Manolo Ponce Garcia to meksykański piłkarz w polskiej lidze, czyli rzadko spotykany okaz. Pomocnik wychował się w jednej z najlepszych akademii w Meksyku – UNAM Pumas, a dziś jest zawodnikiem Stali Rzeszów. Nam opowiedział o życiu i piłce w swojej ojczyźnie, oglądaniu freak fightów w Polsce i mundialowych marzeniach swoich rodaków.
Jak zostać piłkarzem w Meksyku?
Zacząłem bardzo młodo, zmieniałem kluby, ale chciałem czegoś nowego, chciałem grać w Europie. Byłem zawodnikiem jednego z najlepszych klubów w Meksyku — UNAM Pumas, ale moje ambicje były większe, nie chciałem jedynie tam być. Oczywiście w moim kraju każdy chce grać w piłkę, wychowujemy się na ulicach, z przyjaciółmi, potem szukamy miejsca w klubach, żeby spełnić marzenie o profesjonalnej karierze. Mamy wielu utalentowanych chłopaków, a nasza piłka jest bardzo techniczna. Uwielbiam Joga Bonito, latynoamerykański styl gry. Chcę tak grać, chcę być szczęśliwy na treningach, bawić się piłką, pokazywać, co potrafię.
Ile miałeś lat, kiedy po raz pierwszy kopnąłeś piłkę?
Cztery! Ale nie wiem, czy można to nazwać grą… (śmiech) Prawdziwa piłka zaczęła się, gdy trafiłem do klubu, miałem wtedy 12 lat. Dorastałem w centralnej części Meksyku, a wtedy przeniosłem się na północ kraju. Żeby tam dojechać, trzeba było spędzić 12 godzin w autobusie. Kłóciłem się z rodzicami, mówili mi, że to przesada, że jestem za młody, a wyjeżdżam zbyt daleko. Przekonywałem ich, że muszę to zrobić, żeby spełniać marzenia, ale ta rozłąka była ciężka. Akademia profesjonalnego klubu to zupełnie inna bajka. Trening, trening, trening.
Nie mogłeś znaleźć klubu bliżej domu?
Prawda? Zadawałem sobie to samo pytanie, mieszkałem blisko stolicy, Mexico City, gdzie są trzy duże kluby — Cruz Azul, Club America i UNAM Pumas. Wtedy jednak wypatrzył mnie kto inny. Wysłali skauta, spodobałem im się. Do Pumas trafiłem, dopiero kiedy miałem 15 lat. Pomyślałem, że skoro mnie chcą, to dobrze będzie wrócić bliżej domu, żeby być bliżej rodziny. W UNAM zostałem na dłużej, dotarłem aż do pierwszej drużyny. Grałem w meczach towarzyskich, trenowałem z nimi, ale to mi nie wystarczało.
Odczułeś różnicę, kiedy przeniosłeś się z ulicznych gierek do profesjonalnej akademii?
O tak, ogromną. Musiałem zmienić mentalność, myśleć profesjonalnie. Mój styl gry się nie zmienił, ale poznałem nowe pojęcia — jak mogę się poruszać, jak lepiej kontrolować piłkę, jak ją podawać. Musiałem się dowiedzieć czym jest timing. Za dzieciaka gra jest prosta, wszyscy to wiedzą: po prostu chcesz strzelić bramkę. W klubie zaczęła się gra na poważnie, mimo że przecież piłka wszędzie wygląda tak samo. Na przykład w Polsce nie muszę znać języka, żeby grać. Po prostu dajcie mi piłkę i się dogadamy.
Ale jednak mówisz po angielsku, to już coś. To także pozostałość po pobycie w akademii?
Mieliśmy lekcje angielskiego w szkole, ale od zawsze miałem w głowie myśl, żeby grać w piłkę w Europie. Dlatego pytałem siebie: jak mogę sobie pomóc? Ucząc się angielskiego, więc robiłem to sam z siebie. Kiedy przyjechałem do Polski, miałem jeszcze więcej praktyki, a w ten sposób najłatwiej się uczyć, dlatego jeszcze się pod tym względem poprawiłem.
Edson Alvarez – jak gra lider reprezentacji Meksyku?
Jak wygląda twoje rodzinne miasto?
Nie powiem o nim niczego złego, o swoim mieście nie wolno mówić źle! Jest piękne, a ludzie w nim starają się być szczęśliwi. Każdego dnia. Nasze życie wygląda bardzo normalnie, niczym się nie wyróżnia. Jesteśmy blisko Mexico City, ale mamy tę przewagę, że nie ma u nas korków, więc jest wygodniej. Jeśli chodzi o piłkę, to wiadomo — jest jak religia.
Często słyszymy o Meksyku tylko w kontekście złych wydarzeń, niebezpieczeństw, jakie wiążą się z życiem w tym kraju. Zresztą sam pewnie wiele razy słyszałeś już pytanie o te sprawy.
Tak, to normalne, że ludzie mnie o to pytają. W Meksyku nie jest bezpiecznie, to prawda, ale zasada jest taka sama, jak wszędzie — kłopoty spotkają cię wtedy, jeśli się o nie prosisz. Jeśli szukasz problemów, chcesz mieć styczność z narkotykami, to wszystko to znajdziesz. To, co mówią w telewizji, jest prawdą. Natomiast jeśli chcesz mieć normalne życie, chodzić do pracy, wracać do domu, spędzać czas z rodziną… Jeśli jesteś dobrym człowiekiem, problemy cię ominą.
Mówisz o poszukiwaniu kłopotów, ale to pewnie kusząca ścieżka dla wielu osób, które patrzą na to, jak żyją członkowie karteli.
„Easy money”. Nie spotkałem na swoje drodze osób, które wybrałyby taką drogę, ale to oczywiste, że tacy ludzie istnieją. To zawsze łatwiejsze niż postawienie na szkołę, wiele lat nauki i karierę w jakimś zawodzie. Według mnie wszystko zależy od tego, w jakiej rodzinie i w jakim środowisku się wychowasz. Ja tego nie doświadczyłem i nie chciałbym doświadczyć, ale gdy nie masz pieniędzy w domu, możesz ich szukać w taki sposób.
Myślałeś o karierze w innym sporcie? Piłka nożna to nie jedyna religia w Meksyku.
Boks. Boks to także religia, chociaż futbol jest na pierwszym miejscu. Teraz popularny jest także Sergio Perez, kierowca Formuły 1, ale bokserów tej klasy było wielu. Mamy „Canelo”, ale jeszcze lepszy był Julio Cesar Chavez. Zawsze, gdy walczył, dosłownie wszyscy siadali przed telewizorami, żeby go dopingować. Tak samo jest z Saulem Alvarezem. Kiedy Canelo wchodzi do ringu, walczy za cały kraj. Sam oglądam jego walki i podziwiam go jako sportowca. Podoba mi się jego mentalność, bo stara się pomagać ludziom. Zarobił mnóstwo pieniędzy, ale chce zrobić coś dla Meksyku, pomóc potrzebującym. Jeśli Bóg da i spełnią się moje marzenia, chcę wziąć z niego przykład i postępować tak samo.
Sergio Perez – jak kierowca F1 został idolem Meksyku?
Próbowałeś swoich sił w boksie?
Nie, nie, nie, nigdy! Futbol to całe moje życie. Ale może kiedyś spróbuję, nie wiem. Może, gdy skończę grać w piłkę.
W sumie freak fighty są coraz bardziej popularne.
Masz na myśli walki youtuberów? Wiem, o czym mówisz, sam je oglądam! Nie mam pojęcia kim są ci ludzie i co mówią, ale siadam z kolegami z zespołu i oglądamy je razem. To bardziej MMA niż boks, ale to wciągające, ile w tym emocji! Chłopaki zawsze krzyczą „dawaj, dawaj” przed telewizorem, szaleństwo. Podoba mi się to.
Piłkarze inspirują cię tak samo, jak Canelo?
Mamy Chicharito, to nasza największa gwiazda i tak, jego podejście też mi imponuje. W piłce nożnej wiele zależy od mentalności. Jeśli masz ją na najwyższym poziomie, możesz wiele osiągnąć. Czysto piłkarsko wolę oglądać Leo Messiego, Neymara, Ronaldo Nazario czy Ronaldinho, ale w Meksyku Chicharito był moim wzorem. W końcu grał w największych klubach świata — Realu Madryt, Manchesterze United. Pamiętam czasy, kiedy był jeszcze w Chivas Guadalajara, już wtedy był świetny. Dla meksykańskiej piłki znaczy tyle, ile Canelo dla boksu. Wcześniej taką gwiazdą był Hugo Sanchez, strzelał mnóstwo pięknych bramek, z powietrza, które wydawały się niemożliwe do powtórzenia. Kiedyś był Sanchez, teraz jest Chicharito a następny będzie Manolo Ponce Garcia. Znasz gościa? (śmiech)
Coś mi to mówi! Rodzice opowiadali ci o Sanchezie?
Tata. Hugo grał w tym samym okresie co Diego Maradona, można powiedzieć, że w jakimś stopniu z nim rywalizował. A wiadomo — Maradonę zna każdy, był wielki. Sanchez grał na tym samym poziomie, ojciec zawsze mówił mi, że miał fantastyczny strzał z obu nóg i bardzo rzadką, ale cenną dla napastnika rzecz: zdobywał mnóstwo bramek po uderzeniach z pierwszej piłki, bez przyjęcia. Pięć razy wygrał Pichichi, to nie jest łatwa sprawa. Kiedy tata mi o nim opowiadał, zawsze myślałem o tym, jak „zabrać” jego najlepsze cechy dla siebie. Mówiłem o Hugo i Chicharito, ale mamy też inne ikony. Rafa Marquez, Guillermo Ochoa.
Ten ostatni nawet za parę dni zagra z Polską. I nie jest to dobra wiadomość dla Polaków.
Lewandowski kontra Ochoa, co to będzie za mecz! Guillermo jest niesamowity. W klubie popełnia błędy, nie zawsze jest tak dobry, ale kiedy przychodzi mecz reprezentacji kraju, nie myli się nigdy, jest kapitalny. W Brazylii i Rosji wybronił mnóstwo trudnych strzałów. Z nim jesteśmy bezpieczni!
Wspominałeś o UNAM Pumas. To nie tylko jeden z największych klubów w kraju, ale przede wszystkim przedstawiciel ogromnego uniwersytetu.
Tak naprawdę reprezentujemy ten uniwersytet, UNAM to największa i najważniejsza uczelnia nie tylko w kraju, ale i na całym kontynencie. Można ją stawiać w jednym rzędzie z Harvardem.
Pumas niedawno odwiedzili Europę, zagrali z Barceloną. To było przywitanie Roberta Lewandowskiego z Camp Nou.
To było niesamowite doświadczenie dla tej drużyny. Nadal mam w niej znajomych, może nie utrzymujemy ze sobą kontaktu na co dzień, ale widziałem ich relacje, śledziłem to, co się dzieje. Ciężko to sobie nawet wyobrazić — grałem z nimi w jednym zespole, a teraz oglądam ich na Camp Nou. Jose Galindo, Carlos Gutierrez, Pablo Bennevendo… Pamiętam każdego z nich, może był ktoś jeszcze. Oczywiście Barcelona to inny świat, inna półka, ciężko z nimi rywalizować. Może dla ciebie wyglądało to tak, że nie dali rady, bo przegrali 0:6, ale ja jako piłkarz mogłem im tylko bić brawo, bo wiem, jak wiele musieli z siebie dać, żeby się tam znaleźć i spróbować postawić się Barcelonie.
Barcelona – UNAM Pumas. Jak Camp Nou przywitało Lewandowskiego?
Jak to wyglądało w waszym zespole? Ci, których wspomniałeś, wyróżniali się na tyle, że wiedziałeś, że trafią do pierwszej drużyny?
Mieliśmy wielu dobrych zawodników. Część znalazła się w pierwszym zespole, część jest w innych klubach — Alan Mozo trafił do Chivas, zagrał nawet w reprezentacji. Wszyscy mieli na tyle jakości, żeby zaistnieć w UNAM Pumas, ale to niemożliwe, żeby każdy dostał szansę. Wiele zależy od czasu, miejsca. W akademii zawsze powtarzali nam: baw się, graj i wygrywaj. Chcieli, żeby piłka sprawiała nam przyjemność, żebyśmy dzięki temu dobrze grali, a konsekwencją tego miały być zwycięstwa. Zawsze wymagano od nas pokazania pasji i ambicji na boisku, chodziło o to, żeby dać z siebie wszystko. Jeździliśmy na duże międzynarodowe turnieje — byłem w Pradze, preseason spędziliśmy w Madrycie, grając z młodzieżowymi zespołami z Hiszpanii. Grając przeciwko zespołom z innych krajów widzisz, czego ci brakuje, co możesz poprawić.
Kiedy byłem w Pumas chcieli nam zaszczepić pomysły z FC Barcelony, z La Masii. Oczywiście nie mogliśmy skopiować ich gry 1:1, ale mieliśmy próbować przenieść pewne elementy do siebie. W meczach próbowaliśmy grać coś a’la rondo, dużo podań, budowanie od tyłu, potem przemieszczanie się w taki sposób, żeby tworzyć na boisku właśnie rondo i wymieniać piłki, a potem szukać wolnej przestrzeni, przenosić tam grę i strzelać bramkę. Graliśmy tak samo we własnym polu karnym, w środku boiska i w ostatniej tercji.
Mieliście treningi indywidualne?
Nie za wiele, ale to zależało od ciebie. Jeśli chciałeś popracować nad strzałami, mieliśmy małe boisko z dwiema bramkami, mogliśmy strzelać w nieskończoność. Podobnie pracowaliśmy nad dryblingiem. Nie było z nami trenera, ale przed i po treningach mogliśmy zostawać z kolegami i ćwiczyć na własną rękę. Zagrywaliśmy sobie trudne podania, żeby spróbować je opanować. Poprawiałem w ten sposób kontrolę piłki. Wychodzę z założenia, że muszę trenować więcej i więcej, żeby się rozwijać i iść do przodu. Nadal tak robię, dokładam sobie treningi na boisku czy na siłowni, żeby coś poprawić.
Wiele osób kibicuje Pumas, bo to klub uniwersytecki, który stawia na piłkarzy z Meksyku. Mają jedną z najlepszych akademii w kraju, dzięki temu wielu zawodników przebija się do profesjonalnej piłki. Chivas Guadalajara i Club America mają mnóstwo pieniędzy, ich rywalizacja to takie meksykańskie Boca — River. Cruz Azul też jest bogaty, ale to Pumas jest wielki dzięki swojej akademii. Nie są tak bogaci, brakuje im gwiazd chociaż w przeszłości to właśnie tu grał Hugo Sanchez, który studiował stomatologię właśnie na UNAM. Pumas są przykładem dla innych, jeśli chodzi o szkolenie, a wszystko, co zarobią na transferach, inwestują w rozwój na tym polu. Jedynie Pachuca może się z nimi równać, jeśli chodzi o pracę z młodzieżą.
Dlaczego nie udało ci się przebić w Meksyku?
Nie uważam, że odstawałem, byłem na podobnym poziomie co moi koledzy. Zawsze grałem na dziesiątce, czasami na dziewiątce, obie pozycje mi pasują, bo jestem blisko bramki, mogę strzelać, asystować. Starałem się dawać z siebie wszystko, może mogłem zrobić więcej, nie szukam wymówek. Grałem w meczach towarzyskich UNAM, potem przeszedłem do Vera Cruz, ale to nie był dobry wybór. Nie udało mi się tam zadebiutować, bo klub miał problemy finansowe i został rozwiązany. To znana sprawa, piłkarze nie otrzymywali pensji i liga w końcu zadecydowała, że trzeba ich usunąć. Potraktowano ich jako przykład dla innych, przestrogę, żeby przestrzegać przepisów i płacić na czas. Ciekawe było to, że trenowaliśmy cały czas, aż do samego rozwiązania klubu. Nie mogłem grać w oficjalnych meczach, powtarzano mi, że robią wszystko, żeby mogli zgłosić mnie do ligi. Nie wiedziałem zbyt wiele o ich problemach, jedynie to, co usłyszałem czy przeczytałem.
Próbowałeś poszukać klubu w USA? Trwa boom na ligi w tym kraju, chociaż rozgrywki w Meksyku są raczej silniejsze.
Nie miałem żadnych ofert z tego kraju, ale też ja sam zawsze chciałem grać w Europie, nie szukałem klubu w Ameryce. MLS to bardzo dobra liga, ale w Meksyku poziom jest wyższy. Teraz obydwa kraje chcą zorganizować wspólne rozgrywki, to może być ciekawe. Meksykanie śledzą ligę w Stanach Zjednoczonych, kiedyś mieliśmy tam swój klub — Chivas USA. Teraz najpopularniejsze są zespoły z Los Angeles: Galaxy i LAFC. Oba kluby mają meksykańskie gwiazdy: Javiera Hernandeza i Carlosa Velę, w LA mieszka wielu Meksykanów i spotkania tych drużyn są traktowane jak pewne derby. Sprytnie to rozwiązali, dzięki temu przyciągają lokalną społeczność. Jestem pewien, że gdyby Chicharito trafił do innego klubu, wielu kibiców z Meksyku przeniosłoby swoją sympatię za nim.
Jak to się stało, że nagle wylądowałeś w czwartoligowym Chemiku Police?
Podobało mi się to, jak mocno się mną interesowali. Czułem, że będą chcieli mi we wszystkim pomóc i to będzie obustronna korzyść. Kiedy masz takie przeświadczenie, na boisku idzie ci lepiej. To bardzo poukładany klub, dobrze trafiłem. Latem Stal Rzeszów zaprosiła mnie na testy, chciałem się rozwijać i zrobić kolejny krok. Mam tutaj trenera, który żył w Hiszpanii, który mówi w tym języku i czuję się jak w domu.
Coś cię zaskoczyło?
Może to, że piłka tu jest bardzo bezpośrednia, w Meksyku częściej stosujemy atak pozycyjny, wymieniamy podania wzdłuż boiska. Tutaj gra się szybciej, od razu przenosząc akcję pod bramkę rywala, nie przytrzymuje się piłki. No i na pewno futbol w Polsce jest bardziej fizyczny. Często gram jako dziewiątka, więc naprzeciwko mnie stoi obrońca, który ma 180 cm wzrostu. Ja mam 165 cm, więc możesz sobie wyobrazić, jaka to różnica!
Waldemar Wasilewski. Z Łomży do Guadalajary
A jeśli chodzi o życie w Polsce?
Język! Jest bardzo trudny, ale staram się mówić po polsku, na przykład na treningach. Nie przejmuję się, jeśli coś mi nie wyjdzie, przynajmniej jest trochę śmiechu, jak zamiast „raz, dwa, trzy, cztery” policzę „raz, dwa, trzy, dziewięć”. Zawsze lepiej próbować, bo w końcu to przyniesie efekt. Na początku rozmawialiśmy o tym, czy w Meksyku jest bezpiecznie. Porównując Polskę do mojej ojczyzny, tutaj nie dzieje się absolutnie nic, nie czuję żadnego zagrożenia. Oddycham z ulgą, nie muszę się niczym przejmować. Życie w latynoamerykańskich krajach jest takie, że nawet gdy nic się nie dzieje, to idąc nocą po mieście siłą rzeczy oglądasz się za siebie, jesteś czujny. Tutaj spaceruję ze spokojem.
Zachwyciła mnie polska zima. Gdy przyjechałem do Polic, pierwszy raz widziałem śnieg, widoki były niesamowite. Lubiłem siadać w oknie z kawą i patrzeć na białe miasto. Czuć świąteczny klimat. Gorzej było z wyjściem na dwór, gdy trzeba było trenować przy -15 stopniach… (śmiech) Teraz jestem gotowy na zimę. Mam szalik, czapkę, rękawiczki, nie zmarznę! Odwiedziłem już kilka polskich miast — znam Kraków, Szczecin, Warszawę, byłem też w Płocku, bo Wisła zaprosiła mnie na testy. Nie udało się, ale nie rezygnuję z marzeń. Chcę kiedyś zagrać w Ekstraklasie.
Na razie walczysz o grę w pierwszej drużynie Stali.
Trenuję z pierwszym zespołem, gram w sparingach, w lidze występuję w drugiej drużynie. Akceptuję to i staram pokazać się z takiej strony, żeby zadebiutować w 1. lidze. Potrzeba trochę cierpliwości, nauczenia się taktyki. W drugim zespole strzelam sporo bramek (17 meczów, 10 goli — przyp.).
Za czym najbardziej tęsknisz?
Za rodziną, jak każdy Meksykanin jestem bardzo rodzinny. Oczywiście chciałbym też zjeść domowe tacos! Nie mówię, że tutaj takich nie ma, ale to domowe, od mamy, zawsze smakuje lepiej. Najbliżej mam brata, który mieszka w Hiszpanii, pracuje w sektorze finansowym, ale rodzice i dwie siostry zostały w Meksyku i rzadko się widujemy. Na pewno przylecą mnie odwiedzić, ale pewnie poczekają, aż minie zima!
No dobrze, wisienka na torcie — co z tym mundialem? Jak wypadnie Meksyk?
Kiedy nikt w nas nie wierzy, gdy nie ma presji, gramy naprawdę dobrze. A teraz nikt w nas nie wierzy. Naszym celem jest złamanie złej passy i dotarcie do ćwierćfinału. Moim zdaniem reprezentacja Meksyku gra dobrze, widać w niej zgranie, zrozumienie. Nie strzelają wielu bramek, ostatnio przegrali z Kolumbią, stąd brak wiary w sukces, ale mistrzostwa świata to inny temat. Na mundialu zawsze gramy tak, jakby od tego zależało nasze życie. Mamy dobry zespół i wierzę w udany występ na Mistrzostwach Świata w Katarze.
WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA:
- Infantino? Drugi po Allahu. Tekst po meczu otwarcia
- Wróg mundialu. Dlaczego Katar więzi Abdullaha Ibhaisa?
- Milczenie bin Hammana
- Mistrzostwa świata niespełnionych obietnic
- Złoto i kontenery. Wszystkie stadiony mundialu
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Stal Rzeszów