Jeszcze nie wiemy, czy decyzja Cezarego Kuleszy przyniesie polskiej piłce więcej szkód czy korzyści. Wiemy jednak, że jest bezpieczna. Tak bezpieczna jak tylko się da. Najbezpieczniejsza z możliwych. To nie jest zarzut, a zwykła obserwacja. Wygląda to trochę tak, jakby prezes PZPN szykując się do wyboru nowego trenera kadry narodowej usiadł wraz ze swoimi ludźmi z kartką papieru i wypisał wszystkie błędy, jakie przy zatrudnianiu selekcjonerów popełnił jego poprzednik. A potem zrobił wszystko, by każdego z nich uniknąć.
Czerwone flagi. Gdy pojawiają się w relacji, lepiej z niej czym prędzej uciekać, w innym przypadku naiwnie zignorujemy czytelne sygnały ostrzegawcze, o czym przekonamy się jak już będzie za późno. Gdy popatrzymy wstecz na losy Paulo Sousy (zwłaszcza!) czy Jerzego Brzęczka, widzimy wiele czerwonych flag, które powinny przemówić nam i przede wszystkim władzom PZPN do rozsądku. A jednak nie przemawiały. Traktowano je jak niewiele znaczące szczegóły, które nie pokazują pełnego obrazu fachowca z Portugalii, oddanego i zaangażowanego, który zaraz wyprowadzi nas z drewnianych chatek i pokocha Polskę miłością bezgraniczną. No cóż – tak się nie stało.
A że mądry Polak po szkodzie, płynie z tej historii kilka morałów, które Cezary Kulesza wziął sobie do serca. Oto czerwone flagi, które NIE pojawiły się przy wyborze Fernando Santosa, jego prezentacji czy ustalaniu warunków zatrudnienia w naszej federacji. A mogły, tak jak w poprzednich latach, kiedy wygodniej było przejść nad nimi do porządku dziennego.
1. NADMIERNY BAJER
Siwy Bajerant – wiadomo. Kiedy Paulo Sousa zaczynał przygodę z reprezentacją, rozmarzyliśmy się co najmniej jak gospodynie domowe, które odnajdują w polskich telenowelach idealnych zięciów dla swoich córek i wzdychają do nich w nieskończoność. Cytowanie słów Jana Pawła II. Urocze „thanks for your question” rzucane do każdego dziennikarza. Odwoływanie się do wiary, nadziei, rodziny jako najważniejszych dla polskciego narodu wartości. Postawienie Lewandowskiego nad Ronaldo, czyli coś, co Portugalczykowi nie powinno przejść przez gardło. Wreszcie fotka z kapitanem reprezentacji wrzucona do mediów po odwiedzinach w Monachium.
Wydawało nam się, że te pierwsze dni Sousy to PR-owy majstersztyk. Pobrzęczkowe zmęczenie kadrą ustało w mig, a było przecież ogromne. Sam Siwy Bajerant szybko zaskarbił sobie popularność, spore zaufanie i renomę potencjalnego zbawcy kadry. Koniec końców tak odważna ofensywa marketingowa majstersztykiem nie była, bo choć początkowo dała efekt, to wszystko, absolutnie wszystko, wróciło do Portugalczyka i federacji ze zdwojoną mocą.
Byłoby łatwiej przyjąć dezercję Sousy, gdyby nie te wszystkie piękne hasła, łapiące za serce momenty i pozorne przywiązanie do Polski. Polacy poczuli się omamieni, a więc uznali przy okazji, że Sousa omamił też PZPN. Reputacja federacji siłą rzeczy osłabła: kogo działką jak nie jej działaczy było prześwietlenie selekcjonera i zdiagnozowanie zagrożenia takiej sytuacji przed podpisaniem kontraktu? Renoma obozu Bońka, już nie będącego u władzy, kolejny raz dostała po kościach. Przecież dziennikarze szybko dokopali się do nieetycznych ucieczek, jakich portugalski trener dopuszczał się w przeszłości. Wystarczyło sprawdzić i poczytać.
Santos? Przyznamy – momentami zmierzał w stronę przekroczenia granicy, jak na przykład wtedy, gdy stwierdził, że od dziś też jest Polakiem. Gdy odwoływał się do Chopina, również lekko zapachniało Sousą (na szczęście selekcjonera i nasze oparł chopinowskie nawiązanie na konkretnym kontekście). Można wyciągnąć z jego przemówienia wiele okrągłych i pięknych, lecz niosących niewiele treści fraz. Ale nie epatował nimi, kierował je gdzieś na margines, a nie głównym strumieniem. Nie powiedział nic odważnego, co mogłoby wrócić do niego po miesiącach. Nie posługiwał się żadnymi nazwiskami. Niczego nie deklarował. Nie udawał, że zna Ekstraklasę. Wyglądał raczej jak przyzwoity poczciwiec, a nie zaprogramowany PR-owo korporacyjny światowiec, który ma nas olśnić.
Santos ani nie olśnił, ani nie zażenował. Po konferencji panowała raczej letnia temperatura.
2. WARSZAWA GŁÓWNIE TURYSTYCZNIE
– Varsovia, Varsovia? – dopytuje Santos prezesa PZPN w trakcie konferencji, gdy opowiada o tym, że będzie mieszkał w Polsce. Po chwili dostaje zapewnienie. Tak, Varsovia. Ta urocza scenka pokazuje, w jak szalonym trybie odbywało się dopinanie dość istotnych warunków umowy. Santos wie, że ma się przeprowadzić. Ale na dobrą sprawę nie wie nawet, czy do Warszawy, czy może do innego miasta.
Paulo Sousa niechętnie stawiał się w Polsce, chyba że PZPN zapewnił mu przyspieszone szczepienie, wtedy szybko się meldował. Santos zapowiada, że chce nie tylko mieszkać w stolicy, ale też poznać kraj i jego kulturę. Gdzieś po cichu przemknęła nawet sugestia, że podejmie próbę nauki naszego języka. Czy można efektywnie pracować na tak istotnej dla narodowych nastrojów posadzie i jednocześnie nie znać mentalności tego narodu? Niby można, ale jeśli Santos rzetelnie pozna nasz kraj, na dłuższą metę będzie z tego wiele czerpał.
Wiarygodności dodaje mu fakt, że po pierwsze – gdy pracował w Grecji, to mieszkał w Atenach, po drugie – mieszkanie w Polsce na stałe zadeklarował publicznie, więc głupio byłoby teraz się wycofywać.
A skoro mieszkanie w Warszawie, to…
3. UNIKANIE EKSTRAKLASY
Pełna zgoda – najkorzystniej logistycznie dla selekcjonera byłoby zrobić sobie siedzibę nie w Warszawie, a zostać sąsiadem Zbigniewa Bońka w Rzymie i mieć perfekcyjną stację wylotową na mecze Serie A. Niewielu ekstraklasowiczów odgrywa w kadrze jakąś rolę, a jeśli już – zwykle drugoplanową (ostatnio Jędrzejczyk, Grosicki i Skóraś). Jeżdżenie na Ekstraklasę, co Sousa miał głęboko w nosie, to jednak nie tylko obserwowanie piłkarzy pod kątem kadry narodowej, a szereg innych działań i najlepszy sposób na okazanie szacunku do kraju, który cię zatrudnia. Bywający na meczach ligowych selekcjoner…
- daje sygnał ligowcom, że warto się rozwijać, bo droga do kadry nie jest tak długa jak się wydaje,
- nawiązuje relacje z innymi trenerami, wymienia się z nimi informacjami, pomaga im w rozwoju,
- monitoruje od wczesnego etapu największe polskie talenty, które za niedługo mogą pukać do drzwi kadry,
- wykonuje pracę PR-ową, podnosząc prestiż swój, ligi i samej reprezentacji.
Paradoksem w tym wszystkim jest to, że Sousa – nieoglądający Ekstraklasy – powoływał z niej więcej piłkarzy niż Czesław Michniewicz, który polską ligę zna przecież od podszewki. Ale to nie reguła. Tak się po prostu złożyło.
4. NAGŁA DEZERCJA
Niektórzy chcieli wręcz kłaść się Rejtanem przed wejściem do siedziby PZPN przy ul. Bitwy Warszawskiej, by nie wszedł nimi żaden zagraniczny szkoleniowiec. Istniała grupa, napędzali ją byli selekcjonerzy i część aktywnych zawodowo trenerów, która w każdym obcokrajowcu widziała Paulo Sousę 2.0. Takiego, który przyszedł dla pieniędzy, nieszczególnie się stara, stwarza pozory, a gdy ktoś mu zaproponuje więcej to zaraz ucieknie.
Santos? Oczywiście, wszystko jest możliwe, ale w odróżnieniu do swojego rodaka nie ma w życiorysie takiej plamy, choć wiadomo – trenerzy rzadko zmieniają pracę w takich okolicznościach jak Sousa, więc to nic szczególnego. Santos nie ma też innych skaz świadczących o braku lojalności. W poprzednim miejscu pracy wytrwał osiem lat. Jeśli ktoś chciał mu wtedy coś zarzucić, to raczej to, że… nie potrafi samemu zrezygnować z posady, marnując potencjał ofensywny Portugalii. A to zupełnie odwrotna sytuacja do dezercji.
Inną sprawą jest fakt, że Santos musiałby dostać naprawdę atrakcyjną ofertę, by rozważać ucieczkę. Czy dostanie? To mało prawdopodobne. Sousa nie zarabiał w Polsce nawet miliona euro rocznie, a więc jego agent nie musiał stawać na rzęsach, by przynieść bardziej opłacalną propozycję. Santos będzie inkasował pokaźniejsze pieniądze, co nas przy okazji zabezpiecza. To fachowiec sprofilowany na pracę z kadrami narodowymi, gdzie przemiał trenerów nie jest aż tak duży jak w klubach. Musiałaby trafić się reprezentacja o wyraźnie większym statusie niż Polska, czyli ktoś pokroju Portugalii, ale ten pociąg już chyba 68-letniemu szkoleniowcowi odjechał.
5. BRAK ZAANGAŻOWANIA W PIŁKĘ
Paulo Sousa był selekcjonerem – i nic więcej. Podobnie jak każdy z polskich szkoleniowców w ostatnich latach. Choć to nie był powód do krytyki, w dobrym tonie byłoby dać od siebie trochę więcej. Kiedy w ostatnich tygodniach dyskutowano o potencjalnej kandydaturze Roberto Martineza, często na wierzch wychodził argument o tym, że był w Belgii kimś więcej niż tylko trenerem. Pełnił też funkcję dyrektora sportowego. Był odpowiedzialny za rozwój szeregu obszarów. Miał za zadanie wznosić cały belgijski futbol na wyższy poziom.
Kulesza i spółka pomyśleli sobie, że Santos również powinien mieć jakąś dodatkową fuchę. Podczas jego prezentacji kilka razy padło, że „pomoże przy szkoleniu”. Jeszcze nie wiadomo jak, ale pomoże. Santos nie pracował w ostatnim czasie (nigdy?) ani z juniorami, ani z trampkarzami, ani przy akademii, ani przy kadrze młodzieżowej. W żaden sposób nie uczestniczył przy budowie portugalskiego systemu szkolenia. Nie ma w tej materii twardych kompetencji. W ostatnich latach jego głowę zajmowało to, jak zmieścić na jednym boisku tak liczną grupę piłkarzy o tak wielkiej jakości. Ale jest Portugalczykiem, a tam się kształtuje dużo talentów. A więc pomoże. Na pewno coś wie.
Zaciągnięcie Santosa do szkolenia pachnie nam z kilometra PR-ową wydmuszką. Szkolenie to ulubione słówko-wytrych polskiego działacza, którym może załatwić wszystko. Gdy na prezentacji selekcjonera zapytaliśmy Macieja Mateńko, wiceprezesa ds. szkolenia, o kształt przyszłej współpracy z Santosem, niczego nam nie powiedział, bo jeszcze nic nie zostało ustalone, a samym selekcjonerem nie rozmawiał. A to mówi dużo o tym, jaki wkład w budowanie fundamentów potęgi piłkarstwa polskiego będzie miał były selekcjoner Portugalii i Grecji.
6. BRAK POLAKÓW W SZTABIE
Pomysł, który ma bardzo dobrą tradycję. Szansę rozwinięcia się przy Leo Beenhakkerze dostał swego czasu Adam Nawałka. I zaprocentowało, bo to jedyny selekcjoner, który odniósł sukces w XXI wieku.
Gdy mówiło się o zagranicznych kandydaturach, sporą popularność zbijał pomysł zatrudnienia polskiego asystenta. Taka postać miałaby i pomóc selekcjonerowi w szybkim poznaniu biało-czerwonych realiów, i przyuczać się przy nim w kontekście dalekiej przyszłości, i reprezentować interesy szatni w pokoju trenerskim, i stanowić zabezpieczenie dla federacji, że selekcjoner-obcokrajowiec nagle nie odleci. Byłby też wytchnieniem dla wszystkich kibiców, bo czy zapamiętaliście z czegokolwiek liczny, zagraniczny sztab Sousy? Bo my niekoniecznie.
Wiele wskazuje na to, że Cezary Kulesza zatrudni polskiego asystenta. To był jego warunek przy rozmowach z kandydatami. Zaawansowane rozmowy prowadzą obecnie Łukasz Piszczek i Tomasz Kaczmarek. To bez dwóch zdań coś, co mieści się w pojemnym haśle „wola narodu”.
7. AUTOMATYCZNE NARZEKANIE
A że przodem. A że tyłem. A że bokiem. A że przy oknie. Jesteśmy Polakami, kochamy narzekać. Jeśli trener zagraniczny, to koniecznie z nazwiskiem, wielkim CV, z ogniem w oczach i niezbyt drogi. Na Stantosa jeszcze sobie ponarzekamy, to chyba pewne. Ale jeszcze nie teraz. Kulesza i jego ludzie chcieli, by pesymistyczne nastroje uaktywniły się jak najpóźniej.
Parafrazując znane powiedzenie: dajcie nam trenera, a my powiemy, co w nim nie pasuje. Mógł być to Steven Gerrard, ale wielu szydziło, że skompromitował się w Aston Villi, a poza tym dopiero uczy się fachu. Roberto Martinez? Miał złote pokolenie Belgów i ugrał z nimi ledwie brąz na mundialu. Herve Renard? Zwykły krzykacz. Vladimir Petković? Nie zna angielskiego, więc jak miałby komunikować się z kadrą? I tak dalej, i tak dalej.
Tymczasem wyboru Fernando Santosa krytykować po prostu nie wypada. Śmiesznie by to zabrzmiało, gdyby kibic reprezentacji Polski kręcił nosem na gościa, który sześć lat temu sięgnął po mistrzostwo Europy, u którego Cristiano Ronaldo rozegrał ponad 80 meczów, który dwa razy awansował na imprezy z przeciętą Grecją, który od 1994 roku praktycznie cały czas jest w wirze pracy. O nowym trenerze nie da się powiedzieć nawet, że jak wielu innych przewijających się kandydatów nie ma doświadczenia w pracy selekcjonera. Ma i to ogromne. Jeśli ktoś odważy się głośno zaprotestować, że zasługujemy na coś więcej, postąpi w sposób bezczelny.
8. FANABERIA PREZESA
Jerzy Brzęczek to poniekąd fanaberia Zbigniewa Bońka. Nikt nie widział w nim kandydata na selekcjonera reprezentacji poza prezesem PZPN. Jak wyszło? Ano tak, że trzeba było awaryjnie zwalniać szkoleniowca i szukać zastępstwa kilka miesięcy przed mistrzostwami Europy, bo nijak to nie rokowało, a atmosfera była już nie do odratowania.
Boniek liczył na to, że znów będzie wizjonerem. Bo Adam Nawałka, trzeba to uczciwie przyznać, również nie był oczywistym wyborem. Obaj nie mieli doświadczenia w pracy z klubami liczącymi się w walce o mistrzostwo. Nawałka miał wcześniej przetarcie w roli asystenta Beenhakkera, którego nie miał Brzęczek, ale Brzęczek to przecież były kapitan reprezentacji, a więc również posiadacz cech lidera i odpowiedniej mentalności. Ale że od razu reprezentacja? Wpadł na to tylko Boniek. Później, całkiem słusznie zresztą, mierzył się z zarzutami, że jego fanaberia zaszkodziła najlepszemu pokoleniu ostatnich lat.
9. TRUDNO ZARZĄDZAĆ LEWANDOWSKIM
Nastroje wokół Roberta Lewandowskiego robią się niekiedy toksyczne. Nie pasował mu Brzęczek. Nie pasował mu Michniewicz. Zasadne okazywały się szyderstwa, że może sam wybrałby sobie takiego trenera, który spełni jego oczekiwania.
Ułożenie sobie relacji z kapitanem i najwybitniejszym piłkarzem w historii polskiej piłki jest priorytetem każdego nowego sternika kadry narodowej. Fernando Santos wchodzi do tej współpracy z niezwykle dużym autorytetem. Wysyła wręcz komunikat: Hej, potrafiłem okiełznać przez tyle lat CR7, nie bałem się posadzić go na ławce, bardzo dobrze się o mnie wypowiada, a więc umiem zarządzać wielkim ego. Z twoim też poradzę sobie bez problemu.
Taki wybór znosi presję z osoby szkoleniowca, a nakłada ją na piłkarzy. Można było snuć teorie, że Michniewicz, Brzęczek czy ktokolwiek inny nie może dogadać się z Lewandowskim, bo to nie jego liga. Cień padał w takiej sytuacji na niedoświadczonego trenera, który widocznie jest za krótki na gwiazdę tak dużego formatu. W przypadku Santosa presja jest po stronie samego Lewandowskiego. Jeśli kapitan nie będzie potrafił dogadać się z trenerem, który zarządzał ego samego CR7, to może z nim jest coś nie tak, a nie ze szkoleniowcami?
10. SKĄPIMY GROSZA
Przywilej, ale i przekleństwo. Wystarczy pierwsza porażka, by brukowce wyciągały wielkie zarobki Fernando Santosa i zestawiały je z polskimi trenerami, którzy zarabiali w kadrze znacznie mniej. Pojawiało się jednak wiele głosów o tym, że skoro PZPN ma kasę, to powinien się szarpnąć. Dla dobra wszystkich Polaków, którzy są zmęczeni ciągłą dyskusją o tym, czy dany trener się nadaje, czy nie.
360 milionów złotych – tyle wynosi obecnie rekordowy budżet PZPN-u. Biedy nie ma. Wynagrodzenie Santosa, a więc najbardziej renomowanego selekcjonera dostępnego na rynku, nie przekroczy nawet 5% rocznych środków federacji. O tym, że PZPN stać na trenera z wyższej półki, mówiło się już od kilku lat. Dopiero teraz zagrał grubo.
WIĘCEJ O WYBORZE SELEKCJONERA:
- Gwiezdne sprawy Fernando Santosa
- Sznaucer: – Santos prowadzi drużyny żelazną ręką, ale poza boiskiem jest inny
- Beto dla Weszło: – Santos sprawił, że ludzie zaczęli szanować reprezentację Portugalii
- Santos: – Prowadzą mnie dwa słowa, “my” i “wygrywać”. Zapis konferencji prasowej
Fot. FotoPyK