Jak to jest przylecieć na obcy kontynent z mamą, bratem i garstką pieniędzy? Czym różniły się śmietniki w Brazylii i Hiszpanii? Z jakiego powodu w rodzinnej miejscowości uznano jego wraz z najbliższymi za bohaterów? Dlaczego nie przeszedł testów w Atletico Madryt i dlaczego ostatecznie był z tego zadowolony? Gdzie dowiedział się o powołaniu do reprezentacji Brazylii U-20? Czy trzecie miejsce to szczyt możliwości Pogoni? Wywiad z Jeanem Carlosem Silvą, pomocnikiem ekipy ze Szczecina.
Ile pan pamięta z życia w Brazylii? Wychowywał się pan w miejscowości Prata, na północy stanu Minas Gerais.
Niewiele, tylko jakieś przebłyski. Miałem 10 lat, kiedy razem z mamą i bratem przeprowadziliśmy się do Hiszpanii. Uznała, że w Europie będziemy mieć duże lepsze perspektywy rozwoju i skorzystała z okazji.
Pamięta pan podróż?
Oj, była długa. Oczywiście zabraliśmy ze sobą jedynie ubrania. Najpierw jechaliśmy 10 godzin autobusem na południe, do Sao Paulo, a stamtąd lecieliśmy 11-12 godzin do Madrytu. Dla dziecka to dużo, szczególnie, jeśli pierwszy raz podróżuje samolotem, ale to było najlepsze, co mama mogła dla nas zrobić.
Trudno było uzbierać pieniądze na przeprowadzkę?
Po pierwsze, mama zarabiała. Prowadziła wypożyczalnie filmów, poza tym robiła zdjęcia i nagrywała wesela. Po drugie, dodatkowo robiliśmy wyprzedaże garażowe. Wszystko, czego nie potrzebowaliśmy, próbowaliśmy sprzedać. Po trochu odkładaliśmy i uzbieraliśmy potrzebną kwotę.
Co było dalej?
W Madrycie zostaliśmy mniej więcej tydzień. To nie było dobre miejsce na start, przeskok z 20-tysięcznej miejscowości do wielomilionowej metropolii byłby zbyt duży, dlatego przenieśliśmy się na Teneryfę. Mniejsze miasto, tańsze, do tego mama miała tam brazylijskich przyjaciół, którzy nam pomogli na początku. To było ważne, bo kobiecie z dwójką dzieci nie jest łatwo zaczynać w nowym kraju bez znajomości języka i w związku z tym bez dobrej pracy, a dzięki nim było trochę łatwiej. Trochę, ponieważ generalnie pierwszy rok był trudny.
Jak wyglądała pomoc tych przyjaciół?
Przede wszystkim przez kilka tygodni, może miesiąc, mogliśmy mieszkać w ich domu. Udostępnili nam pokój, spaliśmy we troje w dużym małżeńskim łóżku. Po tym czasie mama znalazła pracę – zaczęła sprzątać u ludzi. Dzięki temu mogliśmy wynająć niewielkie mieszkanie. Ona miała swój pokój, my malutki swój, więc było już lżej. Zawsze kiedy opowiadam o moich początkach, w tym momencie muszę powiedzieć o różnicy między Brazylią a Hiszpanią.
Na czym ona polega?
Kiedy szliśmy ulicami Teneryfy, w śmietniku widzieliśmy rzeczy w dobrym stanie. Dobra lodówka, dobre łóżko, dobra pralka, dobra kanapa. Zastanawialiśmy się, o co chodzi?! To nie tak, że w Brazylii było brudno, ale tam na śmietnikach lądował złom. Coś, co już nie nadawało się do użytku. Tak po prostu było. W Europie jest inaczej. Pamiętam, że początkowo mnóstwo wyposażenia mieszkania znaleźliśmy na śmietniku. Nie zapomniałem, jak z bratem trafiliśmy na lodówkę i się cieszyliśmy. „Wspaniale, damy to mamie!” – mówiliśmy do siebie. Jak wspomniałem, to były trudne chwile, ale jednocześnie można z nich wyciągnąć coś pozytywnego. Uczyliśmy się radować z małych rzeczy. Nie mieliśmy wiele, a potrafiliśmy być szczęśliwi. To doświadczenie na całe życie. Zaczynaliśmy z takiego poziomu, a po czterech latach grałem w akademii Realu Madryt.
