To nie jest tylko opowieść o tym, jak skromna dziewczyna z Warmii przeszła do historii polskich biegów długodystansowych. Jej losy są lustrzanym odbiciem tego, z czym w trakcie kariery musi zmagać się wielu biegaczy długodystansowych, chcących uprawiać ten sport w Polsce na profesjonalnym poziomie. To starty w zawodach, w których do wygrania było 200 złotych. Nieustanne uzależnienie dalszego kontynuowania kariery od tego, czy otrzyma się stypendium. Wreszcie, próba pogodzenia startów i treningów z pracą.
Ale to też historia o radości, którą dają kolejne starty. Pochwała cierpliwości oraz zaufania do trenera Jacka Wośka. To podnoszenie się po każdym niepowodzeniu. Stopniowa przemiana od biegaczki, która kilka lat temu nie chciała wystartować w jednym z biegów w Warszawie, bo obawiała się wysokiego poziomu, do zawodniczki która po największym sukcesie w karierze mówi, że na początku tempo było dla niej za wolne. To historia Aleksandry Lisowskiej – mistrzyni Europy w maratonie.
Spis treści
BIEG PO ZŁOTO
Po niesamowitym – i jednak trochę niespodziewanym – sukcesie Aleksandry Lisowskiej, zasięgnęliśmy opinii środowiska biegów długodystansowych w Polsce na jej temat. Porozmawialiśmy z Tomaszem Domżalskim, triathlonistą i trenerem biegów, który prywatnie od wielu lat jest dobrym kolegą Oli, Kubą Pawlakiem, dziennikarzem do niedawna związanym z portalem bieganie.pl a obecnie prowadzącym nagor.pl.
Zaczniemy od opinii tego ostatniego, gdyż kiedy tworzyliśmy listę szans medalowych Polaków na mistrzostwach Europy, to Marcin zauważył, że mało znana Lisowska osiąga w tym sezonie wyniki, które pozwalają jej walczyć o podium.
– Mówiłem, że Olę stać na medal, ale przyznam, że złoty krążek mnie również zaskoczył. Spodziewałem się, że pogoda będzie gorsza, przez co samo bieganie stanie się wolniejsze. A tu dziewczyny trafiły na fajny dzień, w którym temperatura wynosiła 22 stopnie. Dzień później było już 30 stopni – mówi nam Nagórek. Kiedy pytamy o bardziej szczegółową analizę sukcesu Lisowskiej, nasz rozmówca odpowiada:
– Taktycznie Ola fajnie rozegrała ten bieg. Ja obawiałem się dwóch rzeczy, które zwykle są słabością Polaków na takich imprezach. Po pierwsze, wspomniana pogoda. Nasi długodystansowcy zwykle nie radzą sobie w ciężkich warunkach. Na szczęście w Monachium aura była przyzwoita. Po drugie, takie biegi są rozgrywane na rosnącej prędkości – trzeba umieć pobiec ostatnie 10 kilometrów. W tym przypadku bieg nie był bardzo wolny. W momencie kiedy pierwsza połowa jest wolna, druga zaczyna się robić loteryjna. Każdy zawodnik ma dużo energii, zaczynają się szalone przyspieszenia i tak dalej. Tu wszystko potoczyło się idealnie – pierwsza połowa szybka, ale nie zabójcza. Druga była jeszcze szybsza, więc wystarczyło Oli przyspieszyć na ostatnich kilometrach. Mieszanina doświadczenia, dobrej formy oraz odrobina szczęścia dały złoty medal.
Z najlepszej perspektywy bieg Oli oglądał Tomasz Domżalski, który był obecny w Monachium, na zawodach triathlonu. Choć na swoje szczęście, wyrobił się na najważniejsze momenty biegu Lisu – jak zwykł nazywać maratonkę:- Na trasę szedłem bez dużych oczekiwań. Chciałem po prostu zobaczyć Lisu, krzyknąć jej coś miłego, zdopingować i tyle. Kiedy na 32 kilometrze zobaczyłem, że jest w pierwszej grupce, to wiedziałem że będzie gorąco. To były niesamowite emocje, bo atmosfera też była super, zawodniczkom kibicowało bardzo dużo ludzi.
– Na wspomnianym 32 kilometrze Ola wyglądała spokojnie. Na tyle, na ile ją znam, to dawało nadzieję na dobry wynik. Ale z drugiej strony, tam biegły doświadczone zawodniczki, więc emocje były do końca. Kiedy następnie czekałem na nią na ostatnim kilometrze, gdzie z jednej strony widziałem metę, a z drugiej samochód prowadzący zawodniczki, to tam emocję już puściły. Krzyczałem z całych sił, inni ludzie też dopingowali – relacjonuje nam Domżalski – Poniosło mnie i na tyle na ile mogłem, zacząłem biec równo z Lisu. Na mecie już na nią czekałem, zobaczyłem też trenera Jacka Wośka. Wprawdzie mieliśmy już zorganizowany transport powrotny, ale jeszcze udało nam się poczekać i zobaczyć Olę na podium. Mój pierwszy w życiu Mazurek Dąbrowskiego, który usłyszałem na żywo podczas ceremonii medalowej – w dodatku zagrany na cześć mojej koleżanki, którą znam od wielu lat. To niesamowite przeżycie.
Z kolei Kuba Pawlak dodaje:– Całe środowisko biegaczy zareagowało bardzo entuzjastycznie na ten medal. Oczywiście nie porównywałbym też tego zaskoczenia do tego, które przeżyliśmy w Tokio przy złocie Dawida Tomali w chodzie. Tam słyszałem, że nawet ludzie z bloku wytrzymałości, którzy byli na miejscu, nie wstali na jego występ, bo woleli się wyspać. W przypadku Oli, ona dawała sygnały ku temu, że stać ją na dobry występ. Chociażby wyrównując rekord Polski – choć w nie do końca jasnych okolicznościach.
– Jeżeli wierzyć Oli – a nie mamy podstaw ku temu, by nie wierzyć – to mówiła, że tempo było dla niej dosyć wolne i miała myśli, by je podkręcić. A jednak wytrzymała do końca i pokazała w odpowiednim momencie, że ma więcej mocy. Zachowała się jak rutyniara. Niejedna osoba na jej miejscu by się podpaliła, tymczasem ona obserwowała rywalki, analizowała to, jak oddychają i wyczuła idealnie moment na atak. W końcu dobiegła niezagrożona- dodaje Pawlak.
Właśnie – pod względem niespodzianki medal Lisowskiej nie do końca można porównać do wspomnianego przez naszego eksperta krążka Tomali. Dawid w Tokio jednak był zupełnym outsiderem, bo trudno było nawet nazwać go czarnym koniem zawodów. Polak wcześniej tylko raz ukończył dystans 50 kilometrów. Z kolei Ola może nie była znana szerszemu gronu kibiców, ale półmaratony czy też dystans maratoński biega od lat.
Wcześniej biegała jeszcze krótsze dystanse. Na przykład 3000 metrów z przeszkodami, na którym wystartowała w 2011 roku podczas Młodzieżowych Mistrzostw Europy w lekkoatletyce. I który do tej pory był jej najsłynniejszym – a przynajmniej najbardziej medialnym – występem. Wszystko przez… a zresztą, co wam będziemy opowiadać, zobaczcie sami.
Polka zyskała wtedy wielu fanów, w szczególności wśród męskiego grona kibiców. Po latach podchodzi do całej sytuacji z odpowiednim luzem.
– Dzień awansu na MME był dla mnie najpiękniejszym dniem w życiu. Niestety, podczas startu na 3000 m z przeszkodami wpadłam do wody i odpadłam przez to w eliminacjach. Filmik z nagraniem mojego upadku do dziś krąży w internecie. Pamiętam, że kiedy to się stało, powiedziałam sobie „Ale siara!”, ale dziś, kiedy go oglądam, reaguję śmiechem. Zgrałam materiał na dysk, żeby zachować go na pamiątkę. W przyszłości będę pokazywać filmik moim dzieciom – mówiła w serii „Sylwetki polskich biegaczy” dla strony bankomania.pkobp.pl
SKROMNA DZIEWCZYNA, KTÓRA DOJRZAŁA DO SUKCESU
Trudno znaleźć w sieci szczegółowe informacje na temat Lisowskiej. Oczywiście, poza podstawowymi. Że pochodzi z Braniewa, a pierwszy start w maratonie zaliczyła w Poznaniu w 2015 roku. Albo że ukończyła studia w Olsztynie na tamtejszym Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, czy też jest starszym marynarzem Marynarki Wojennej RP. To wszystko prawda. Ale nas bardziej interesuje to, jaką osobą jest Aleksandra.
Kiedy o to pytamy, otrzymujemy podobne odpowiedzi. Skromną. Pozytywną, ale być może nieco nieśmiałą. Chociaż po sukcesie nie bała się mówić głośno, że zależało jej na tym by pokazać niedowiarkom, że skreślanie polskich maratończyków przed startem było zagraniem poniżej pasa.
Media do tej pory nie za bardzo interesowały się Lisowską – co zapewne się zmieni w najbliższych tygodniach. Ale sama biegaczka również nie szukała tej atencji.
Domżalski:- Ola ma taki styl, że w pewnych momentach po prostu znika. Nie można się do niej dodzwonić, nie odpowiada na wiadomości. Wtedy skupia się na sobie. Po takich przerwach nie pytam jej dlaczego nie odpowiadała. Przyzwyczaiłem się do tego i nie chciałbym, żeby mi się tłumaczyła z tego powodu. Obecne czasy nauczyły nas tego, że kiedy ktoś przez 10 minut nie odpisuje na Messengerze, to znaczy że się obraził albo coś mu się stało. W dobie mediów społecznościowych, Ola potrafi się odciąć i skupić na sobie lub na naprawdę najbliższych jej osobach. Robić to, co lubi – i w co nie zawsze wierzyła.
Zaiste, momentów zwątpienia w jej karierze nie brakowało. Długie biegi wytrzymałościowe nie należą do grupy konkurencji lekkoatletycznych, która cieszy się w Polskim Związku Lekkiej Atletyki szczególnym uznaniem. Zawodnicy, którzy je uprawiają, nie raz są zdani sami na siebie. Treningi pochłaniają masę czasu i pieniędzy, a słabo nagradzane zawody nie zwracają nawet części zainwestowanych środków. Z tego względu wielu sportowców, którzy niegdyś marzyli o zawodowej karierze, woli uczynić z biegania swoje hobby. Może takie, któremu będą oddawali kawał serducha, ale jednak tylko pasję, nie sposób na życie.
Takie same rozterki dopadły również Lisowską. Tomasz Domżalski poznał przyszłą mistrzynię Europy ponad dziesięć lat temu, kiedy sam pracował w sklepie ze sprzętem dla biegaczy. Aleksandra zdradzała potencjał na znakomite wyniki, jednak wówczas nie poświęcała temu sportowi każdego dnia. Musiała pogodzić treningi z nauką, a później pracą. Na bieżni czy trasie braki w przygotowaniu nadrabiała talentem. Jednak wciąż było to bieganie od stypendium do stypendium.
Bez tego skromnego wsparcia finansowego w Lisowskiej zaczęły narastać wątpliwości, czy w ogóle warto pójść w sport. Miała zresztą w głowie plan na siebie. Lubi pracować z dziećmi, chciała zostać przedszkolanką. Na szczęście dla polskiego maratonu, postawiła na inną ścieżkę rozwoju i… zasiliła szeregi marynarki wojennej. Przyznacie, że wojsku trochę daleko do przedszkola. Jednak w armii mogła liczyć na to, że będzie kontynuować swoją karierę i mieć niezbędne zabezpieczenie finansowe.
Domżalski:- Po pierwszym zwątpieniu w sport, przyszło wojsko i zapaliła się lampka – okej, mogę mieć źródło utrzymania i dalej trenować. Ale to wszystko na początku nie było takie kolorowe. Nie od razu otrzymała etat w wojskowym zespole sportowym. Tam również po roku była bliska zakończenia kariery. Ale i ten kryzys przetrwała i dostała się do zespołu wojskowego gdzie było jej łatwiej trenować.
Jacek Wosiek, obecny trener Lisowskiej, w wywiadzie na łamach portalu bieganie.pl tak wspomina początki współpracy z zawodniczką:- W roku 2016 zdarzyła się sytuacja, że do reprezentacji Wojska Polskiego na mistrzostwa świata w maratonie brakowało jednej biegaczki. Pierwotnie miała tam startować Dominika Napieraj, ale z powodu kontuzji musiała zrezygnować. Wtedy zaproponowałem Olę. Powiedziałem, że zgłosiła się do mnie zawodniczka, która jest gotowa podjąć pracę do maratonu, jest gotowa się poświęcić i wojsko przystało na ten pomysł. Ola tak naprawdę pobiegła ten maraton po 2 miesiącach przygotowań od zera. Na szczęście na tyle dobrze się zaprezentowała, pokazała charakter, pokazała, że można na nią liczyć, że dzięki temu dostała etat sportowy w wojsku. Teraz ma warunki ku temu, żeby biegać.
Po największym sukcesie w karierze, w rozmowie z polskimi dziennikarzami Ola również wyraźnie podkreśliła:- Jestem zawodniczką Centralnego Wojskowego Zespołu Sportowego i dzięki temu mogę wypłatę przeznaczyć na zgrupowania i odżywki. Gdyby nie Wojsko Polskie, to nie byłoby mnie tu. Po tym, jak pobiłam rekord Polski, otrzymałam wsparcie z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Dzięki temu było dużo łatwiej.
Lisowska przeszła (a raczej przebiegła) długą drogę, by znaleźć się na szczycie Europy. W ciągu lat startów zmieniały się nie tylko jej możliwości, ale także pewność siebie. Dwa dni temu, po tym jak przekroczyła linię mety na czele stawki, przed kamerami stanęła pewna siebie zawodniczka, która głosiła wręcz, że tempo było dla niej za wolne. Że myślała nad tym, czy aby nie ruszyć wcześniej. Mówiła, że była przygotowana na taki czas i spodziewała się super rezultatu. Ta kobieta emanowała pewnością siebie tak bardzo, że chyba nie poznałaby samej siebie sprzed lat.
– Pamiętam jak w 2014 roku namawialiśmy Lisu na to, by pojechała z nami na bieg do Warszawy. Ale była tak nieśmiała, że mówiła nam, że nie nadaje się do dużego biegu w stolicy. Miała w tym samym czasie lokalny bieg u siebie, za który przyznawano nagrody w wysokości 200-300 złotych. Ale z roku na rok dojrzewała i to też jest znamienne. Do maratonu potrzeba dojrzeć nie tylko fizycznie, ale też psychicznie – wspomina Domżalski.
Ostatecznie Lisowska dała się wtedy przekonać do startu w Warszawie, gdzie zajęła miejsce na podium.
Jak ważny w przypadku Aleksandry – oraz w ogóle biegaczy – jest mental, podkreślał sam trener Wosiek:– Inną rzeczą nad którą warto pracować jest wzmacnianie jej psychiki, żeby bardziej wierzyła w siebie, żeby nie wątpiła, czy aby na pewno jest na dany wynik przygotowana. To jest zresztą częsty problem u polskich zawodników, zwłaszcza jeśli porównamy z Amerykanami. Tam każdy mówi – jestem gotowy, jestem przygotowany. My się dopiero uczymy takiej mentalności, żeby powiedzieć sobie przed startem – jestem gotowy na ten wynik i go zrobię.
Kuba Pawlak: – Ola nie jest super ekspresyjną osobą. Do tej pory nie było łatwo wyciągnąć ją do mediów – sama zresztą się do nich nie pchała. Tak w ogóle to tworzą fajny duet z trenerem Jackiem Wośkiem. Trener nie posiada dużej liczby zawodników na bardzo wysokim poziomie. Z tego względu ma na tyle duży komfort pracy, że mocno skupia się na Oli. Ale pokazała przy tym, że wie czego chce, idzie po swoje.
TRENER SPOZA MAINSTREAMU
Tym sposobem płynnie przechodzimy do osoby bez której sukcesu Lisowskiej by nie było. Jacek Wosiek to trener, który ma swoją „bazę” we Wrocławiu. Posiada wieloletnie doświadczenie w pracy z wytrzymałościowcami, ze szczególnym uwzględnieniem kobiet. Jak twierdzi, być może to dlatego, że kobiety z natury są bardziej cierpliwe, a jego metody treningowe nie nakładają na podopiecznego od razu ogromnych obciążeń, dzięki którym szybko można poprawić rezultaty.
– Też nie ukrywam, że mój trening jest taki, że wolę dłużej dochodzić do wyższego poziomu. Dłużej, a spokojniej. Zapewnia mi to komfort pracy mniej kontuzjogennej. Wyznaję zasadę, że im dłużej, w naturalny sposób dochodzę do wyniku, tym organizm dłużej może pozostać na danym lub wyższym poziomie. Ja nie chcę „jednostrzałowców”. Chciałbym, żeby moi zawodnicy byli w stanie długo utrzymać się na topie – mówił bieganiu.pl Wosiek.
Wyświetl ten post na Instagramie
Marcin Nagórek, zapytany o postać szkoleniowca, mówi nam:- Dobrze znam Jacka, to świetny trener, ale jednocześnie człowiek spoza trenerskiego mainstreamu. Nie jest oficjalnie ani trenerem kadry ani trenerem wojska. W ostatnich latach bywało tak, że po prostu podbierano mu innych biegaczy. Nakładano na nich presję, że nie będą w kadrze jeżeli z nim zostaną. Ale Lisowska z nim została i trenuje od wielu lat. To też jest pewnym wskaźnikiem jej charakteru. Cieszę się z tego sukcesu dlatego, że to również zwycięstwo Jacka.
Tomek Domżalski potwierdza opinie krążące o Wośku:- Trenera Jacka poznałem właśnie przez Olę, spotkaliśmy się na kilku obozach. To doskonały pedagog, psycholog. Nie wiem czy ma w tym kierunku jakieś wykształcenie, ale bardzo dobrze rozumie potrzeby zawodnika. Potrafi wczuć się w psychikę swojego podopiecznego i na tym budować jego dobre wyniki. Nie podchodzi szablonowo do biegaczy, których trenuje. W dodatku ma ogromną cierpliwość – a to potrzebne w maratonie i w ogóle w pracy z ludźmi. Nie spieszy się z mocnymi jednostkami treningowymi, pozwala organizmowi spokojnie wchodzić na obroty.
Stawianie na powolny rozwój i nie pchanie się trenera do struktur kadry za wszelką cenę ma swoje wady. Kiedy zawodnik znajduje się w szczycie formy fizycznej i czuje, że nie wyciska maksimum ze swojego najlepszego wieku, wtedy zaczyna brakować cierpliwości. Jednak wielu z nich nie rozumie, że biegi długodystansowe to nie sprinty.
Profesor Jerzy Żołądź, wybitny naukowiec z zakresu fizjologii i współtwórca sukcesów Adama Małysza, w rozmowie z nami mówił, że wytrzymałość poprawia się z wiekiem, nawet do czterdziestego roku życia. Stąd będąc po trzydziestce, można osiągać w maratonie znakomite wyniki. Popatrzcie na Eliuda Kipchoge. Kenijczyk, rocznik 1984, cztery lata temu w Berlinie ustanowił oficjalny rekord świata w maratonie. Rok później, jako pierwszy człowiek w historii pokonał dystans maratoński w czasie poniżej dwóch godzin – choć to wynik oficjalnie nieuznany. Kipchoge obronił też olimpijskie złoto w Tokio.
