Reklama

Dublet marzeń, czyli Roland Garros i Wimbledon. Dwa wielkie sezony Sereny Williams

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 czerwca 2022, 20:20 • 15 min czytania 5 komentarzy

Wygrać Roland Garros i Wimbledon w jednym sezonie? Marzenie, które w XXI wieku rzadko się spełnia. W singlu mężczyzn w tym czasie zdarzyło się to ledwie cztery razy. U kobiet – dwukrotnie. Ale to kobiece rozgrywki bardziej nas interesują, bo przed szansą na dołożenie trzeciego takiego dubletu w tym stuleciu stanie Iga Świątek. A kto robił to w poprzednich dwóch przypadkach? Serena Williams, oczywiście. Przypomnijmy sobie jej dwa wielkie sezony, do których chce nawiązać Polka.  

Dublet marzeń, czyli Roland Garros i Wimbledon. Dwa wielkie sezony Sereny Williams

Dublet – trudna sztuka

Zanim jednak konkretnie o nich, powiedzmy sobie więcej o tym, jak wygląda cała sytuacja historycznie. Jak już wspomnieliśmy – tylko Serena Williams wygrywała taki dublet w XXI wieku w singlu kobiet. Szans na skompletowanie takiego osiągnięcia ogółem było 20. Udało się w dwóch przypadkach. Gdyby dodać singiel mężczyzn sytuacja wygląda minimalnie lepiej, ale też nie doskonale – pojawiają się bowiem o cztery takie dublety więcej.

Chronologicznie wygląda to tak:

  • Serena Williams (2002);
  • Rafael Nadal (2008);
  • Roger Federer (2009);
  • Rafael Nadal (2010);
  • Serena Williams (2015);
  • Novak Djoković (2021).

Dwa triumfy Nadala w tym gronie dziwić nie mogą – to on na lata zawładnął Roland Garros i wygrywał je niemalże co roku. W 2008 roku za to – w jednym z najlepszych finałów w historii – udało mu się dokonać czegoś, co wielu uznawało za niemożliwe. Przestał być wyłącznie specjalistą od mączki i pokonał Federera na jego ukochanej wimbledońskiej trawie. Znów wygrał tam dwa lata później, wtedy jednak w finale zmierzył się z Tomasem Berdychem i Czecha odprawił bez problemu.

Reklama

Federer i Djoković musieli za to czekać na sprzyjające okoliczności. Roger dostał je w 2009 roku, gdy Rafę wyeliminował Robin Soderling, którego Szwajcar pokonał w finale Roland Garros, a potem powrócił na tron Wimbledonu. Novak na paryskich kortach wygrywał dwukrotnie, ale raz (w 2016) na trawie triumfował potem Andy Murray i dopiero rok temu udało się Serbowi – który zresztą w Paryżu pokonał wtedy Nadala – wygrać oba te turnieje w jednym sezonie.

U kobiet nikogo, kto aż tak “zablokowałby” jeden turniej jednak nie było. Skąd więc tak mało dubletów w XXI wieku?

Cóż, przede wszystkim – i to zasada ogólna – wygrać te dwa turnieje jest po prostu cholernie trudno. I nie chodzi tylko o to, że to imprezy wielkoszlemowe, największe i najbardziej prestiżowe. Dochodzi tu przede wszystkim fakt, że w miesiąc trzeba przestawić się z mączki – najwolniejszej nawierzchni w tourze – na trawę, czyli nawierzchnię najszybszą. Mało jest zawodniczek, które na obu radzą sobie równie dobrze. Tym bardziej, że na trawie gra się niewiele, to ledwie miesiąc w ciągu całego sezonu. Choć gdy ktoś ma styl gry, który trawa premiuje, to powinien być w stanie tam wygrywać.

Sęk w tym, że styl gry na mączkę i na trawę w teorii różnią się diametralnie (choć akurat wimbledońska trawa przez ostatnich kilkanaście lat i tak stała się znacznie wolniejsza niż w przeszłości). Więc trudno znaleźć kogoś, kto wygrałby oba te turnieje w ciągu roku. Inna sprawa, dotycząca już wyłącznie kobiecego touru, jest taka, że na przestrzeni tych dwudziestu sezonów pojawiło się mnóstwo tenisistek, które zgarniały jedno trofeum i na tym kończył się ich wielkoszlemowy dorobek, ale blokowały w ten sposób szansę innym zawodniczkom na dublet. Albo jeszcze lepiej – grały turniej życia, choć ostatecznie trofeum nie zgarniały.

Przykłady? Sabine Lisicki w roku 2013, eliminująca Serenę Williams i dochodząca do finału Wimbledonu. Amelie Mauresmo w 2006, gdy wygrała swoje jedynie dwa turnieje wielkoszlemowe, pokonująca na Wimbledonie Justine Henin w meczu o tytuł. Garbine Muguruza, która w 2016 roku pokonała Serenę William w finale Roland Garros. I tak dalej, i tak dalej. U kobiet – znacznie częściej niż u mężczyzn – w XXI wieku byliśmy świadkami takich właśnie sytuacji.

Reklama

Ale prawda jest taka, że nawet w całej historii ery open – od 1968 roku – w kobiecym tourze dublet Roland Garros-Wimbledon zdobywały w jednym sezonie wyłącznie największe tenisistki w dziejach. Są to bowiem:

  • Margaret Smith Court (1970 – zdobyła wtedy Klasycznego Wielkiego Szlema, wygrywając wszystkie turnieje wielkoszlemowe w jednym sezonie);
  • Evonne Goolagong Cawley (1971);
  • Billie Jean King (1972);
  • Chris Evert (1974);
  • Martina Navratilova (1982, 1984);
  • Steffi Graf (1988 – Złoty Wielki Szlem, 1993, 1995, 1996).
  • Serena Williams (2002, 2015).

Łącznie 12 przypadków. Niewiele, jak na tyle sezonów. W tym roku Iga Świątek powalczy o to, by dołożyć 13. taki dublet w historii profesjonalnego tenisa kobiet. W 2020 – gdy wygrała Roland Garros – nie miała na to szans, bo Wimbledon po prostu się nie odbył. W tym sezonie w teorii ma spore, bo jej przewaga nad resztą stawki jest ogromna. Z drugiej jednak strony – na trawie potrzebne jest doświadczenie, a tego ma stosunkowo mało.

Wzorem może być dla niej jednak Serena Williams. Przypomnijmy więc dwa dublety Amerykanki.

Roland Garros 2002. Oczekiwane przełamanie

Serena po raz pierwszy na szczyt weszła w 1999 roku. Miała wtedy 18 lat i triumfowała w wielkoszlemowym US Open, na swoim terenie. Zrobiła to szybciej nawet od Venus, swojej starszej siostry, która po raz pierwszy w imprezie tej rangi wygrała w kolejnym sezonie. A to Venus była początkowo uważana za większy talent. Choć i po Serenie spodziewano się sporych rzeczy.

Po tamtym triumfie mówiono więc, że kolejne są tylko kwestią czasu i Amerykanka szybko dołoży więcej takich tytułów. Ale przez sezon 2000 przeszła bez ani jednego. Podobnie było w 2001 roku. Na Australian Open 2002 nie wystąpiła za to przez kontuzję. Przed Roland Garros, owszem, notowała świetne wyniki – wygrane turnieje w Scottsdale i Miami na twardej nawierzchni, była w finale w Berlinie i wygrała w Rzymie na mączce (w obu przypadkach zmierzyła się z Justine Henin, przyszłą królową mączki).

Orlen baner

Zwłaszcza triumf w Rzymie był niezwykle cenny. Ledwie tydzień przed French Open Serena sięgnęła wtedy… po swój pierwszy tytuł na ceglanej nawierzchni! Jej wygrana była tym większym wydarzeniem, że rok wcześniej na legendarnym Foro Italico Williams w ogóle nie grała.

Dla mnie to niesamowicie ważne, bo wiele osób uważa, że nie jestem zawodniczką, która dobrze odnajduje się na mączce. A jest inaczej. Trenowałam na mączce w dzieciństwie. Czuję się więc świetnie, zwłaszcza, że zaraz Roland Garros. Mam nadzieję, że i tam zaprezentuję się dobrze – mówiła Williams.

Była więc jedną z faworytek French Open, ale na pewno nie największą. Wydawało się, że jeśli ma gdzieś zdobyć drugi wielkoszlemowy tytuł, to raczej na Wimbledonie lub w US Open. Bo w Paryżu faktycznie sobie nie radziła – grała tam wcześniej trzykrotnie, tylko raz doszła do ćwierćfinału. A jednak, w 2002 roku okazała się absolutnie najlepsza.

Może miała w tym wszystkim nieco szczęścia. Głównie dlatego, że już w pierwszej rundzie w Paryżu, sensacyjnie z turniejem pożegnała się Justine Henin, ograna przez Aniko Kapros, kwalifikantkę z Węgier. Dlaczego to było ważne? Bo Amerykanka i Belgijka na mączce spotykały się w swoich karierach łącznie pięciokrotnie i tylko jeden raz, we wspomnianym Rzymie, lepsza okazała się Serena. A gdyby Henin nie odpadła, zagrałyby ze sobą w paryskim ćwierćfinale.

Z przeczyszczonej drabinki Williams skorzystała w znakomitym stylu. Martinie Suchej w pierwszej rundzie oddała trzy gemy. Dally Randriantefy w drugiej ugrała ich pięć. Janette Husarova cztery. Dopiero rewelacja turnieju, wówczas jeszcze mało znana Wiera Zwonariewa, odebrała Williams seta w czwartej rundzie. Ale w dwóch kolejnych Serena wygrała 6:0, 6:1. W ćwierćfinale nie dała za to szans mistrzyni z 2000 roku – Mary Pierce. Francuzka grała u siebie z dziką kartą i ćwierćfinał już uważano za bardzo dobry wynik. W nim jednak została zdemolowana – 6:1, 6:1.

Zatrzymajmy się tu jeszcze na chwilę, bo warto wspomnieć o czymś, czym Serena Williams wzbudziła wtedy sensację – jej stroju z pierwszych rund. Amerykanka, ubierana przez Pumę, dostała bowiem komplet wzorowany na słynnych strojach piłkarskiej reprezentacji Kamerunu, tych bez rękawów, których FIFA w końcu zabroniła im zakładać na mecze, tłumacząc, że to “kamizelki, a nie koszulki”. Williams chciała nawet występować z numerem (26, od 26 września, dnia jej urodzin), ale na to nie pozwolili jej organizatorzy.

Zawsze nosiłam stroje bez rękawów, Puma skontaktowała się więc ze mną i zaproponowała taki komplet. Byłam podekscytowana. Czytałam wcześniej artykuł, w którym napisano, że Kamerun to ulubiona drużyna wszystkich kibiców. Nawet w Anglii wiele osób ich dopinguje, bo zawsze walczą do samego końca i są najlepszym afrykańskim zespołem – mówiła Williams. Ten strój w końcu jednak zmieniła, na czarno-złoty komplet. I okazało się, że złote wstawki są jak najbardziej na miejscu.

Owszem, bliska wyeliminowania rodaczki była w półfinale Jennifer Capriati. Wygrała pierwszego seta, w drugim doprowadziła do tie-breaka. W nim jednak ugrała tylko dwa punkty. A w trzeciej partii Serena od początku dominowała i wygrała ją 6:2. To był absolutnie kluczowy mecz, bo do finału Williams mogła podejść spokojnie – co by się w nim nie stało, jej rodzina by świętowała. Po drugiej stronie siatki stanęła bowiem Venus. Choć młodsza z sióstr z pewnością chciała się zrewanżować za porażkę w finale US Open 2001.

Ich finał na Roland Garros oznaczał, że spełniła się przepowiednia ich ojca, który wiele lat wcześniej oznajmił, że jego córki będą kiedyś równocześnie okupywać dwie pierwsze lokaty w rankingu WTA. Pozostawało pytanie: która wygra w Paryżu?

Przez pierwszych kilka gemów wydawało się, że będzie to Venus. Obie grały co prawda znakomity tenis, ale to starsza z nich wyszła na prowadzenie 5:3 i zmierzała w stronę wygrania seta. Wtedy jednak przebudziła się Serena. Zgarnęła cztery kolejne gemy i pierwszą partię, a w drugiej od początku prezentowała się lepiej. I triumfowała z wynikiem 7:5, 6:3.

Bardzo długo o to walczyłam. W pewnym momencie nie byłam w stanie przejść przez ćwierćfinał, potem doszłam do półfinałów i jednego finału. Ale to też zniechęcało. Myślałam sobie, że nie chcę być zawodniczką jednego turnieju – wspominała Serena. I nią nie została. Mało tego – wygrała też kolejne trzy imprezy tej rangi, zdobywając pierwszego ze swoich niekalendarzowych “Szlemów Sereny”, jak nazywali to fani i dziennikarze.

Ale na kolejny triumf w Roland Garros czekała długo – aż do 2013 roku. Bo faktycznie nie była specjalistką od mączki. Choć akurat w 2002 roku postarała się temu stwierdzeniu zaprzeczyć.

Wimbledon 2002. Pierwszy dublet XXI wieku

Jeśli wskazać miejsce, w którym zaczęła się dominacja Sereny Williams, można by pokusić się o stwierdzenie, że to nie na Roland Garros 2002, ale niedługo potem – na Wimbledonie. To tam Amerykanka udowodniła, że tytuł z Paryża nie był przypadkowy. Była po prostu w wielkiej formie, a trawa tylko to podkreśliła. Bo to nawierzchnia, która zawsze bardzo jej odpowiadała, uwydatniając wszelkie atuty jej gry. Wygrała tam zresztą w swojej karierze siedmiokrotnie (tyle samo triumfów ma w Australian Open).

A wszystko to zaczęło się 20 lat temu.

Kilka miesięcy przed tym Wimbledonem – jeszcze zanim zaczęło się zwycięskie dla niej Roland Garros – Serena Williams udzieliła wywiadu MTV News. Jak się okazało – właściwie wszystko, co w nim powiedziała, okazało się spełnić.

Naprawdę chcę wygrać Wimbledon w tym roku. Ogółem chciałabym wygrać kilka turniejów wielkoszlemowych, w tym sezonie zostały trzy. Idealnie byłoby zdobyć wszystkie trzy tytuły. Chciałabym też zakończyć rok jako światowa jedynka w rankingu. Staram się myśleć pozytywnie. Naprawdę uważam, że mogę to wszystko zrobić – mówiła. I zrobiła.

Na Wimbledonie nie dała się zatrzymać nikomu. W całym turnieju nie straciła nawet seta. O pierwszych rundach właściwie nie ma sensu pisać, o ćwierćfinałowej wiktorii z Danielą Hantuchovą (6:3, 6:2) też niespecjalnie. Amelie Mauresmo w półfinale oberwała zresztą jeszcze bardziej – 6:2, 6:1. Ale o tym meczu warto już wspomnieć z powodu wypowiedzi Francuzki po nim.

Kto wygra w finale? Musielibyście ich zapytać. Nie mam żadnych informacji z wewnątrz, ale myślę, że to wszystko jest ustawione – mówiła. O co chodzi? Otóż w tamtych latach wokół sióstr było mnóstwo zarzutów o to, że wyniki ich bezpośrednich meczów są ustawiane wcześniej, sugerowano że robi to ich ojciec, a siostry się do tego dopasowują. Nikt o tym jednak głośno nie mówił, aż Mauresmo palnęła to wprost w wywiadzie dla francuskiej telewizji.

CZYTAJ: JAK RICHARD WILLIAMS DOPROWADZIŁ NA SZCZYT VENUS I SERENĘ?

Czy na siostry to jednak jakoś wpłynęło? W sumie nie bardzo. Ich wimbledoński finał z tamtego roku był być może najlepszym spotkaniem, jakie ze sobą rozegrały do tamtej pory. Przez 78 minut dawały z siebie na korcie dosłownie wszystko i widać było, że obie są doskonale dysponowane.

Najważniejszą różnicę w meczu robiło to, że Serena po prostu nie myliła się przy ważnych piłkach.

French Open stanowiło dla mnie bonus. Na początku roku mówiłam, że chcę wygrać Wimbledon. Chciałam zostać częścią jego historii i prestiżu – mówiła już po finale. Venus przyznawała za to – choć z pewnym bólem, bo przecież wygrała dwie poprzednie edycje Wimbledonu – że Serena była tego dnia po prostu nie do zatrzymania. Starszej z sióstr na pocieszenie został jednak triumf w deblu. W parze z młodszą, oczywiście.

Serena Williams dzięki tej wygranej umocniła się na pozycji liderki rankingu, ale i skompletowała pierwszy w XXI wieku dublet wielkoszlemowy mączki z trawą. Mało kto pewnie spodziewał się, że na następny poczekamy aż trzynaście lat. I że wtedy znów zdobędzie go ta sama zawodniczka, wciąż będąca na szczycie.

2015. Nieudany atak na Klasycznego Szlema

Po świetnych 2012 i 2013, kolejny sezon Amerykanka miała mniej udany. Owszem, wygrała US Open, ale w pozostałych turniejach wielkoszlemowych nie weszła nawet do ćwierćfinału. A potem przyszedł rok 2015 i odżyła wielka Serena Williams, być może większa niż kiedykolwiek, przynajmniej w turniejach wielkoszlemowych (bo wybierając najlepszy sezon w WTA od 2000 roku, ten akurat umieściliśmy na piątym miejscu).

Wygrała trzy z nich. W czwartym odpadła w półfinale, będąc o dwa mecze od skompletowania Klasycznego Wielkiego Szlema.

To jednak US Open. A my o wcześniejszych turniejach. Przed Roland Garros Serena wygrała więc Australian Open, Miami i… to tyle. Na mączce wystąpiła w Madrycie (porażka z Petrą Kvitovą w półfinale) i Rzymie (wycofała się przed meczem trzeciej rundy). Szału nie było. Ale Williams zawsze miała do siebie to, że w największych turniejach grała najlepiej. Pokazała to w Australii na początku sezonu, a na przełomie maja i czerwca zrobiła to też we Francji.

Choć wcale nie było to dla niej łatwy turniej. Ba, w porównaniu do tego, co robiła w 2002 roku, można śmiało napisać, że niemiłosiernie się męczyła. Tylko w dwóch spotkaniach – pierwszej rundzie i ćwierćfinale – nie straciła seta. Już w swoim drugim meczu musiała jednak odrabiać straty od stanu 0:1, po tym jak partię wygrała z nią Anna-Lena Friedsam z Niemiec. Od przegranych setów zaczęła też teoretycznie znacznie trudniejsze spotkania – z Wiktorią Azarenką i Sloane Stephens. Oba wygrała.

Wyglądało to trochę tak, jakby potrzebowała czasu na rozgrzanie silnika. Szczególnie dużo w starciu ze Stephens, tam drugiego seta wygrała 7:5, rodaczka postawiła jej naprawdę trudne warunki. Na szczęście dla Sereny w ćwierćfinale Sara Errani nie była jej w stanie zagrozić. Spróbowała zrobić to za to Timea Bacsinszky w meczu o finał, ale po pierwszym znakomitym secie, nie była już w stanie ugrać zbyt wiele.

Williams na korcie nie wyglądała jednak najlepiej, widać było, że ma problemy, męczy się ze swoją grą. Okazało się, że właściwie przez większą część turnieju chorowała. Najgorzej było właśnie po półfinale.

Pomiędzy półfinałem a finałem przeżyłam koszmarne 48 godzin. Po meczu położyłam się na jakiś czas w szatni. Ledwo dotarłam do domu. Tam wzięłam ciepły prysznic, położyłam się i nie wyszłam z łóżka gdzieś do piątej po południu następnego dnia. Wtedy pomyślałam, że muszę pójść na spacer, zaczerpnąć świeżego powietrza. Zrobiłam to, a gdy wróciłam, poczułam się jeszcze gorzej – wspominała Serena po finale.

Powiedziała nawet fizjoterapeutom, że nie jest pewna, czy da radę wystąpić w finale. Ci jednak postawili ją na nogi. Na tyle, że nie tylko wyszła na kort, ale i – po kolejnym trudnym, trzysetowym spotkaniu, pokonała Lucie Safarovą. To był 20. tytuł wielkoszlemowy w jej karierze. – To niesamowite, mieć ich tyle. Oczywiście, chciałabym spróbować wygrać Wielkiego Szlema. Na Wimbledonie w ostatnich latach nie radziłam sobie najlepiej. Będę po prostu myśleć o kolejnym meczu, nie o wygraniu całego turnieju – mówiła.

I ta strategia zadziałała. Na Wimbledonie Serena poradziła sobie już dużo lepiej i to przy trudniejszej drabince. Bo powiedzmy sobie wprost: na French Open od ćwierćfinału miała dużo łatwiej, niż mogła przypuszczać. W Wielkiej Brytanii zagrała za to z naprawdę trudnymi rywalkami. Już w trzeciej rundzie napotkała na reprezentantkę gospodarzy, Heather Watson, która – niesiona dopingiem miejscowych fanów – zdołała urwać jej nawet seta. W czwartej Serenę czekał mecz z siostrą, wygrała w dwóch partiach: 6:4, 6:3.

W ćwierćfinale zmierzyła się z Wiktorią Azarenką. Białorusinka jak na Roland Garros, tak i na Wimbledonie urwała jej pierwszego seta, ale dwa kolejne należały do Williams. Rozstawioną z “4” Marię Szarapową Amerykanka odprawiła za to w dwóch setach, w jednym z ich ostatnich meczów. W finale zmierzyła się za to z Garbine Muguruzą, która rok później miała wygrać Roland Garros, a w jeszcze kolejnym sezonie – właśnie Wimbledon. W 2015 roku Hiszpanka jednak, choć postawiła się Williams, przegrała w dwóch setach – 4:6, 4:6.

Serena miała 21. szlema w garści i realną szansę na trzeciego w historii kobiecej ery open Klasycznego Wielkiego Szlema – po Margaret Court i Steffi Graf. Tego ostatecznie osiągnąć jej się nie udało, ale trzy tytuły wielkoszlemowe w jednym roku, z dubletem Roland Garros-Wimbledon, i tak były fantastycznym rezultatem. Do tego doszedł też “Szlem Sereny” – cztery, choć nie w jednym roku, wygrane turnieje tej rangi z rzędu (triumfowała też w US Open 2014).

Nie chciałam wcześniej mówić o “Szlemie Sereny”. Próbowałam zwyciężyć w czterech kolejnych turniejach tej rangi od 12 lat i się nie udawało. To był proces pełen wzlotów i upadków. Nie mogę uczciwie powiedzieć, że w poprzednim sezonie, dwa czy pięć lat temu pomyślałabym, że mogę to zrobić znowu. Nie czuję się staro. Wydaje mi się, że jestem wciąż dość młoda. Dzięki nowych technologiom, ćwiczeniom, przyrządom i całej reszcie życie sportowców wydłuża się – mówiła po finale.

Udowodniła to w kolejnych latach, gdy wygrała po raz kolejny Wimbledon (2016) i Australian Open (2017).

Teraz Iga?

Iga Świątek nie zagra przed Wimbledonem w żadnym innym turnieju na trawie. Jej brak doświadczenia w grze na tej nawierzchni będzie istotny, choć pamiętamy, że przecież triumfowała w juniorskim turnieju w 2018 roku. Gdyby jednak uczciwie ocenić szanse wszystkich tenisistek na triumf… to te Świątek i tak byłyby największe. A to ze względu na rozmiary jej dominacji.

Iga zresztą w pewnym sensie idzie w ślady Sereny. Pierwszy wygrany turniej wielkoszlemowy? Jeszcze jako nastolatka. Drugi? W wieku (rocznikowo) 21 lat – u Sereny trzy, u Igi dwa lata po pierwszym. U Williams za tym pierwszym poszły dwa kolejne jeszcze w tym samym sezonie. Świątek – jeśli tylko utrzyma wielką formę – może to powtórzyć.

Może też się okazać, że dostanie szansę… zmierzyć się z Sereną na Wimbledonie, o czym Iga mówiła, że to jej marzenie. Williams ogłosiła bowiem, że na nim wystąpi po rocznej przerwie od gry. Jako że w rankingu spadła bardzo nisko, nie będzie rozstawiona. Innymi słowy – Iga wpaść na nią może nawet w pierwszej rundzie! Nie ukrywamy, że obejrzelibyśmy takie spotkanie.. Bo choć to już nie ta sama Serena, to opcjonalne pokonanie jej, byłoby pięknym momentem w karierze Polki.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...