Warto było zaryzykować, zostawić wszystko i lecieć na drugi koniec świata.
W naszych stronach uważali, że popełniamy błąd. Kiedy wyjeżdżaliśmy, pukali się w głowę. Co też nasza mama robi?! Sama do Europy z dwójką dzieciaków?! Z niczym?! Nawet bez znajomości języka?! Szaleństwo! Jakoś po trzech latach zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy i polecieliśmy na wakacje do Brazylii. Witali nas jak legendy. Wszyscy nam gratulowali. Byliśmy tymi, którym się udało. Już nikt nie mówił, że jesteśmy szaleńcami.
Pańska mama musiała być bardzo odważna i silna, że się na to zdecydowała.
Tak. Wychowywaliśmy się bez ojca, bo najpierw rodzice się rozeszli, a kiedy miałem cztery lata, tata zmarł. Trochę go pamiętam, oczywiście widywaliśmy się w weekendy, ale tych wspomnień jest niewiele. I kiedy sobie myślę, że samotna kobieta z kilkoma torbami, garstką pieniędzy i dwójką dzieci ruszyła do Europy… Jak to jest możliwe? Niesamowite. Dla mnie i starszego brata mama jest superbohaterką.
Bardzo zaryzykowała.
To prawda. W takich sytuacjach nie wiesz, co się wydarzy. Czy ci się uda? Ale to była ważna lekcja. Najpierw żyjesz na normalnym poziomie ekonomicznym, następnie lecisz w dół i wreszcie znów wdrapujesz się w górę. Smakujesz wszystkiego, poznajesz różne strony życia.
Taki start w Europie uczynił pana silniejszym?
Bezapelacyjnie. Pamiętam sytuacje, które sprawiają, że rośniesz. Za sprawą, których pojmujesz, co jest tak naprawdę ważne w życiu. Może moja mama nie skończyła najlepszej szkoły na świecie, może nie miała najlepszej pracy na świecie, ale dawała nam ważne lekcje. Pokazywała, jak trzeba traktować ludzi. Że należy być zwyczajnie uprzejmymi, bo przecież nigdy nie wiesz, przez co taka osoba przechodzi. Może akurat ma zły dzień, a może w ogóle cały miesiąc i jeśli będziesz miły, wykażesz zainteresowanie lub zrozumienie, chociaż troszeczkę jej pomożesz. Na chwilę.
Pańska mama wciąż mieszka w Hiszpanii?
Nie, obecnie żyje w Anglii, w sumie od siedmiu lat. Od zawsze chciała nauczyć się angielskiego, uwielbiała tamtejszą kulturę, The Beatles i tak dalej. Przeprowadziła się tam, poznała mężczyznę i teraz są razem. Do Hiszpanii lata na wakacje.
Można powiedzieć, że jest szczęśliwa?
Tak i zasłużyła na to. Słuchaj, nie jestem człowiekiem, który chciałby mieć pięć samochodów i trzy domy. Nie jestem zachłanny. Ale chciałbym mieć tyle, żeby dać jej dom i powiedzieć, że nie musi pracować, tylko sobie w nim żyć. Ja się resztą zajmę. To mi siedzi w głowie, to mój cel. Bo wszystko, co mam, zawdzięczam jej. Być może dzisiaj byśmy nie rozmawiali, gdyby nie zdecydowała się na wyjazd z Brazylii.
Po przeprowadzce zaczął pan występować w małym klubie – Yanidzie.
Oczywiście dzięki mamie. Była bardzo towarzyska, szybko łapała kontakt, ludzie ją lubili. I zaprzyjaźniła się z kimś, kto też miał dzieciaki i jego syn kopał w Yanidzie. Ten ktoś powiedział, że porozmawia w klubie, żebym mógł dołączyć. Tak to się zaczęło.
Po roku przeniósł się pan do CD Tenerife.
A później trafiłem do reprezentacji Wysp Kanaryjskich. Tam to wyglądało tak, że najpierw zbierali najlepszych chłopców z każdej wyspy i tworzono zespoły, które rywalizowały między sobą i w ten sposób selekcjonowano dzieciaki do kadry, która leciała do Madrytu na turniej wspólnot. Załapałem się do tej drużyny, ale na finały nie poleciałem…
Dlaczego?
Okazało się, że nie posiadałem odpowiednich dokumentów i nie mogłem lecieć do Madrytu. Te, które dostałem przy okazji wjazdu do kraju straciły ważność. Kilka godzin przed planowanym lotem dostaliśmy telefon w tej sprawie. Miałem 12, może 13 lat i po prostu się rozpłakałem. Co zabawne, później spotkałem w Realu chłopaka z tej reprezentacji, który wspominał tamten wyjazd i zapamiętał, że jakiś chłopak wypadł z finałów z powodu braku dokumentów, o czym dowiedzieli się już na lotnisku.
Ale nic straconego, bo niedługo później pojawiła się oferta testów w Atletico.
Jeden gość oglądał mnie w Tenerife i zaproponował sprawdzian w Atletico. Powiedział, że ma tam kontakty i chciałby mnie zabrać do Madrytu. Porozmawiał z mamą i wszystko zorganizowali. Tyle że miesiąc przed wyjazdem złamałem obojczyk, z powodu urazu nie mogłem normalnie trenować i zjawiłem się w słabej formie. Nie chcieli mnie.
I co dalej?
Do Madrytu poleciliśmy z bratem. Po odmowie zatelefonowaliśmy do mamy ze smutną wiadomość, a ona zapytała, co chcemy robić dalej. Wracać na Teneryfę czy może zostać w stolicy i próbować dalej, bo stać ją, by wynająć nam pokój w domu zamieszkanym przez jej przyjaciół, a tam będziemy mieć więcej możliwości niż na wyspie. Zdecydowaliśmy się zostać.
To byli brazylijscy przyjaciele?
Tak, sami Brazylijczycy. Jeden pokój zajmowała para, drugi – trzy dziewczyny, trzeci – jedna dziewczyna, czwarty – my z bratem.
Jeszcze trzeba było znaleźć klub.
Ten człowiek od testów w Atletico miał znajomości także w mniejszym zespole – Parla Escuela. Powiedział: – „Jean, zostań tutaj, odbuduj się i będziemy próbować dalej”.
Spędził pan tam rok.
I na koniec miałem oferty z Realu Madryt, Atletico, Getafe i Rayo Vallecano. To było bardzo miłe. Na końcu oczywiście wybrałem Real.
Pamięta pan moment, kiedy usłyszał o zainteresowaniu Królewskich?
Szczerze? Popłakałem się jak dziecko. Po jednym z meczów jeden z trenerów powiedział, że ktoś chciałby ze mną porozmawiać. Podszedłem do mężczyzny i usłyszałem: – „Nazywam się Carlos, jestem skautem Realu i chcę, żebyś do nas dołączył”. Od razu w moich oczach pojawiły się łzy. Po tych wszystkich doświadczeniach, przebytej drodze, ciężkiej pracy, trudnych chwilach nadchodzi coś takiego. Spełnienie marzeń. Później zastanawiałem się, co by było, gdybym nie złamał obojczyka? Może nie byłoby żadnego Realu, tylko Atletico? Moja mama zawsze powtarza, że wszystko dzieje się po coś i wówczas mi to przypomniała, ponieważ po odrzuceniu z Atletico byłem smutny. Było: – „A nie mówiłam?!”.
Jakie wrażenia po pierwszych dniach w klubie?
Na początku było nerwowo. Generalnie nigdy nie denerwowałem się graniem w piłkę, ale cała infrastruktura robiła wielkie wrażenie. Inny świat.
Na jakiej pozycji pan tam występował?
W ofensywie, najczęściej jako 10 albo skrzydłowy, czasem jako drugi napastnik. Tylko w Tenerife na samym początku grałem w środku obrony, ale szybko trener zorientował się, że bardziej przydam się z przodu.
Pytam, bo w mistrzostwach świata U-20 występował pan jako środkowy napastnik Brazylii. W jaki sposób w ogóle trafił pan do kadry narodowej i to w gronie pięciu piłkarzy z Europy, skoro wcześniej ani razu nie był pan powoływany?
W weekend graliśmy mecz. Byłem młody, spalałem wszystko, więc po spotkaniu razem z bratem i dwójką przyjaciół poszliśmy do Burger Kinga. W tym czasie jeden z moich brazylijskich kumpli pogratulował mi w mediach społecznościowych. Chyba na facebooku, ale nie jestem pewny. Zgłupiałem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Napisał mi: „Bracie, cieszę się twoim szczęściem, twoja cała praca dała efekty”. Mówię, jaka praca, jakie szczęście? A on mi przysłał listę z powołaniami do reprezentacji U-20. Dowiedziałem się o tym w knajpie, jedząc burgera. Pamiętam, że wziąłem tylko kilka kęsów i już nie dokończyłem. Byłem zszokowany. Dopiero później w klubie dostałem list z federacji.
Duża niespodzianka?
Ogromna. Od dawna mieszkałem poza Brazylią i prędzej spodziewałbym się wezwania na kadrę Hiszpanii. To wydawało mi się bardziej prawdopodobne.
Znał pan kogokolwiek z drużyny?
Nikogo, bo zdecydowana większość grała w ojczyźnie, a nie śledziłem brazylijskiej ligi. Ale po ogłoszeniu powołań zacząłem wertować internet i sprawdzać, kto jest kim. Noc przed wyjazdem na zgrupowanie była bezsenna. Zastanawiałem się, jak to będzie. To była duża sprawa dla mnie.
Spisał się pan tyle dobrze, że pojechał na mistrzostwa świata.
Na obozie w Austrii rozegraliśmy bodaj dwa sparingi, spisałem się nieźle i wróciłem do Madrytu. Ogłoszenie kadry na turniej oglądaliśmy z przyjacielem na komputerze. Selekcjoner wyczytywał pozycjami, od bramkarza przez obrońców i pomocników po napastników. Kiedy wśród atakujących padło moje imię i nazwisko, byłem niesamowicie wzruszony.
Pierwsze dwa spotkania mundialu przesiedział pan w rezerwie.
Hierarchia była jasna. Selekcjoner od razu powiedział mi, że jestem numerem dwa i będę dublerem. Ale w trakcie turnieju jedynka – Judivan – odniósł kontuzję kolana. Zacząłem grać, spisywałem się dobrze, strzeliłem ładnego gola z Koreą Północną.
Świetnie poradził pan sobie w tłoku. Poprowadził piłkę podeszwą prawą nogą, wystawił lewą i uderzył znów prawą.
Jak w piłce halowej, prawda? Jako dzieciak w Brazylii grałem w futsalu, tak zaczynałem. Dobrze wspominam te mistrzostwa świata, poza finałem z Serbią. Już szykowaliśmy się na karne, widziałem jak selekcjoner przygotowuje listę strzelców, a tu dwie minuty przed końcem zdobyli zwycięską bramkę. To smutne, ale tak się zdarza. Generalnie ten turniej był wspaniałym doświadczeniem.
Wrócił pan do Madrytu jako wicemistrz świata U-20 i poszedł na wypożyczenie do III ligi – do CF Fuenlabrada. Jak blisko był pan szansy w I zespole Realu?
Będę szczery – bardzo trudno przebić się do I drużyny. Jeden procent szans. To piekielnie trudne, a dodatkowo miałem pecha. W sezonie przed mistrzostwami świata, moim ostatnim w juniorach, bardzo długo leczyłem kontuzje. Nawet byłem zdziwiony, że dostałem powołanie do reprezentacji, ponieważ naprawdę dużo czasu zabrały mi urazy. Praktycznie cały rok. Najpierw były kłopoty mięśniowe, potem skręciłem kostkę. Sezon zacząłem nieźle, zagrałem w UEFA Youth League, przedłużono ze mną umowę, planowo miałem później dołączyć do rezerw i kto wie, co by było. Ale problemy zdrowotne mnie wyhamowały. To nie był udany rok i mundial tego nie zmienił, więc zdecydowano się mnie wypożyczyć.
Dlaczego Fuenlabrada?
Z powodu Fernando Morientesa. Co prawda wiele zespołów z najwyższej ligi w Brazylii mnie chciały, ale prowadził mnie wcześniej w akademii Realu. Lubiłem z nim pracować, dobry trener, wartościowy człowiek. Wydawało się, że dobrze będzie właśnie u niego się odbudować i spróbować wrócić. Tyle że w trakcie sezonu zmienili szkoleniowca i zawodnicy sprowadzeni przez Fernando z Realu zostali odstawieni na bok.
Dużo ofert pojawiło się po mistrzostwach świata?