Tę specyfikę biegów długich doskonale rozumie Wosiek. Pojmuje ją również Lisowska, która została mistrzynią Europy w wieku 31 lat. I zapowiada, że ma zamiar startować jeszcze przynajmniej przez kolejną dekadę.
– Częstym problemem biegaczy wytrzymałościowych w Polsce jest to, że część sama się trenuje. Kiedy poczują krew, że noga zaczyna podawać i łapią super formę, wtedy chcą wycisnąć jeszcze więcej. W efekcie czasami trening wychodzi za mocny i na zawodach nie ma jak tego sprzedać. W przypadku Oli widać, że trener Wosiek super skomponował jej przygotowania – mówi Kuba Pawlak.
Tę moc było widać już ubiegłym roku, kiedy Lisowska wyrównała rekord Polski Małgorzaty Sobańskiej w maratonie – 2:26:08. Jednak PZLA nie zatwierdziła tego czasu , gdyż przed nią poruszał się pacemaker który nie przebiegł całej trasy, co jest niedozwolone.
Pawlak: – To było złamanie regulaminu, ale trudno powiedzieć, ile Lisowska na tym skorzystała. Może trochę jej to pomogło, ale równie dobrze może wcale. Tak czy inaczej wyrównała rekord Polski.
CZY TE MEDALE ODMIENIĄ POLSKIE BIEGI DŁUGIE?
Osobną kwestią jest to, że chociaż Wosiek jest powszechnie lubianym człowiekiem, to środowisko trenerów biegów długich nie jest jedną, wielką kochającą się rodziną. Panuje w nim konkurencja i jak wspomniał Nagórek – zawodnicy są podkradani przez szkoleniowców.
Długie biegi wytrzymałościowe od lat są traktowane przez Polski Związek Lekkiej Atletyki po macoszemu. Po części takie podejście zostało zakorzenione już dawno temu, jeszcze w czasach PRL-u. Wówczas przywiązywano uwagę do wyników na bieżni. Nikt wtedy nie zastanawiał się nad maratonem, ale przez lata mieliśmy chociaż jakąkolwiek specjalizację w biegach długodystansowych. Czyli bieg na 3000 metrów z przeszkodami, w których triumfy święcili Zdzisław Krzyszkowiak, Bronisław Malinowski czy Bogusław Mamiński. A później wśród pań chociażby Wioletta Frankiewicz.
Z czasem jako nacja zaczęliśmy się ograniczać maksymalnie do długości biegów średnich i tak nasi długodystansowcy zostali pozostawieni sami sobie.
– Wydawać by się mogło, że biegacze długodystansowi funkcjonują na takim samym poziomie jak robili to Marcin Lewandowski czy Adam Kszczot. Ale to tak nie wygląda – nasi biegacze mocno odstają od czołówki, nie mają takich warunków jak reszta świata. Z tego względu rola trenera jest bardziej rolą opiekuna, który nie raz musi dbać na przykład o odnowę biologiczną czy pomoc medyczną – mówi nam Pawlak.
O jakich różnicach mowa? Chociażby o treningu w wysokich górach, który wprowadza organizm zawodnika w stan hipoksji – czyli niedotlenienia organizmu. Nasi maratończycy zazwyczaj nie posiadają takiej możliwości, a jeśli już gdzieś jadą, to często za swoje pieniądze. Do niedawna nie korzystała z niej również Lisowska.
– W tym roku byłam dwa razy w Kenii. I to mi naprawdę dużo dało. Wcześniej nigdy nie jeździłam w tak wysokie góry. Po raz pierwszy pojechałam tam rok temu i po zgrupowaniu w Kenii pobiłam rekord Polski. […]— Na pierwsze zgrupowanie do Kenii pojechałam za własne środki. Odłożyłam z wypłaty – mówiła w rozmowie z polskimi mediami po zwycięskim biegu w Monachium.
Zatem czy polskie biegi długie przeżyją swój renesans po sukcesie Lisowskiej? I nie tylko jej, gdyż drużynowo Polki wywalczyły brązowy medal.
Pawlak:- Spotkałem się z tezą pod którą bym się podpisał, że Ola zrobiła tym wynikiem więcej dla polskiego maratonu, niż wszyscy działacze razem wzięci przez ostatnie 10 lat. A czy po tym sprawy pójdą w lepszym kierunku? Pamiętajmy, że w 2014 roku Yared Shegumo został wicemistrzem Europy i wydawało się, że po jego sukcesie coś się ruszy. Rzeczywistość pokazała, że poza sporym gronem osób, które pod ów sukces się podpięły, zmiany systemowe nie nastąpiły.
Trudno nie przyznać naszemu ekspertowi racji. Aczkolwiek w przypadku Lisowskiej i Shegumo istnieją pewne różnice. Bardzo szanujemy Yareda – zdobywając wicemistrzostwo Europy, biegał w barwach Polski już ponad 10 lat. Jednak mimo wszystko, był to zawodnik naturalizowany. Taki, w przypadku którego można było powiedzieć, że nie ma innej drogi – chcesz mieć sukces w biegach długich, daj obywatelstwo zawodnikowi z Afryki. Lisowska, niczym Wanda Panfil zdobywająca złoto na mistrzostwach świata w Tokio w 1991 roku, udowodniła, że się da. Że ważniejsze od pochodzenia czy koloru skóry jest po prostu dobre przygotowanie i odpowiedni trening. A do tych dwóch ostatnich rzeczy potrzeba odpowiednich warunków.
Pawlak: – Jeżeli chodzi o blok biegów wytrzymałościowych i to, jak on jest traktowany, to warunki Polaków pozostawiają wiele do życzenia. Zwróćmy uwagę na to, że nasi maratończycy nie mieli możliwości przygotowania się w wysokich górach, co jest standardem w sportach wytrzymałościowych. A to jest szalenie istotne, bo korzystają z hipoksji. Tymczasem mieli ostatni obóz w Jakuszycach. Na tej podstawie można powiedzieć, że nie wszystko jest robione ku temu, by Polacy jak równy z równym rywalizowali ze światową czołówką. To błędne koło. Nie inwestujemy, bo nie ma szans na medale. Nie ma szans na medale, bo nie inwestujemy.
W to, że biegacze długodystansowi po sukcesie Lisowskiej będą mieli lepsze warunki rozwoju, nie wierzy też Marcin Nagórek: – Niestety, nic się nie zmieni. PZLA działa jak machina biurokratyczna. Ola na rok albo dwa lata wejdzie do kadry, otrzyma stypendium, ale nie sądzę żeby pojedynczy sukces cokolwiek zmienił w całej konkurencji. Nawet w mocniejszych konkurencjach widzimy, że mieliśmy pasmo sukcesów, a potem nastała pustka. Mieliśmy tak w rzucie dyskiem, gdzie zdobywaliśmy medale, a teraz jest słabiej. Przed laty był skok o tyczce kobiet, w którym też mamy podobną sytuację. Dlatego nie robiłbym sobie wielkich nadziei.
– Cieszy mnie to, że Ola nie jest sama, tylko mamy silną paczkę dziewczyn – w końcu na mistrzostwa pojechało aż pięć naszych reprezentantek. Taka wewnętrzna rywalizacja zawsze wpływa pozytywnie na poziom sportowy. Nie wyobrażam sobie, żeby po takim sukcesie Polski Związek Lekkiej Atletyki nie docenił duetu, który stanowią Jacek Wosiek i Ola Lisowska. Ona jest utalentowana, bardzo pracowita, ale też ma zaufanie do swojego trenera. Bez tego zaufania zawodnik wątpi w słuszność treningu, robi go źle i psuje ostateczny efekt. Władze związku popełnią ogromny błąd, jeżeli tego nie zauważą – wtóruje naszym rozmówcom Domżalski.
A nam pozostaje mieć nadzieję, że PZLA nie pozostanie ślepa na blask medalowych sukcesów, które jak się okazuje – są na wyciągnięcie ręki. A także głucha na wołania środowiska biegów długodystansowych – nie tylko maratonu. I sama zdecyduje się podać im pomocną dłoń.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też: