Trzy lata temu temu stawialiśmy go w jednym rzędzie z następującymi kieleckimi legendami – Gnjaticiem, Djuranoviciem, Tzimopoulosem, Arweladze, Pacindą, Lioiem, Theobaldsem, Kukiciem, a może nawet z najwspanialszym ze wspaniałych, czyli jedynym w swoim rodzaju Fabianem-Herbertem Burdenskim. Trochę wody przelało się jednak przez Wisłę i Odrę, Ren i Men, a Rodrigo Zalazar znalazł się na prostej drodze do wyróżniania się w Bundeslidze. I to tej niemieckiej.
Interweniujemy w trybie natychmiastowym, bo zanosi się na to, że za kilka tygodni czy miesięcy o tej historii napisze jakiś kolorowy magazyn dla gospodyń wiejskich, a inny bulwarowy portal wyskoczy z tytułem „Nie poznali się na nim w Polsce, teraz podbija Niemcy” z nieśmiertelnym kwadratowym nawiasem okraszonym napisem „ZOBACZ JAK”. Pewnie trochę hiperbolizujemy, ale to nie jest barowa historia z gatunku „czas do domu”. Rodrigo Zalazar – jeszcze niedawno koronny przykład słabizny trafiającej drogą lądową, morską i powietrzną do Korony Kielce – stał się poważnym piłkarzem.
Kiedyś Jakub Żubrowski przekonywał nas, że ten cały Rodrigo Zalazar nie był takim ostatnim z ostatnich, bo w sumie podczas treningów i sparingów wyczyniał cuda, ale jakoś nie dojeżdżała mu głowa, kiedy trzeba było przełożyć te dziwy na ligowe boiska. Machnęliśmy ręką, bo ile klubów na świecie, tylu kozaków, o których kozackim talencie nikt się nie dowiedział. W tym wypadku rozmawialiśmy o urugwajskim wymyśle ówczesnych władz Korony Kielce. Wymyśle, który legitymował się oszałamiającym bilansem:
- 333 rozegrane minuty,
- 0 goli i 0 asyst,
- tyle samo dobrych meczów,
- czerwona kartka.
Kiedy wyraźnie spóźniony wjechał w nogi Michała Helika i z hukiem wyleciał z boiska, pisaliśmy nieco złośliwie: „Takie zagranie w 179 minucie występu w Ekstraklasie. Cóż – mamy nadzieję, że w ostatniej. Nic Zalazar nie pokazał, by sądzić, że może cokolwiek pozytywnego wnieść do ligi – jak kogoś trzeba efektownie wyciąć i osłabić zespół, nie ma potrzeby szukać do tego ludzi aż w Ameryce Południowej. Fachowców od brudnej roboty nie brakuje i w Kieleckiem. Należy facetowi kupić bilet na następny statek z pomarańczami, płynący obojętnie, czy do Albacete, w którym się urodził, czy do Urugwaju, z którego pochodzi. Niech wraca do Eintrachtu Frankfurt, niech najzwyczajniej w świecie zniknie. Korona natomiast powinna spojrzeć – po prostu – na to co robi. Ich młodzież okazała się najlepsza w Polsce, reprezentowała nas w młodzieżowej Lidze Mistrzów, a czas na boisku dostaje urugwajski ogórek, który sabotuje własny zespół. Nie tędy droga”.
Później jeszcze trzykrotnie szansę występu dał mu Mirosław Smyła, ale Koronie był tak potrzebny, że podczas lockdownu – gdy tylko pojawiła się okazja – rozwiązano z nim umowę. Co było jego problemem? Niektórzy przekonywali, że za bardzo się woził, że miał się za pana piłkarza, choć ani przez chwilę nie był żadnym panem piłkarzem. Inni ripostowali, że łatka pyszałka jest kompletnie nietrafiona, bo poza boiskiem jawił się jako normalny koleś. On sam powie później, że w tamtej drużynie nie było przestrzeni na grę piłką, więc dusił się w niedopasowaniu do systemu, ale każdy mądry po czasie. Jego obiecująca kariera (występy w młodzieżowej kadrze Urugwaju, trzecie miejsce w mistrzostwach Ameryki Południowej U-20, wypożyczenie z Eintrachtu Frankfurt) wyglądała na jakiś przykry błąd w systemie i pukaliśmy się w czoło, kiedy St. Pauli ogłosiło pozyskanie go w miejsce odchodzącego Waldemara Soboty.
Sobota wracał do Ekstraklasy jako potencjalna gwiazda tej ligi.
Zalazar odchodził z Ekstraklasy jako ewidentny odrzut tych rozgrywek.
No i co tu się stało? Wystarczyły dwa sezony, żeby Rodrigo Zalazar przebił się z 2. Bundesligi do 1. Bundesligi ze statusem czołowej postaci zaplecza niemieckiej elity. W ciągu dwóch lat rozegrał w niej 64 spotkania, strzelił 12 goli i zaliczył 13 asyst. Najpierw rządził w środku pola St. Pauli, a potem w środku pola Schalke. To jego rozentuzjazmowana twarz znajduje się na miniaturce oficjalnego skrótu spotkania między Schalke a St. Pauli z poprzedniego sezonu, po którym ekipa z Gelsenkirchen zapewniła sobie awans do Bundesligi. Nic dziwnego, w końcu uznawano go za jednego z głównych boiskowych architektów odrodzenia tego dumnego klubu. W przedostatniej ligowej kolejce – we wspomnianym meczu ze St. Pauli – jego potężne huknięcie przyniosło najważniejsze trzy punkty kampanii ekipie prowadzonej przez Mikea Büskensa, a na dokładkę – w ostatniej ligowej kolejce – pokonał bramkarza Norymbergi strzałem z pięćdziesięciu dziewięciu metrów.
Chwilę później zaczęła się dzika feta…
A on dopiero się rozkręcał.
I zaczął trafiać na boiskach Bundesligi.
Rodrigo Zalazar strzelił ostatniego domowego gola Schalke w 2. Bundeslidze i pierwszego domowego gola Schalke po powrocie do 1. Bundesligi. W mieście, które tak cierpiało po spadku i tak świętowało po awansie, jest to znaczący symbol. Ba, były piłkarz Korony Kielce sieknął też brameczkę z Bremer SV w Pucharze Niemiec (pierwsze trafienie Schalke w całym sezonie 2022/23) i umieścił piłkę w siatce podczas bundesligowej inauguracji z FC Köln (potencjalne pierwsze trafienie Schalke w całym sezonie ligowym 2022/23), ale na pozycji spalonej znajdował się Maya Yoshida, więc nic z tego nie wyszło. Tak czy inaczej, Zalazar jest widoczny, dużo strzela, dużo drybluje, dużo podaje, robi dużo szumu. Radzi sobie. Zbiera pochwały.
A nam pozostaje garść marnych wspomnień z jego ekstraklasowych czasów i szykowanie się do zaktualizowania listy zawodników, którym nie wyszło w Ekstraklasie, a wypaliło w świecie poważnego futbolu.
Czytaj więcej o Bundeslidze:
- Sentymentalny powrót Schlotterbecka do Fryburga
- Powrót syna marnotrawnego. Werner ponownie przyprawia sobie rogi
- Orzeł odlatuje z Frankfurtu. Jak Kostić odjeżdża z Eintrachtu na rowerze
- Człowiek, którzy widzi palcami. Mueller-Wohlfahrt kończy 80 lat
Fot. Newspix