Dużo, przy czym początkowo myślałem, że zostanę przesunięty do rezerw. Jasne, bardzo długo leczyłem kontuzje, jednak właśnie wróciłem z mundialu, w którym grałem dla Brazylii. Z całym szacunkiem, ale w tej kadrze konkurencja jest większa niż w większości innych krajów. I zdobyłem z nią srebrny medal, w drugiej części turnieju jako podstawowy zawodnik. Dlatego mimo wszystko decyzja o wypożyczeniu była trochę dziwna. Cóż, takie bywa życie. Kolejne doświadczenie.
Następnie przeniósł się pan do Granady.
Człowiek, który pracował w Realu w strukturze skautingu został dyrektorem sportowym w Granadzie. Zatelefonował do mnie, zaproponował dołączenie do I drużyny. Rozpocząłem z nią przygotowania, wszystko fajnie wyglądało, trener Paco Jemez lubił młodych piłkarzy i chciał, żebym został. Niestety, nie było oczekiwanych wyników, po sześciu meczach zwolniono szkoleniowca i moja sytuacja się zmieniła. Co prawda w trakcie tamtego sezonu zadebiutowałem w LaLiga, ale dopiero w ostatniej kolejce.
Dlaczego przyjął pan ofertę z Wisły Kraków?
Byłem po niezłym roku w III lidze i rozglądaliśmy się za zespołem z zaplecza LaLiga, ale skończyło się na gadaniu. Żadnych konkretów. I pojawiła się Wisła, drużyna z najwyższego poziomu rozgrywek. To było głównym argumentem „za”. Zaczęliśmy rozmawiać, zainteresowanie moją osobą w Krakowie rosło, a w Hiszpanii malało.
W sumie spędził pan dwa lata w Wiśle.
Większość czasu w Krakowie – w tym współpracę z Maciejem Stolarczykiem i Arturem Skowronkiem – wspominam dobrze. Jedynie ostatnie miesiące nie były udane, ale nie chciałbym o nich rozmawiać.
Przychodził pan do Pogoni ze słabszej drużyny i to jako rezerwowy, więc wszyscy oczekiwali, że będzie pan przesiadywał na ławce, tymczasem występował pan regularnie.
Jasne, nikt nie oczekiwał ode mnie tego poziomu, ale początek drugiego sezonu w Wiśle miałem naprawdę niezły. U trenera Skowronka strzeliłem kilka goli i zanotowałem kilka asyst. Później to się popsuło z różnych powodów, o których nie chciałbym mówić. Pojawiła się oferta z Pogoni, ekipy walczącej o mistrzostwo, więc z niej skorzystałem. Wiedziałem, że będę musiał walczyć o swoje, ale nie miałem nic do stracenia. Tutaj spotkałem ludzi, którzy pomogli mi rosnąć i jednocześnie dzięki temu ja pomogłem zespołowi.
Czego zabrakło Pogoni, by zdobyć mistrzostwo w ostatnim sezonie? Dlaczego ponieśliście porażkę z Rakowem Częstochowa w Szczecinie?
Według mnie zabrakło nam – szczególnie w tym meczu – bycia lepszym w polach karnych. Swoim i rywali. Raków nie grał od nas lepiej, ale był lepszy w szesnastce. Bronili tam lepiej i atakowali tam lepiej. Byłem wściekły na siebie, bo miałem dwie okazje do zdobycia bramki. Nie kontrowali nas, nie kreowali wielu okazji. Graliśmy lepiej, co było tym boleśniejsze. O porażce zadecydowało kilka detali.
Według pana trzecia pozycja to maksymalny wynik Pogoni czy stać ją na więcej?
To drugie. Mocno wierzę w ten zespół. W ostatnim sezonie bardzo długo pokazywaliśmy, że możemy osiągnąć więcej. Jeśli poprawimy kilka detali, możemy zrobić coś naprawdę wielkiego. Jeszcze nie dotknęliśmy naszego sufitu.
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
CZYTAJ WIĘCEJ O POGONI SZCZECIN:
- Gustafsson: Dodamy coś nowego. Pogoń musi grać intensywnie, być mocna fizycznie
- Mroczek: – Sędziowie mieli spory wpływ na spadki i mistrzostwo w tym sezonie
- Gustafsson szansą dla młodzieży w Pogoni?
- Zahović: Ojciec dał mi dobre życie, nie czuję ciężaru nazwiska
foto. Newspix