Indywidualista, introwertyk, tytan pracy, jedyny w swoim rodzaju. Jego życie kręciło się wokół trzech rzeczy – piłka, presja i hejt. Przeplatał fenomenalne interwencje babolami, które tworzyły wokół niego niesprzyjającą atmosferę. Jedni uważają go za legendę, inni za fajtłapę. Zdobył w piłce klubowej właściwie wszystko oprócz pełnej akceptacji kibiców. Panie i panowie. Victor Valdes.
Od momentu zakończenia przez niego kariery minęło już kilka lat. To sprawia, że można podsumować na chłodno jego zachowania, interwencje, występy udane i te niekoniecznie. Ocenić go jako sportowca i jako człowieka. Źródeł wiedzy na temat losów Hiszpana nie brakuje. Ba, otworzył się na świat w 2014 roku, gdy wydał nietypową autobiografię. Inną niż wszystkie, bo tak naprawdę była autorskim poradnikiem wyjaśniającym jak nie dać się zjeść presji, oczekiwaniom i depresji. Valdes niejako obnażył się przed kibicami, zaprosił do swojego świata i pokazał, że tak naprawdę bramkarze funkcjonują w innej rzeczywistości niż zawodnicy z pola.
PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ
My pójdziemy nieco dalej. Przedstawimy to wszystko po naszemu, z różnych stron, bez ślepego zawierzenia zawodnikowi. Nie jest to historia wyłącznie o pięknych chwilach. Pokazuje raczej, że w życiu trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że jedzenie nie miałoby smaku, gdyby nie głód. Osiągnięcia nie mają żadnego sensu bez wysiłku tak jak radość bez smutku.
Victor Valdes. Sylwetka
Tylko nie na bramkę
Taki przekaz wielokrotnie trafiał do mediów z ust Hiszpana. Valdes nie ukrywał, że został bramkarzem za namową brata, ojca, kolegów, trenerów i innych osób z jego otoczenia. Oni dostrzegli w nim to, czego on sam nie widział lub nie chciał zobaczyć. Co więcej, nawet po zakończeniu kariery wspominał, o tym, że gdyby mógł cofnąć się w czasie, to zdecydowałby się na inną, mniej obciążającą psychicznie drogę.
Zwierzył się z tego choćby dziennikarzom RCN:
– Byłaby to rzecz, którą na pewno bym zmienił. Zawsze o tym mówiłem. Moja przygoda z bramką rozpoczęła się od tego, że pozwolono mi uwierzyć, że mam talent i powinienem iść tą drogą. Te okoliczności sprawiły, że przechodziłem kolejne szczeble piłki juniorskiej, a potem miałem szczęście, że mi zaufano i mogłem zostać zawodowcem. Nie jest to jednak łatwa droga i lata, w których szło ci dobrze, nie rekompensują tych, kiedy cierpiałeś.
Kochał futbol, ale nienawidził bycia ostatnią deską ratunku, ostatnią przeszkodą napastników przed wzniesieniem rąk ku górze. Rozumiał, że jego błędy będą bardziej kosztowne, niż przykładowo niedokładne zagrania pomocników.
I tu kolejny cytat z Valdesa:
– Kiedy popełniasz błąd, czujesz wzrok rodziców swoich kolegów z drużyny, którzy nieświadomie mogą mieć do ciebie pretensje. „Przez niego przegraliśmy”. Kiedy jesteś młody, jest to szczególnie trudne. Wracasz do domu zdołowany, a często – gdy chodzisz do szkoły z kolegami z drużyny – mogą ci przypominać o tej sytuacji.
Z tego względu na wczesnym etapie życia bronienie kojarzyło mu się z nadmierną odpowiedzialnością, a to doprowadzało go do smutku i rozpaczy. Za dzieciaka każde weekendowe granie poprzedzała nieprzespana noc i kilka trudnych dni, w których zatruwał sobie życie, myśląc o ewentualnych niepowodzeniach.
Nie pomagał fakt, że jego ojciec był piłkarzem i nieustannie skupiał się na poczynaniach syna. Pasja miała stanowić most łączący obu panów, ale często stanowiła katalizator konfliktów. Valdes był wdzięczny rodzinie za zaangażowanie, ale brakowało odpowiedniego balansu – i pewnie wielu z was zetknęło się z czymś podobnym. Nie ma nic gorszego niż presja ze strony rodziny. Wówczas pasja może przerodzić się w koszmar.
Każdy występ Victora wiązał się z krytyką, analizą i setką godzin spędzonych przez domowników na rozkładaniu wszystkiego na czynniki pierwsze. To mu ewidentnie szkodziło i nie czuł, że korzysta z dzieciństwa w takim stopniu jak jego rówieśnicy. Wraz z upływem lat docenił, że ciągnięto go za uszy i niejako zmuszano do gry, ale płacił za to wysoką cenę.
Od najmłodszych lat problem stanowiła też jego introwertyczna natura. Dusił emocje, zamykał się w sobie i nie potrafił prosić o pomoc. Z czasem musiał przynajmniej częściowo zmienić swoje zachowanie, ale nigdy nie doszło do przemiany całkowitej. Na tym nie raz stracił, o czym przekonacie się w dalszej części.
Barca po raz pierwszy
Miał 10 lat, gdy błysnął w jednym z turniejów i trenerzy FC Barcelony uznali, że chcą go mieć u siebie. Problem polegał na tym, że rodzice Valdesa zdecydowali się już przeprowadzkę na Teneryfę. Mały szkrab musiał zdecydować, czego chce od życia. Dzieciak! Obawiał się, że taka szansa już się więcej nie pojawi, a od zawsze płynęła w nim granatowo-bordowa krew.
Uznał, że zamieszka w internacie, ale życie w dużej odległości od najbliższych mu nie służyło i już po kilku miesiącach podjął decyzję o powrocie do rodziny. Tym samym odłożył w czasie plany o zostaniu ważnym filarem jednej z juniorskich ekip FC Barcelony. Następnie przez dwa lata trenował na Teneryfie, by przygotować się mentalnie i fizycznie na powrót do Dumy Katalonii. Pod okiem ojca wykonywał katorżniczą pracę, która przyniosła efekty. Udało się, wrócił silniejszy, choć po drodze miał poważne problemy zdrowotne. Jego ciało zaatakowała bakteria, która zaczęła przeżerać jego kość piszczelową. Groziła mu nawet amputacja kończyny, ale lekarze zdołali opanować sytuację. W tym przypadku Valdes przypisuje zasługi opatrzności.
Piął się błyskawicznie w strukturach katalońskiego klubu, aż w jednym sezonie obskoczył drużynę U19, Barcę C i Barcę B. Sprawy potoczyły się tak szybko, że znów zaczął odczuwać uderzający niepokój. Z tego względu Víctor po raz pierwszy zdecydował, że zakończy karierę. Bliscy przekonywali, by zmienił zdanie i znów zdecydował się ich posłuchać. Wrócił i dokończył sezon w jednym zespole z Iniestą, który przechodził w swoim życiu podobne kryzysy. Panowie rozumieli się doskonale, obaj mieli mnóstwo chwil zwątpień i źle znosili presję. Stworzyli dwuosobową grupę wsparcia, dzięki czemu z sukcesami kontynuowali swoje kariery.
Obrotowe drzwi do pierwszej drużyny
W swoim drugim sezonie w zespole rezerw Valdes zdobył pierwsze trofeum w piłce seniorskiej. Wygrał bowiem rozgrywki Segunda B. W kolejnym otworzyło się dla niego okno możliwości i mógł wskoczyć na nową gałązkę rozwoju w drzewku bohatera. Przepracował okres przygotowawczy z pierwszą drużyną i przekonał do siebie sztab.
Wydawało mu się, że jest bez szans na grę i będzie się tylko przyglądał bardziej doświadczonym kolegom – od roku w bronił Roberto Bonano i sprowadzono Roberta Enkego. Kataloński zespół prowadził wówczas Louis van Gaal, który w jednym z meczów przedsezonowych postawił na młokosa i obiecał, że jeśli się sprawdzi, to rozpocznie ligę jako podstawowy golkiper. Valdes zdał ten egzamin i holenderski trener musiał dotrzymać słowa.
Jednak Hiszpana dość szybko przerosła presja. Już po kilku meczach sobie nagrabił. Nie poradził sobie z oczekiwaniami i Louis van Gaal z dnia na dzień podjął decyzję o zdegradowaniu bramkarza do rezerw. Valdes natychmiastowo miał rozpocząć treningi z drugą drużyną, co sprawiło, że znalazł się w rozsypce. Poprosił jeszcze Holendra o czas na przetrawienie tematu, ale nie było miękkiej gry, by już w weekend Valdes miał strzec bramki drugiej drużyny. Holender nie uległ, Valdes się wściekł, ale po latach był wdzięczny za chwilową degradację. Przyznał, że nie był jeszcze gotowy na tak duże obciążenia psychiczne. W drużynie B miał czas, by zebrać ponownie myśli.
Na poważnie zaufał mu dopiero kolejny trener – Radomir Antić. Tego właśnie – zaufania – potrzebował Valdes i miał czas, by oswoić się z grą na najwyższym poziomie, zanim Joan Laporta zatrudnił kolejnego szkoleniowca. Nadchodziła właśnie nowa era, ale w niej Frank Rijkaard również stawiał na Valdesa, pomimo krytycznych głosów z zewnątrz. Co prawda, na moment dostawił go od składu i dał szansę Rustu Recberowi, ale potem już konsekwentnie wystawiał Valdesa. Młodego wówczas golkipera wiele osób uważało za piąte koło u wozu. Element nieprzystający jakością do wielkich gwiazd, których przecież w Barcelonie nie brakowało.
Wtedy Valdes zaczął zarabiać pierwsze poważne pieniądze. Te sprawiły, że na jakiś czas stał się rozrzutny i zmieniał auta jak rękawiczki. W ten sposób zapewniał sobie wystrzały dopaminy. Ekscytacja związana z czterokołowcami i wszelkiego rodzaju gadżeciarstwem szybko mu minęła. W życiu zaczął szukać umiaru i dojrzewał, co jego zdaniem też zaczęło przekładać się na boisko. Jedynym szaleństwem, na jakie sobie pozwalał, była jazda motocyklem, dzięki której czuł się wolnym człowiekiem – wyzwolonym od problemów.
Potrzebował jednak meczu, który stanowiłby punkt zwrotny w jego karierze, bo sama regularna gra niewiele zmieniała. Tym okazał się finał Ligi Mistrzów z 2006 roku. Arsenal od 18. minuty grał w osłabieniu, ale i tak Barcelona męczyła się niemiłosiernie. To właśnie Valdes utrzymywał ją przy życiu, zanim Eto’o i Beletti przesądzili o losach tytułu. Szczególnie dwie interwencje Valdesa zapisały się na twardych dyskach fanów Dumy Katalonii. Pierwsza, gdy już na początku spotkania wyciągnął strzał Henry’ego i druga, gdy po przerwie obronił strzał Ljungberga.
Ta noc dała mu siłę do dalszej gry w Barcelonie. Są momenty, kiedy życie wysyła jasny przekaz i właśnie podczas spotkania w Paryżu coś takiego nastąpiło w przypadku bohatera artykułu.
Poza boiskiem
Przez większość tygodnia trzymał dietę wysokobiałkową, rezygnując z dużej puli innych makroskładników. W dni okołomeczowe zwiększał porcje węglowodanów, bo ponoć to dobrze na niego działało. Obsesja doskonałości to tytuł biografii Cristiano Ronaldo, ale Valdes pod względem podejścia do treningów starał się mu nie ustępować. Z czasem zrozumiał, że treningi w przeciwieństwie do meczów dają mu przyjemność, więc uznał, że spróbuje traktować spotkania jak zwykłą jednostkę do wykonania. Takie przeramowanie sprawdzało się w jego przypadku – choć nie zawsze.
W szatni był raczej lubiany. Sam uważał się za żartownisia, ale na zewnątrz krążyły inne opinie. Skupiał się do tego stopnia na swojej pracy, że przez niektórych był odbierany za aroganta. Trochę na własne życzenie. Był raczej obsesyjnie skupiony na walce z presją i próbie rozwoju, przez co wiele osób uznawało go za buca. Unikał kontaktu z kibicami i dziennikarzami. Tych drugich zdarzało mu się traktować jak powietrze, bo kilku nadużyło jego zaufania.
Na drodze Valdesa pojawiali się doradcy, którzy sugerowali, że powinien być bardziej pogodny, ale wolał być zgodny ze swoją naturą. Nie chciał nikogo udawać i marnować energię na fałszywe uśmiechy, zamiast spożytkować ją na walkę wewnętrzną. Podchodził do swoich obowiązków, jakby miał zawieszony nad głową miecz Damoklesa. A przecież żadne skrajności nie są dobre.
Sam chyba dostrzegał ten problem, na co wskazywały te słowa:
– Jestem osobą tak ciężką do zniesienia i wspólnego życia, że moja żona powinna otrzymać największe z trofeów. Jestem w niej zakochany od pierwszego momentu.
Agenci nie mieli już do niego tak dużej cierpliwości – przez to wielokrotnie zmieniał agencje menadżerskie.
I tu wracamy do meritum. Starał się przez całe życie trzymać presję w ryzach, ale nie zawsze był w stanie. Ciężko mu było się oswoić z odpowiedzialnością. Wiedział doskonale, że każda jego decyzja będzie miała konsekwencje i każde niepowodzenie zostanie mu wytknięte. Z tego względu często żył w swoim świecie.
Niekiedy brakowało mu wyczucia i bywał za bardzo bezpośredni. Jednak trudno się temu dziwić, bo otoczenie i przeszłość warunkują ludzkie zachowania. Przeżył wiele trudnych chwil w tym samobójstwo kolegi, który przegrał nierówną walkę z depresją. Pamiętajcie też o rzeczach, z którymi zmagał się jako dzieciak i które przesiąknęły w nim na dobre. Nie jest to żadne usprawiedliwianie, ale poszukiwanie przyczyny takiego stanu rzeczy. Swoją drogą, uwielbiał Olivera Kahna, który raczej też nie kojarzy się z osobą bardzo otwartą i zarażającą optymizmem.
W cieniu Ikera
Czy Valdes dużo wygrał? Oczywiście. Sęk w tym, że zawsze był w cieniu Ikera Casillasa. Cóż z tego, że miewał momenty chwały i bronił w jednej z najlepszych drużyn w historii piłki, skoro nie było mu dane stać się ważną postacią reprezentacji. Zadebiutował dopiero w 2010 roku. Wyszedł na drugą połowę meczu towarzyskiego z Koreą Południową.
Koniec końców został zabrany przez Vicente del Bosque na mistrzostwa świata w RPA, które spędził w pozycji siedzącej. Podobnie sprawy się miały z mistrzostwami Europy w 2012 roku. W obu przypadkach musiał uznać wyższość lepszego kolegi i nie był w stanie wygrać rywalizacji. Jednak ambicja nie przysłaniała mu trzeźwego podejścia. O Casillasie wypowiadał się niezwykle pochlebnie (wypowiedź z 2013 roku):
– Jest najlepszy. Przyszło mi grać z pokoleniem bramkarzy, którzy są bardzo konkurencyjni. Dla mnie Iker jest w dobrej formie i pracuje z entuzjazmem. Życzę mu wszystkiego najlepszego.
Z Ikerem Casillasem nie mógl się równać, nie dogonił też pod względem liczby występów swojego idola z dzieciństwa – Santiago Canizaresa. Ostatecznie rozegrał 21 spotkań dla reprezentacji Hiszpanii. Z pozoru liczba wydaje się solidna, ale większość stanowiły mecze towarzyskie, które tak naprawde nie miały większego znaczenia. Jednak gra w narodowych barwach jest zawsze miłym dodatkiem i zaszczytem.
Babole i trofea
Na przestrzeni kariery zmagał się z wieloma kryzysami. Nie chodziło tylko o formę fizyczną, ale i mentalną. Bywało, że bywał największym wrogiem dla samego siebie i wiele lat zajęło mu nauczenie się kontroli nad sobą. Co prawda, nigdy w stu procentach się z tym problemem nie uporał, ale podjął próbę.
W oczach wielu zawsze był i pozostanie cieniasem. Wynikało to z tego, że jak się mylił, to już na grubo i wszystkie jego zasługi były spychane na dalszy plan. Cholernie niesprawiedliwe jest kastrowanie piłkarza z osiągnięć, które niewątpliwie miał. Był łącznikiem między erą wczesnego Ronaldinho a pokoleniem, które wybiło się w czasie prowadzenia drużyny przez jego przyjaciela, Pepa Guardiolę. Który nomen omen rozumiał zalety i bolączki wychowywania piłkarzy w barcelońskiej szkółce. Pewnie dlatego tak blisko trzymał się z Valdesem.
Rijkaard co prawda nie miał szczególnych wymagań względem golkiperów – być uważnym i nie popełniać błędów – ale potem rozpoczęła się nowa epoka. U Guardioli bramkarz brał aktywny udział w grze. Natomiast w kwestii samego bronienia wszystko sprowadzało się do utrzymywania odpowiedniego poziomu koncentracji przez 90 minut, z czego przez 88 wiało nudów, a w tych dwóch trzeba było wspiąć się na wyżyny ludzkich możliwości.
Ostatecznie najważniejszym atrybutem bramkarza Dumy Katalonii obok gry nogami była głowa. Pierwszy warunek Valdes spełniał bez większych zarzutów, ale miewał momenty, w których przepalały mu się styki. Kiedyś przy wybiciu piłki nabił Davida Villę, po czym ta zatrzepotała w siatce. Gdy kilka lat później Villa trafił do klubu z Camp Nou, sami piłkarze żartowali, że zrobiono to po to, żeby Victor miał komu podawać.
Innym razem Valdes w Superpucharze Hiszpanii zabawił się w dryblera, po czym Di Maria zaliczył przechwyt i wpakował futbolówkę do sieci, co zdecydowało o losach tytułu. A to tylko krótka lista błędów, których było znacznie więcej i z którymi Hiszpan jest utożsamiany.
Dla równowagi trzeba wspomnieć o tytułach Valdesa z Barceloną, a było ich niemało:
- 6x mistrzostwo Hiszpanii
- 2x Puchar Króla
- 6x Superpuchar Hiszpanii
- 3x Liga Mistrzów
- 2x Superpuchar Europy
- 2x klubowe mistrzostwa świata
- 5x Trofeo Zamora
Z Barceloną zdobył wszystko oprócz pełnej akceptacji kibiców. Roberto Bonano swego czasu stwierdził, że jeszcze przyjdzie na to czas:
– Víctor Valdes z czasem zostanie doceniony w swojej prawdziwej wielkości. Wyznaczył pewną epokę w Barcelonie i z czasem się go doceni. Pozostanie w historii jako jeden z najwspanialszych bramkarzy tego klubu.
Jako że nie był ulubieńcem mediów, często musiał walczyć ze stereotypami i teoriami spiskowymi. Przykładowo sugerowano, że nie chciał w meczu z Athletikiem przejąć opaski kapitana po zejściu Xaviego ze względu na bycie przesądnym. Powoływano się na to, że gdy ostatni pełnił rolę kapitana, to dostał czerwoną kartkę. Według Valdesa były to wieści grubymi nićmi szyte:
– Przekazanie opaski kapitańskiej Messiemu podczas wczorajszego meczu nastąpiło tylko i wyłącznie z powodu problemów z jej rozmiarem. Nie mogłem jej wygodnie dopasować do mojego ramienia, więc podjąłem decyzję, że przekażę ją w trakcie meczu
Wyjście bocznymi drzwiami
Zapowiedział swoje odejście z dużym, ponad rocznym wyprzedzeniem. Nie pomagały namowy nikogo. Podjął decyzję już w styczniu 2013 roku. Media zjadała ciekawość, czy z kimś już się nie dogadał. Łączono go z AS Monaco, PSG, wyciągano z kontekstu pochwalne wypowiedzi Arsene’a Wengera, by zbudować narrację, że przeniesie się do Arsenalu, ale nie było tematu.
Niespodziewanie osiągnął wówczas życiową formę. I tu pojawia się dysonans poznawczy. Z jednej strony zapowiedział odejście, z drugiej nie bał się przyznać, że chce wygrać z Dumą Katalonii Ligę Mistrzów po raz czwarty w karierze. Niektórzy się w tym pogubili. Przerosło ich takie pojmowanie rzeczywistości.
Są na świecie ludzie, którzy traktują takie nagłe opuszczenie gniazdka za zdradę i wyraz obojętności. W przypadku Valdesa nie było lekceważenia. Znał swoją datę przydatności. Wiedział, że może być wielki tylko jeszcze przez krótki czas, więc teraz skoncentruje całą swoją energię, by potem móc poszukać dla siebie innego miejsca. Chciał być laserem, a nie sprayem, a wiedział, że nie utrzyma już długo tego efektu. Nie każdy był w stanie to pojąć, z tego względu Hiszpan wystawił się na ostracyzm. Nie pierwszy raz.
Prasa spekulowała o konflikcie z trenerem bramkarzy, co miało ponoć wpłynąć na decyzję o opuszczeniu Barcelony. Ponoć Valdes poprosił zarząd o reakcję, ale temat zamieciono pod dywan, a duma golkipera została urażona. Plotek nie brakowało, więc zdecydowano się zwołać specjalną konferencję. Na sali byli również pozostali kapitanowie Barcelony, czyli wówczas Xavi, Puyol i Iniesta. Victor Valdes powiedział:
– Chciałbym przeprosić. Nie uwzględniałem próśb, jakie do mnie przychodziły. Chcę poprosić o wybaczenie za te miesiące ciszy. Wiem, że jestem winien wyjaśnienie kibicom, przede wszystkim socios i ogólnie całemu światu. Wiem, że jestem winien wyjaśnienie mojej decyzji o nieprzedłużaniu kontraktu po 2014 roku. Wolałem trwać w milczeniu i wypowiedzieć się dziś. Od 20 lat gram tutaj, trafiłem do klubu w 1992 roku, w nadchodzącym roku minie 12 lat w pierwszej drużynie.
– Dzieliłem szatnię z najlepszymi zawodnikami na świecie, mogłem podnieść najważniejsze trofea i to dzięki temu, że grałem w Barcelonie, która dała mi wszystko. Ukształtowała mnie i dała mi wszystko, co kocham na tym świecie. Ale bronienie bramki tego klubu jest obciążające i od najmłodszych lat odczuwałem odpowiedzialność, jaką niesie za sobą stanie między tymi słupkami. To decyzja, która dojrzewała we mnie z upływem kolejnych sezonów i która, przede wszystkim psychologicznie, cię wyczerpuje. Uważam, że mój cykl piłkarski kończy się z aktualnym kontraktem.
Ból i trzask
Sezon 13/14 był bardzo wymagający dla FC Barcelony pod wieloma względami. Drużyna Gerardo Martino zdobyła tylko Superpuchar Hiszpanii. Zmarł Tito Villanova. A pod koniec marca Víctor Valdes zerwał więzadła krzyżowe. Miało to miejsce w meczu z Celtą Vigo. Moment był bardzo niekorzystny, bo jeszcze nie podpisał kontraktu z żadnym innym klubem i tym samym kontuzja zapędziła go w kozi róg. Władze Barcelony chciały wyciągnąć do niego rękę i zaproponowano mu po raz kolejny przedłużenie umowy. Hiszpan honorowo odmówił.
Po latach Valdes wspominał:
– Gdybym podczas meczu z Celtą nie był kapitanem, nie zostałbym kontuzjowany. Protestowałem, że faul miał miejsce poza polem karnym, a nie w nim. Jeżeli sędzia odgwizdałby rzut karny, nie doznałbym kontuzji.
Valdes ma też to do siebie, że w takich chwilach zbiera mu się filozoficzne wywody. Niekiedy bardzo trafne:
– My, piłkarze, żyjemy w nierealnym świecie, mamy wszystko. Kontuzja sprawiła, że musiałem żyć realnym życiem, ponieważ podczas miesięcy spędzonych w Augsburgu dwa razy dziennie jeździłem tramwajem na rehabilitację. Nie lubię sławy, pewnego dnia światło zgaśnie i oczekuję, że ciężko będzie mnie znaleźć.
Nowa droga życia
Ostatecznie trafił do Manchesteru United w styczniu 2015 roku. Spędził w tym klubie tylko rok. Od początku wiedział, na co się pisze, a to oznaczało, że nie będzie grał zbyt często. Akceptował, że pierwszym wyborem był David de Gea, więc rola bardziej doświadczonego bramkarza miała się ogranicza do zabezpieczania pozycji na wypadek ewentualnej kontuzji rodaka.
Na przywitanie wygłosił ckliwą mowę:
– Zawsze wspominałem, że Louis van Gaal był dla mnie najważniejszym trenerem. Gdy jesteś młodym graczem i otrzymujesz pierwszą sposobność, pierwszą szansę, by zagrać w pierwszej drużynie Barcy… a trener dał mi tę szansę, gdy miałem dwadzieścia lat. Taki człowiek zostaje najważniejszym trenerem w twojej karierze, tak sądzę. Teraz znów pracujemy razem i van Gaal daje mi kolejną szansę w moim życiu. To dla mnie niezwykle miłe móc znów grać pod wodzą Louisa van Gaala. Uważam, że to bardzo ważne, że mogę mu pokazać, jak wiele się nauczyłem i osiągnąłem podczas mojej kariery.
Jednak szybko wpadł w konflikt ze starym znajomym. Odmówił gry w rezerwach, czym rozsierdził Holendra. Valdes usłyszał, że przez to, co zrobił, już więcej nie dostanie od niego szans. Holender słowa dotrzymał, a szafka Valdesa na dobrą sprawę została przekazana do opróżnienia.
W ten sposób doświadczony golkiper musiał poszukać sobie nowej przystani. Miał prawo żałować, że kilka miesięcy wcześniej postawił wszystko na jedną kartę. Ostatecznie przeniósł się na półroczne wypożyczenie do Standardu Liege. W Belgii spędził tylko nieco ponad trzy miesiące. Bronił w ośmiu meczach tej drużyny, na więcej nie pozwoliło zdrowie i tym kierowano się na Maurice Dufrasne Stadion odsyłając go z powrotem do Manchesteru, gdzie przecież nie miał już czego szukać. Nie przedłużono z nim kontraktu, więc szykował się do Last Dance.
W ten sposób podpisał ostatni profesjonalny kontrakt – z Middlesbrough. Do pewnego momentu spisywał się wyśmienicie. Krążyły wieści, że jest na nowo przymierzany do reprezentacji Hiszpanii. Głosił, że czuł się tam jak ryba w wodzie:
– Nie myślisz o tym, czy jesteś w strefie spadkowej, czy na szczycie tabeli. Zawsze chcę wygrywać mecze, a szczególnie w Boro, bo kocham ten zespół.
Później zaczęły pojawiać się doniesienia o konflikcie Valdesa z jednym z członków sztabu. Po sezonie 16/17 Valdes rozwiązał kontrakt z angielskim klubem. Nie zdołał uratować Boro przed spadkiem, ale miał według kilku źródeł przenieść się do Manchesteru City i co za tym idzie, wrócić pod skrzydła Pepa Guardioli. Ostatecznie na plotkach się skończyło. Zamiast tego wziął ślub, założył nową firmę (wcześniej współtworzył aplikację podobną do Tindera) i… odwiesił buty na kołek.
Do piłki próbował wracać w roli trenera, ale przeszkodę stanowił jego silny charakter. Próbował wprowadzać innowacyjny system gry – rzekomo inspirowany grą w szachy – ale nie zrewolucjonizował futbolu. Z niezłym skutkiem prowadził drużynę ED Moratalaz po czym wrócił do FC Barcelony w roli trenera drużyny do lat 19. Szybko pokłócił się ze swoim przełożonym – Patrickiem Kluivertem – generował konflikty i wpadki wizerunkowe. Starał się wszystkich ustawić do pionu, a przy tym nie respektował wewnętrznych regulacji. Przykładowo blokował przepływ zawodników między drużyną B a drużyną do lat 19. Nie stawiał się na ważnych spotkaniach, aż w końcu został wyrzucony. Wszyscy już mieli dość konfliktów i trzasków drzwi. Ponoć, gdy opuszczał klub powtarzał, że to nie on się zmienił, lecz zmieniła się Barca.
Potem podjął pracę w klubie UA Horta, ale również tam jego zachowanie nie przypadło nikomu do gustu. Skłócił się z częścią piłkarzy i w dniu swoich 39. urodzin dowiedział się o zwolnieniu. Być może jeszcze kiedyś wróci do prowadzenia drużyn, ale na ten moment jest o nim cisza. Cisza, której być może teraz potrzebował. Cisza, której domagał się jako piłkarz.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW: