Powiedzieć, że ten mecz był do wygrania, to jakby powiedzieć, że Fiat Punto był do wyprzedzenia. Ten remis to porażka, ten remis to zmarnowanie szansy na lajtowy awans do kolejnej fazy Ligi Konferencji, ten remis… po prostu nie miał prawa się przydarzyć. Jeśli nie wiedzieliście, jak można marnować szanse, to Lech Poznań wam dzisiaj to pokazał.
Możemy oszukiwać się, że trudny teren, że van den Brom wyszedł ostrożnie, że Austriacy w formie, że coś tam. Gówno prawda. Gdy oglądaliśmy pierwszą połowę, oczy bolały. Lech grał słabiutko. Austria grała słabiutko. Dla pierwszych była to raczej gra poniżej swojego potencjału, a dla drugich normalna kolej rzeczy. Trzeba było tylko trochę się postarać (trochę!), by mieć dwójkę do przerwy i spokojną robotę. Tylko że Lech…
No Lech nie grał nic. Szymczak gubił się w dryblingach, podawał do rywali, a gdy już stanął przed dogodną okazją, walnął na siłę, bez elementu zaskoczenia. Ishaka nie było widać. Skóraś był Skórasiem w wersji „marzec 2022”. Były jakieś strzały z dystansu Kwekwe czy Murawskiego, ale dajcie spokój. Te wszystkie ataki Lecha – wolne, bez polotu – miały taki sens jak wysyłanie do Laponii listów do świętego Mikołaja. Z niczego mogła strzelić za to Austria. Sam Teigl był zaskoczony, gdy poszła do niego wrzutka. Nie wiedział, co z nią zrobić, był tyłem do bramki, wystawił nogę i… piłka trafiła w poprzeczkę. Bednarek miał sporo szczęścia, bo przecież nawet nie zareagował. Wcześniej bramkarz Lecha odbił nogą uderzenie Kelesa, który pokręcił Rebocho jak chciał, co nie było trudne, bo Portugalczyk tylko go odprowadzał. Zaatakowanie piłki? No cóż, tego elementu lewy obrońca „Kolejorza” chyba nie ma w swoim repertuarze. Ale najgorsze z jego strony miało dopiero nadejść.
Patrzyliśmy na tę pierwszą połowę i nie mogliśmy wyjść z podziwu, że taki mecz odbywa się w oficjalnych europejskich rozgrywkach, bo był to raczej poziom Miedzi Legnica z Koroną Kielce. Ale nie piszemy tego, by się naigrywać, a bardziej pokazać poziom poprzeczki, jaki był dziś zawieszony.
NAPRAWDĘ NIE BYŁO ŻADNĄ SZTUKĄ WYGRAĆ DZIŚ W WIEDNIU.
Van den Brom zamiast atakować, to postawił na ryglowanie środka, do którego wstawił Kwekweskiriego, Murawskiego i Karlstroma. O ile pominięcie Amarala i Marchwińskiego można zrozumieć, o tyle niechęć do Sousy staje się już powoli zastanawiająca. Ale pal licho, nawet w tym składzie osobowym Lech musiał zagrać zdecydowanie lepiej, a przynajmniej – odważniej. Jakkolwiek atakować. Jakkolwiek zagrażać. Wystarczyła szczypta rozmachu, by podnieść z boiska grupowe punkty.
I w drugiej połowie to skumał. Wyszedł na nią z ochotą, z parciem na gola, z pewnością siebie. Bramka przyszła bardzo szybko, a wszystko wzięło się ze strzału z dystansu Kwekwe. Fruchtl wypluł go przed siebie, z czego skorzystał Szymczak. Austriaccy obrońcy byli przekonani, że młodzieżowiec strzeli z ostrego kąta, a ten dograł do Ishaka. Warto zwrócić uwagę na zachowanie Szweda – od początku do końca tej akcji wygrywał pozycję z obrońcą, który miał go kryć. A więc gdy tylko dostał piłkę, bez problemu umieścił ją w siatce.
Jesteśmy w domu.
Tak nam się wtedy wydawało.
Zwłaszcza, że „Kolejorz” nie zamierzał wybijać nas z tego przekonania. Zaczął kontrolować grę. Przeć po drugiego gola. Nagle zaczęły mu wychodzić długie wymiany piłki (a w pierwszej połowie mecz był rwany) albo efektowne gry na małej przestrzeni. I jak już tak zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie mamy planów na dwa wiosenne czwartkowe wieczory, do akcji wkroczył Pedro Rebocho. O problemach w defensywie Portugalczyka wiemy nie od dziś. Ale tu miał piłkę przy nodze, obracał się z rywalem na plecach, no i…
Jakież to ekstraklasowe.
Potknął się na piłce.
W efekcie Keles znalazł się na autostradzie do bramki. Zabrał się z piłką, nie dał się dogonić, na spokoju pokonał Bednarka. Niby dało się jeszcze wrócić do tego meczu, ale Lech znów nie za bardzo wiedział, co zrobić. A jak już stworzył sobie setkę, to Amaral odpalił rakietę ziemia-powietrze. Może i były kontrowersje – pierwsza, gdy Pereira został chamsko powalony bez piłki (gdyby był VAR, pewnie skończyłoby się czerwoną kartką), druga, gdy Citaiszwili nastrzelił rywala w rękę (szereg okoliczności – naturalne ułożenie, brak intencji, brak czasu na reakcję – sprawia, że raczej bez przewinienia), ale to nie powinien być teraz temat do dyskusji. Trzeba było to po prostu WYGRAĆ.
A w końcówce to Lech bardziej drżał o wynik. Austria też miała setkę, a w zasadzie to miałaby, gdyby w ostatnim momencie ryzykownym wślizgiem nie popisał się Pereira. Na domiar złego Hapoel Beer Szewa zremisował z Villarrealem, co oznacza, że Lech musi liczyć na remis bądź porażkę Izraelczyków (a ci grają u siebie) lub samemu ugrać punkty z hiszpańskim hegemonem. Zbyt sielankowo układały się losy Lecha w Lidze Konferencji. Po takim meczu jak dziś można się tylko wkurwić.
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- Najtrudniejsza jesień w historii Lecha Poznań. Czy uda się oszukać przeznaczenie?
- Kiepskie wyniki, związek z Gazpromem i ratunek od Alaby. Co się stało z Austrią Wiedeń?
Fot. Newspix.pl