Musimy zmienić wiele rzeczy w szkoleniu. Potrzebujemy lepszej pracy u podstaw. Widzimy Japończyków, którzy są świetni technicznie i taktycznie. Widzimy Hiszpanów, o których możemy powiedzieć to samo. Musimy się zastanowić, jak ma wyglądać nasze szkolenie w perspektywie dziesięciu lat. Powinniśmy wykonać teraz właściwie kroki.
To wyjątkowo nie są głosy polskich ekspertów od szkolenia, którzy analizują kolejną porażkę polskiej reprezentacji na wielkim turnieju, to także nie polski szkoleniowiec, który stanął w ogniu pytań po rozczarowującej porażce. To słowa Hansiego Flicka na konferencji prasowej świeżo po emocjonalnym roller-coasterze, jaki zafundował mu mecz z Kostaryką (i śledzenie wieści z Khalifa International Stadium). Flick siadając na przeciwko dziennikarzy nie wygląda jak osoba, która poległa na całej linii. Emanuje spokojem. Przy pierwszym pytaniu lekko się uśmiecha. Ani przez moment nie traci cierpliwości. Nie daje ponieść się nerwom. Nie gubi merytoryki.
Musi sobie jednak zdawać sprawę, jakiej skali jest to porażka. Aż do 2018 roku Niemcy nigdy nie odpadli z mistrzostw świata na etapie fazy grupowej (nie licząc turniejów z 1930 i 1950, w których nie brali udziału). Występ z rosyjskiego mundialu to porażka na całej linii, do której miało już nigdy nie dojść. Nie, że za cztery lata. Po prostu nigdy. Tymczasem już przy kolejnej próbie Flick powtarza wynik swojego poprzednika, o którym – uśredniając – cały naród twierdzi, że pracował o cztery lata za długo.
Flick nie ma za sobą jednak spalonej ziemi. Żaden z reporterów nie pyta go o przyszłość w kontekście aktualnej posady. Zastanawia ich coś innego. – Jaki ma właściwie potencjał ta drużyna? Może my przeceniamy tych zawodników? – pyta redaktor jednego z niemieckich portali. Selekcjoner przyznaje, że jakości jest mimo wszystko dużo, w końcu niemieccy zawodnicy grają w topowych klubach. Próbuje ich bronić, szukając jednocześnie powodu kolejnego niepowodzenia, do którego trzeba doliczyć dramatyczną serię w Lidze Narodów. Czy Flick zrobiłby podczas turnieju coś inaczej? Wspomina o zmianie Goretzki za Gundogana w meczu z Japonią. To wtedy zaczęło się wszystko, co najgorsze dla Niemców. Gdy jest pytany o powody odpadnięcia z katarskiego mundialu, wymienia na szybko brak zabicia spotkania z Japonią, które powinno być rozstrzygnięte już po 60. minucie i końcówkę starcia z Hiszpanią, gdy Niemcom zabrakło skuteczności, a ewidentnie przeważali.
No i mecz z Kostaryką, poprzez który – jak to ujął Flick – nie wywarli wystarczającego nacisku na Hiszpanię. Gdyby szybko strzelili gola numer trzy, cztery i pięć, mistrzowie świata z 2010 roku znaleźliby się pod presją. Nie mogliby pozwolić sobie na porażkę w sytuacji, gdy wizja odrobienia przez „die Mannschaft” siedmiu bramek stałaby się w samej końcówce jak najbardziej realna. – Nigdy nie patrzę na inne drużyny. Sami jesteśmy sobie winni. Dzisiaj też mecz nie potoczył się po naszej myśli przez nasze błędy – mówił krytycznie selekcjoner reprezentacji Niemiec.
Flick nie wchodzi z dziennikarzami w personalne polemiki. Stara się odpowiedzieć na każde pytanie rzeczowo. A gdy nie jest w stanie podać odpowiedzi, zaznacza, że wyciąganiem wniosków zajmie się w przyszłości. Wielokrotnie wracaliśmy do niezwykle wyczerpującej analizy, jaką Joachim Loew przeprowadził po odpadnięciu z poprzedniego mundialu, która obejmowała nawet takie szczegóły jak różnica w czasie pomiędzy przyjęciem piłki a oddaniem jej na przestrzeni turniejów z 2018 i 2014 roku. Dziennikarze z Niemiec również wracali do tego tematu. Ale Hansi Flick odpowiedział jak przy wielu innych kwestiach: – Na analizę przyjdzie jeszcze czas.
Joachim Loew potrzebował na nią kilku tygodni. Flick także nie dokona jej jutro. Niemcy wyjeżdżają z bazy oddalonej o sto kilometrów od Dauszy. Dziwnie się o tym myśli, patrząc na to, że my spędzimy na turnieju jeszcze przynajmniej trzy dni. Dziwnie słucha się też kuluarowych rozmów niemieckich dziennikarzy, którzy dopiero po meczu zaczęli orientować się w lotach powrotnych do ojczyzny, jakby wcześniej nie zakładali w ogóle negatywnego scenariusza. Podczas tego mundialu daleko było Niemcom do potęgi pod jakimkolwiek względem. Mecz z Hiszpanią ratował napastnik Werderu Brema, który w normalnych okolicznościach nigdy nie znalazłby się w kadrze. Worek z bramkami przeciwko Kostaryce miał otworzyć Mario Gotze, przez co można było cofnąć się w czasie, mniej więcej do podobnego momentu, w którym na lewej obronie w polskiej kadrze grywał Artur Jędrzejczyk.
Kojarzycie, w jaki sposób kończą się filmy Smarzowskiego? Schemat zawsze jest ten sam. Długie ujęcie. Kamera powoli oddala się od miejsca wydarzeń, które przez poprzednie – plus, minus – dziewięćdziesiąt minut filmu widziało dramatyczny upadek, klęskę – i to taką z hukiem. Wszystko, co złe, już się wydarzyło. Kiedy kamera unosi się ku górze, panuje już tylko cisza. Mniej więcej tak wyglądał ostatni gwizdek na stadionie Al-Bayt.
To, co najbardziej zapamiętam po tym spotkaniu, to właśnie ta cisza. Taka przeraźliwa. Dojmująca. Na boisku obejrzeliśmy prawdziwy rollercoaster. Mało który mecz tego turnieju – a w zasadzie dwumecz, bo śledzenie wydarzeń ze stadionu Khalifa International dostarczało momentami mocniejszych wrażeń – elektryzował tak bardzo. Ile tu było scenariuszy. Po trzynastu minutach Niemcy mieli już ułożone dwa wyniki – swój i Hiszpanów. Potem Japonia strzeliła nagle dwa gole. Odgryzła się Kostaryka. Wyszła wręcz na prowadzenie, czyniąc przez moment realnym scenariusz, w którym wychodzą z grupy pod rękę z azjatycką drużyną, doprowadzając do absolutnej sensacji, do której wracałoby się przez długie lata. Wszystko zaczęło się sypać w zawrotnym tempie. I doszło do momentu, w którym jest już tylko kompletna, obustronna cisza. Dokładnie taka, jak w filmach Smarzowskiego.
– Wybieram Hiszpanię i Japonię, bo na Al-Bayt jest za daleko – usłyszałem dziś kilka razy i to nie tylko od dziennikarzy, a także kibiców, którzy korzystają z obecności w Katarze nabywając bilety na jak największą liczbę meczów. Al-Bayt to najdalej wysunięty od centrum Dauszy stadion, od głównego centrum medialnego dzieli go 40 kilometrów.
Przyznam – też pomyślałem w ten sposób. I gdyby Niemcy nie mieli realnej szansy na przedwczesne odpadnięcie z turnieju, pojechałbym na hiszpańsko-japońskie starcie, na które początkowo aplikowałem, lecz zmieniłem wniosek w ostatniej chwili. Za każdym razem, gdy słyszę, że Al-Bayt jest za daleko, myślę sobie – rozpieścił nas już ten mundial. I to rozpieścił trochę zbyt mocno. Niemcy, którzy rozegrali na Al-Baycie dwa mecze, daliby wiele, by znów się na niego udać z bazy oddalonej o sto kilometrów od Dauszy. Podobnie jak niemieccy dziennikarze. O kibicach nie wspominając.
To turniej idealnej logistyki. Najpierw obejrzałem z trybun Ahmad bin Ali Stadium klęskę Belgów i absurdalne pudła Lukaku, by po chwili siedzieć w autobusie i wylądować na Al-Bayt – raz jeszcze: najbardziej oddalonym stadionie – godzinę przed meczem. Gdy narzekam na lekko przydługą podróż na ten obiekt, zawsze przypominam sobie turniej sprzed czterech lat, gdy zdarzyło mi się jechać na jeden mecz 25 godzin pociągiem. Turniej o najgorszej logistyce (ze względu na odległości) został zamieniony przez turniej o perfekcyjnej logistyce (ze względu na odległości). Ze skrajności w skrajność. Nie zmieniło się tylko jedno. I tu, i tu Niemcy zaplanowali błyskawiczny powrót, choć wrócą do siebie trochę później niż ja z Al-Bayt.
KORESPONDENCJA Z KATARU:
- Stadion 974. Na budowę poświęcono więcej kontenerów czy ludzkich istnień?
- Jak nie zostać pożytecznym idiotą?
- Infantino? Drugi po Allahu. Tekst po meczu otwarcia
- Dziś naprawdę nic się nie stało. Tekst po meczu z Meksykiem
- Let’s go Canada i chorwaccy przebierańcy
- Konferencja Czesława Michniewicza. Czy to już oblężona twierdza?
- Nikt nie jest milszy niż Katarczyk, który organizuje mundial
- „Nie lubię siebie oglądać na tym filmiku. Herve Renard, czyli chodzący szacunek
- Kawaii po zwycięstwie, kawaii po porażce
- Dzień wielkich miłości. Do Rosji, Ronaldo i praw człowieka
- Polska – Argentyna? Zmiażdżeni na boisku, zmiażdżeni na trybunach
Fot. Jakub Białek