Konferencja prasowa w podziemiach Stadionu 974. Argentyński freelancer chwyta za mikrofon i przytacza konkretne statystyki polskiej reprezentacji. Żenująco niskie posiadanie piłki (27%). Miażdżącą przewagę udanych podań (811 do 265). – Musi pan podziękować Arabii Saudyjskiej, awansowaliście grając bardzo złą piłkę. Jaki był w ogóle plan na ten mecz? – puentuje swój wywód pytaniem.
Czesław Michniewicz obrusza się. – Sami sobie pomogliśmy, nie zrobiła tego Arabia. Wy nawet z tą Arabią nie potrafiliście wygrać. Chcielibyśmy wymieniać po pięćset podań, ale gra się na bramki, a nie posiadanie. My z nimi wygraliśmy, a wy przegraliście. Może częściej powinniście grać z Arabią? – pyta nasz selekcjoner.
Argentyńczyk nie może wdać się w polemikę. Mikrofon wędruje w kolejny punkt wypchanej po brzegi sali. – Zawsze dyskutujemy o stylu, a każdy widział, jaki był. Byliście na meczu, chyba że przesiedzieliście go w cateringu. Co mam więcej powiedzieć? Chcesz ze mnie zrobić durnia? – odpowiada trener Polaków na jedno z kolejnych pytań o sposób na wywalczenie sukcesu. Michniewicz zdaje się toczyć regularną walkę dalece wykraczającą poza styl bądź jego brak, piłkę aktywną czy reaktywną, przejmowanie inicjatywy czy czekanie na kontry. To walka o to, byśmy znaleźli więcej powodów do radości.
Czy słuszna? Nie mnie oceniać. Selekcjoner, który jest wynikowcem, po raz kolejny pokazuje, że chce być oceniany jedynie przez pryzmat wyników. Sceptycy – a ich nie brakuje nawet tutaj, w Katarze – są z kolei zdania, że jak mamy grać w taki sposób, to lepiej byłoby zostać w domu. Michniewicz proponuje dziennikarzom, by wstrzymali się z krytyką przynajmniej do dzisiaj. Cytuje SMS-a od przyjaciela z Włoch, który określa mecz z Argentyną sformułowaniem „najsłodsza porażka”. Przypomina, że poprzedni awans do fazy pucharowej mistrzostw świata miał miejsce 36 lat temu. Przekazuje zawodnikom w szatni, by wszelkie głosy z zewnątrz nie zepsuły im radości z tego, co osiągnęli. W słabym stylu. W stylu, który zostanie rozłożony na czynniki pierwsze. Ale jednak – cel został spełniony.
Po selekcjonerze widać, jak bardzo jest skołowany przez stres, od którego nie dało się uciec podczas tej emocjonalnej huśtawki. – Teraz słyszę, że gramy z Francją, tak? – kieruje pytanie w eter, do sali. – Nie interesowałem się tym, ale chyba Francja, tak wnioskuję po pytaniu od francuskiego dziennikarza – mówi, tak jakby w ogóle go nie interesowało, z kim zmierzy się w 1/8 finału. – Messi dzisiaj nie strzelił, prawda? – pyta z kolei, gdy kończy wątek związany z gwiazdą PSG. Nie, Messi nie strzelił. Tak, gramy z Francją.
Ta atmosfera, atmosfera skołowania i wyprucia z emocji, towarzyszy wszystkim Polakom, jacy znaleźli się na stadionie. Wychodzący ze stadionu Robert Podoliński (ekspert TVP) żartuje, że pozostało mu tylko iść na melisę. Ten mecz – czy może lepiej używać określenia: trening biegowy? – sprawiał fizyczny ból. Pierwsze minuty dały jakieś nadzieje, a później było już beznadziejnie. Byliśmy na boisku po to, żeby przetrwać do ostatniego gwizdka. Jakkolwiek, byle bez większego bagażu na plecach niż dwie bramki. Sześć doliczonych minut trwało jak wieczność. Wcześniej serce stawało w gardle po błędzie Jakuba Kiwiora. O to, czy Grzegorz Krychowiak nie zepsuje nam bilansu kartkowego, który na tamten moment decydował, nie musieliśmy się obawiać. Michniewicz przezornie zdjął go, gdy tylko obejrzał żółtą kartkę.
Końcowy gwizdek nie załatwiał sprawy. Trzeba było wyczekiwać, co dzieje się na stadionie Lusajl, czy to odświeżając strony z wynikami, czy wypatrując na ciągnące się wzdłuż trybun interaktywne plansze, na których co jakieś pół minuty aktualizował się wynik meczu Arabii z Meksykiem. Cholerna nerwówka. Dziennikarze wpatrują się w monitory, na których trwa transmisja z oddalonego o dwadzieścia kilometrów obiektu. Piłkarze nie schodzą do szatni. Wszyscy czekają na wieści. Gol Al-Dawsariego niczego nie zmienia (i tak mieliśmy lepszy bilans kartek), ale przynajmniej oszczędza nam nerwówki. Po nim już wiemy: tak, nikt nam tego nie zabierze.
Wystarczająco się nacierpieliśmy.
Gdy my czuliśmy całą paletę emocji, z nerwami na czele, postronni widzowie byli co najwyżej zdegustowani. Czesław Michniewicz mówił po Meksyku o złotych momentach. Z Argentyną nie zbliżył się nawet do brązowego. – Jutro zobaczę – zażartował Karol Świderski na przedmeczowej konferencji prasowej, gdy selekcjoner zapytał go, czy widział kiedyś na żywo Messiego. Napastnik nawiązywał do tego, że jak dotąd nie powąchał jeszcze murawy. Mimo że pojawił się w końcu w wyjściowym składzie, po meczu mógł powiedzieć dokładnie to samo. Zobaczyliśmy Leo Messiego. Gdy Argentyńczycy klepali od lewej do prawej, bezradnie za nimi biegaliśmy.
“Pochodzę z Brazylii, więc siłą rzeczy nie lubię Argentyny. Do tego kibicuję Barcelonie, a więc Lewandowskiemu. Trzymam dziś za was kicuki podwójnie!”
“Skąd pomysł na taki strój? Nie kibicuję Polsce. Moja przyjaciółka ubrała się w barwy Argentyny. A ja… wszystko robię jej na przekór!”
“Razem z tatą sądzimy, że Polska zostanie mistrzem świata”
Nigdy nie słyszałem gwizdów w takich momentach, jak te, które wybierali argentyńscy kibice. Krychowiak chce rozrzucić, ale wychodzi mu z tego typowa świeca? Gwizdy. Frankowski nie utrzymuje piłki w boisku i wyjeżdża z nią na aut? Gwizdy. Prosty błąd techniczny Bereszyńskiego? Gwizdy. Lekkie zawahanie Glika? Gwizdy. Zwykle kibice używają tego środka wyrazu, by zdeprymować rywala (w ważnych sytuacjach, na przykład gdy strzela karnego) albo potępić jego zachowanie (gdy na przykład dopuszcza się brutalnego faulu). Polaków nie trzeba było deprymować, byli niegroźni. Może więc chodziło o potępienie zachowania polskich piłkarzy, o wyrażenie dezaprobaty na okoliczność tak karykaturalnie słabej gry? Może nawet argentyńscy kibice oczekiwali, że rywal zaproponuje wyższy poziom?
Co to byłby za policzek, jakby nawet drużyny rywali krytykowały naszych piłkarzy za to, że tym średnio wychodzi gra w piłkę. Kibice „Albicelestes” zupełnie inaczej podchodzili do swoich piłkarzy, których oklaskiwali nawet po nieudanych zagraniach. Gdy Leo Messi zaliczył zagranie w stylu „gdy Ekstraklasa wjedzie za mocno”, niemalże wywracając się przy próbie strzału, usłyszał w odpowiedzi „Messi! Messi!”. Polacy przebili się przez ten kocioł latynoskich gardeł dwa razy. Koniec końców Argentyńczycy nie przyjechali do Kataru po to, by zobaczyć, jak ich drużyna wychodzi z grupy. To było z góry niemalże pewne. Chcieli zobaczyć show godne salonów, na których się znaleźliśmy. Bo przecież tym spotkaniem – i to tylko naprawdę delikatna hiperbola – żył cały świat.
Kolumbijscy dziennikarze siedzą w dużej grupie i choć ich zespołu nie ma na mundialu, to mało która telewizja spośród nie-broadcoasterów przysłała do Kataru tak liczną ekipę. Wciśnięty gdzieś pomiędzy piszących redaktorów Ekwadorczyk zdaje raport do swojego radia na godzinę przed meczem. Dziennikarze przeróżnych stacji ustawiają wokół stadionu swoje statywy i oświetlenie. Japończycy siedzą w maseczkach, jak zawsze, i klepią coś na swoich laptopach w ciszy, również jak zawsze. To mój czternasty mecz na tym mundialu i jak dotąd nie widziałem jeszcze tak wypchanego biura prasowego. Dopiero mierząc się z drużyną tego pokroju, można odczuć, jak duże zainteresowanie generują mistrzostwa świata.
Zwłaszcza, że kontekstów było co nie miara. Argentyna, mierząca się z liderem, która teoretycznie może odpaść. Szalona sytuacja w grupie. Starcie Lewandowskiego z Messim, pomiędzy którymi zaiskrzyło w końcówce, gdy Polak w bezpośrednim pojedynku skorzystał z rodzimej zasady „piłka może przejść, zawodnik nie”. Do tego kontekst Barcelony. Telewizyjny prime time. Status meczu dnia. Starcie z Portugalią w 2016 roku czy mecz otwarcia Euro 2012 również kradły atencję ogromnej rzeszy osób. Ale nie takiej, jak spotkanie z Argentyną. Oglądalność Euro jest nieporównywalnie mniejsza do oglądalności mundialu, którym żyje cały świat. Pewnym paradoksem jest, że nasz największy mecz w ostatnich latach zagraliśmy na tymczasowym stadionie złożonym z kontenerów, który już za chwilę zostanie zdemontowany. Zobaczymy na nim jeszcze dwa mecze, a później w jego miejsce powstanie park.
W ostatnich dniach kibice wielokrotnie pytali o możliwość zakupu wejściówki, ale bilety wyprzedały się już długo przed otwarciem bramek. Przejęli je głównie Argentyńczycy, którzy wręcz zmiażdżyli nas na trybunach. – Przyszło ze 40 osób. Pośpiewaliśmy z 1,5 godzinki i na stadion – mówią nam Polacy, którzy brali udział w spontanicznie zorganizowanym przemarszu na stadion. Podobno na mundial przyjechało najwięcej Meksykanów. Już podczas poprzedniego meczu „Albicelestes” – z Meksykanami właśnie, na ogromnym stadionie Lusajl – było widać, że kibicowsko są w stanie pokonać nawet ich. Na trybunach znaleźli się nie tylko przybysze z Argentyny, lecz również ci z Indii czy Bangladeszu, którzy może nie rozumieją, dlaczego Diego Maradona nawet pod Stadionem 974 jest otoczony tak wielkim kultem, ale koszulki z nazwiskiem Messiego nakładają nad wyraz chętnie.
“Sorry, ale dziś kibicuję Argentynie. Gdy odpadną, nie będziemy czerpać radości z tego, że znów byliśmy lepsi!”
“Czy można się bawić bez alkoholu? Można. Ale po co?!”
Nerwowo od pierwszych minut spotkania. Flaga Foto Higieny zawieszona dziś wyjątkowo w innym miejscu. Człowiek nie mógł usiedzieć w miejscu, dopóki jej nie odnalazł.
– Nie róbcie żadnych dosiewek, jeszcze tu wrócimy – rzucił Wojciech Szczęsny do greenkeeperów pracujących przy Al Kharaitiyat, więc bazie treningowej Polaków. Z Leo Messim z kolei założył się o sto euro, że holenderski sędzia Danny Makkelie po obejrzeniu sytuacji na VAR, w której nasz bramkarz pacnął ręką Argentyńczyka, nakaże grać od bramki. Golkiper Juve zakład przegrał, ale jedenastkę obronił, stając się jedynym Polakiem, którego po tej fazie grupowej zapamiętają w Wenezueli, Kamerunie czy na Filipinach. Wychodząc ze stadionu widzę morze Argentyńczyków – stojących w grupkach, rozśpiewanych, wesołych, pozytywnych. Nie rozmyślają, że przyklepali awans po starciu z żenująco słabo dysponowanym rywalem. Michniewicz toczy walkę o to, by polski kibic był taki sam. Nawet po zwycięskiej porażce. Nawet po meczu, który drenuje układ nerwowy i powoduje chroniczny ból zębów. Różnica w posiadaniu piłki czy liczbie podań to nic przy stracie, jaką mieliśmy na trybunach. Kibicowsko mamy podczas tych mistrzostw pecha, bo trafiliśmy na trzy nacje ze ścisłego topu, jeśli chodzi o liczebność.
Roztańczeni Meksykanie. Głośni Arabowie. Niezwykle liczni Argentyńczycy. Z Francuzami nie stoimy na straconej pozycji. Przynajmniej w tej materii.
KORESPONDENCJA Z KATARU:
- Stadion 974. Na budowę poświęcono więcej kontenerów czy ludzkich istnień?
- Jak nie zostać pożytecznym idiotą?
- Infantino? Drugi po Allahu. Tekst po meczu otwarcia
- Dziś naprawdę nic się nie stało. Tekst po meczu z Meksykiem
- Let’s go Canada i chorwaccy przebierańcy
- Konferencja Czesława Michniewicza. Czy to już oblężona twierdza?
- Nikt nie jest milszy niż Katarczyk, który organizuje mundial
- „Nie lubię siebie oglądać na tym filmiku. Herve Renard, czyli chodzący szacunek
- Kawaii po zwycięstwie, kawaii po porażce
- Dzień wielkich miłości. Do Rosji, Ronaldo i praw człowieka
Fot. Jakub Białek