. Można było wyjść z kontrą 3 na 4, to podał do bramkarza. Wcześniej też rozprowadził szybki atak w ten sposób, że zakręcił kółko w środku pola, które zwolniło tempo akcji i Kolejorz nic z tego nie miał. Porównajcie też pracę w defensywie Skórasia i Szymczaka do pracy Marchwińskiego. Oni zdecydowani, agresywni, waleczni. On jak junior wśród seniorów.
No, ale skoro traktuje się go, jakby miał 15 lat…
Ma 21, przypominamy.
WIĘCEJ O MECZU Z BODO/GLIMT: