Reklama

Mistrzowie Europy nie mają „domu”, by jednoczyć Włochów

Mateusz Janiak

Autor:Mateusz Janiak

11 czerwca 2022, 07:18 • 9 min czytania 57 komentarzy

Dlaczego reprezentacja Włoch nie ma „domu”, tylko jeździ od góry do dołu Półwyspu Apenińskiego? Dlaczego w ostatnich 11 meczach w roli gospodarza grała w 10 różnych miastach? Dlaczego zmieniają się lokalizacje, ale stadiony z reguły są tak samo stare i zniszczone? Dlaczego tak trudno w Italii cokolwiek wybudować? Odpowiadamy.

Mistrzowie Europy nie mają „domu”, by jednoczyć Włochów

Reprezentacja Włoch gra w całym kraju, z reguły na ruinach

Pozorne zjednoczenie

Bolonia, Cesena, Cagliari, Florencja, Mediolan, Palermo, Parma, Reggio nell’Emilia, Rzym, Turyn – tam w ostatnich 11 spotkaniach Squadra Azzurra podejmowała przeciwników. 10 miast z siedmiu różnych regionów. Od północy (Lombardia, Piemont, Emilia-Romania, Toskania) przez centrum (Lacjum) aż po wyspy na południu (Sardynia, Sycylia). La Nazionale ma łączyć i przypominać, że wszyscy koniec końców są Włochami.

Naprawdę koniec końców. W Italii funkcjonuje pojęcie „campanilismo”, co można przetłumaczyć jako lokalny patriotyzm lub bardziej negatywnie – skrajny prowincjonalizm. Nazwa wywodzi się od słowa „campanile”, czyli „dzwonnica”, bo kiedyś o tym, kto swój, a kto obcy, decydował… słuch. Włosi od średniowiecza przez setki lat nie ufali nikomu, kto nie słyszał uderzeń tego samego dzwonu, co oni. Proste, a dzisiaj wciąż aktualne w tym sensie, że „swoje” jest najważniejsze. Najpierw rodzina, dalej wieś lub miasto, potem region i gdzieś daleko, daleko państwo. Albo jeszcze dalej…

Reklama

„Il Risorgimento” – „Zjednoczenie” – nastąpiło w 1861 roku, ale w głowach mieszkańców ten proces ciągle trwa. Pierwszy król Wiktor Emanuel II nieporównywalnie swobodniej czuł się w języku francuskim i podobnym do niego dialekcie piemonckim, niż w oficjalnym włoskim opartym na „fiorentino”, odmianie toskańskiego, dlatego doskonale nadawał się na symbol nowego kraju. Miażdżąca większość obywateli wolała właśnie lokalne dialekty. I woli do dzisiaj – przecież Gennaro Gattuso nie ukrywał, że chętniej myśli po kalabryjsku, natomiast Lorenzo Insigne znacznie lepiej zna neapolitański niż „italiano standard”. 

A różnice są wyraźne, jako przykład weźmy tamtejsze powiedzenie: „Ma głowę tylko, by nosić uszy”. Po włosku: „Quello ha la testa per dividere le orrecchie”. Po neapolitańsku: „Chill ten a capa pe spart e recchie”. No brzmi inaczej, prawda?

Handel kontra rolnictwo

Dlatego przed „Il Risorgimento” turyńczyk miał pod każdym względem więcej wspólnego z Francuzem czy Szwajcarem niż neapolitańczykiem czy Sycylijczykiem, a władze nowego kraju jeszcze pogłębiły te różnice. Już w momencie „Zjednoczenia” północ z Turynem, Mediolanem i Genuą (wyrosłe na kupieckich miastach-państwach) była bardziej rozwinięta gospodarczo niż leżące na południu terytoria dawnej monarchii Burbonów, rolnicze i niepiśmienne. Co prawda ekonomicznie nie było przepaści, najważniejszy ośrodek dolnej części półwyspu – Neapol – był uważany za jedną z trzech wielkich stolic Europy obok Londynu i Paryża, tyle że czerpano bogactwo z różnych źródeł. Północ z handlu, a południe z rolnictwa.

W drugiej połowie XIX wieku firmom z północy przyznano ulgi (z tamtych regionów pochodzili rządzący z dynastią Sabaudzką na czele), a choć południe płaciło wyższe podatki, dostawało mniej na inwestycje i wydatki publiczne, dlatego siłą rzeczy i tak raczkujący przemysł uciekał w górę półwyspu. To był początek upadku. 

Różnice między przemysłową częścią a resztą rosły w zastraszającym tempie. Jak pisał Peter Robb w książce „Sycylijski mrok”, południe już nigdy nie doszło do siebie, a XX wiek nie czekał z otwartymi rękami, lecz zaciśniętymi pięściami. Po II wojnie światowej Neapol był w tragicznej sytuacji. Brytyjski reporter Norman Lewis porównywał poziom rozwoju miasta do średniowiecza. Na ulicach leżały kilkumetrowe sterty gruzu, przechodniów posypywano proszkiem mającym chronić przed tyfusem, w przypływie desperacji zjedzono tropikalne ryby ze sławnego akwarium. Miejscowi wstawali z kolan, jak potrafili, tyle że na dokładkę dostali cholerę (1973) i potężne trzęsienie ziemi (1980).

Niewiele lepiej działo się na Sycylii czy Sardynii. Na tej drugiej wyspie, której stolicą jest Cagliari, w latach 40. i 50. szalała malaria. Do dzisiaj mieszkańcy nie znajdują powodów, by czuć się Włochami i często w rubrykę narodowość wpisują „sardyńska”. Jak opisywał Piotr Kępiński w książce „Szczury z Via Veneto” od dobrych kilku lat na Sardynii działa ruch, który walczy o przyłączenie wyspy do… Szwajcarii.

Reklama

To wszystko stanowiło nawóz dla mafii – cosa nostry na Sycylii, camorry w Neapolu i ’ndranghety w Kalabrii. Kiedy pod koniec XX wieku ambasador Australii chciał odwiedzić ten ostatni region, zszokowany usłyszał w Rzymie, że władze nie są w stanie mu tam zapewnić bezpieczeństwa. Mniej więcej w tym samym czasie przewodniczący komisji ds. walki z mafią napisał w raporcie, że państwo nie kontroluje części południowych terytoriów.

Nienawiść między północą i południem

Południe czuje się wyzyskiwane i oszukane, a północ nim gardzi, co doskonale widać na stadionach. „O Wezuwiuszu, umyj ich ogniem!” – śpiewano, prosząc wulkan o erupcję. Albo: „Chorzy na cholerę, ofiary trzęsienia ziemi, nigdy nie myliście się mydłem! Napoli g…wno! Napoli cholera! Jesteście wstydem Włoch!”. Lub też: „Brudasy, nie mają czystej wody, są chorzy na cholerę!”. Do dzisiaj intonuje się przeróbkę przyśpiewki tifosich ekipy z Kampanii, która w północnej wersji brzmi tak: „Będziemy z tobą i nie musisz się poddawać, mamy marzenie w sercu, Napoli skorzysta z mydła!”.

Różny język, kultura, doświadczenia i wzajemna pogarda sprawiają, że „campanilismo” nieustannie istnieje, a najlepiej sobie z nim radzi właśnie reprezentacja. Squadra Azzurra to jedno z głównych spoiw społeczeństwa. Może wręcz najważniejszy. John Foot w książce „Calcio” wspominał, że w latach 90. grupa intelektualistów na pytanie, co właściwie łączy mieszkańców Italii, odpowiedziała, że właśnie piłkarska kadra. „Wszyscy jesteśmy Niebiescy!” – taki wielki tytuł zamieszczono na pierwszej stronie „La Gazzetta dello Sport” w dniu inauguracji EURO 2020 i tak naprawdę tylko w czasie turnieju to była prawda. Reprezentacja faktycznie łączy Włochów i dlatego co mecz gra gdzie indziej. Narodowego nie ma i nie będzie.

Walka z biurokracją

A dlaczego najczęściej podejmuje przeciwników na starych, zapuszczonych stadionach? Ze względu na rozbuchaną biurokrację, dodatkowo przeżartą przez korupcję, która wręcz uniemożliwia wzniesienie czegokolwiek nowego. Swego czasu Paolo Dal Pino, szef Serie A, wskazywał, że w Italii do rozpoczęcia procesu budowy potrzeba siedmiu etapów autoryzacji, dwa lub trzy razy więcej niż za granicą. To sprawia, że na Półwyspie Apenińskim średni czas postawienia nowego obiektu to od ośmiu do 10 lat, podczas gdy na reszcie kontynentu od dwóch do trzech. A często w ogóle nie dochodzi do wbicia łopaty.

W kwietniu dziennik „Il Sole 24 Ore” wyliczył, że od mistrzostw świata w 1990 roku zostało odnowionych ledwie 12% stadionów w Serie A, 5% w Serie B i 15% w Serie C. Co więcej, odpowiednio 49%, 59% i 45% tych obiektów powstało przed 1949 rokiem. Skansen na skansenie.

Sztandarowym przykładem fiaska jest niedoszła budowa stadionu AS Roma w dzielnicy Tor di Valle. Amerykański biznesmen James Pallotta od 2014 roku walczył z kolejnymi urzędami o odpowiednie pozwolenia, w międzyczasie carabinieri i Guardia di Finanza wsadzały za kratki kolejne osoby oskarżone o korupcję (przecież bez łapówki najczęściej trudno cokolwiek załatwić), aż wreszcie w grudniu 2019 sprzedał klub rodzinie Friedkinów, której głowa – Dan – szybko oznajmił to, co wszyscy wiedzieli. Żadnej budowy w Rzymie nie będzie.

Doskonale zdawał sobie z tego sprawę Claudio Lotito. Właściciel Lazio jako Włoch doskonale orientował się w stołecznych układach i pomysł postawienia stadionu porzucił gdzieś w 2009 roku.

Panowie, nie ma sensu przepalać pieniędzy. W Rzymie stadionu się nie zbuduje – tak mniej więcej stwierdził. Amerykanin Pallotta do takiego samego wniosku doszedł po latach walki i milionach zainwestowanych w plany, ekspertyzy, etc.

Ostatnio o renowację Stadio Renato Dall’Ara w Bolonii walczy właściciel Bologna FC Joey Saputo. I walczy to odpowiednie określenie. W maju 2021 po wstępnych konsultacjach m.in. z prefekturą, strażą pożarną oraz ochroną środowiska czy zabytków szefostwo Rossoblu przedłożyło w ratuszu finalny projekt prac. I co? I oczywiście te same organy, które wcześniej zaakceptowały wszystko, w międzyczasie zmieniły zdanie i sprawa utknęła. Dopiero kilka tygodni temu tzw. Conferenza dei servizi wreszcie miała wyrazić zgodę na start robót, ale i tak nie ma szans, by do końca tego roku cokolwiek ruszyło.

Nie było też większych szans na pozwolenie na zburzenie i postawienie wszystkiego od nowa, bo stadion w Bolonii uważa się za dziedzictwo kultury, podobnie jak kilka innych np. San Siro w Mediolanie czy Stadio Artemio Franchi we Florencji. Obiekt w stolicy Emilii-Romanii był sztandarowym projektem partii Benito Mussoliniego i jeśli zastanawiacie się, co robi na nim ta wielka wieża, już tłumaczymy – 42-metrowy moloch miał symbolizować dzielność i hart ducha faszystowskiego atlety, a powstał dokładnie w miejscu, w którym w 1849 roku stracono włoskiego nacjonalistę Ugo Bassiego. Przez kilka lat u jej podnóża stał posąg Il Duce na koniu.

Takie to dziedzictwo.

I nie zmieni się nic

Stadio Renato Dall’Ara podobnie jak przygniatająca większość stadionów w Italii jest własnością miasta, co jest następnym kłopotem. Kluby muszą wynajmować od ratusza obiekty i mają mniejsze udziały w zyskach, co z kolei sprawia, że urzędnicy jeszcze mniej chętnie patrzą na próby wybudowania własnych stadionów. W Serie A „na swoim” grają Atalanta Bergamo, Juventus, Udinese oraz Sassuolo, a z czym to się wiąże, najlepiej oddadzą liczby Juve – Bianconeri na Allianz Stadium notowali 282% więcej zysku w dniu meczowym niż na miejskim Stadio Olimpico di Torino.

W związku z tym, nic dziwnego, że właściciel Napoli Aurelio De Laurentiis wreszcie stracił cierpliwość i nie zamierzał czekać na działanie radnych. Jak informowała „La Repubblica”, we wrześniu 2018 miał się spotkać z burmistrzem Melito di Napoli, miejscowości położonej mniej więcej 10 kilometrów od Neapolu, w sprawie budowy stadionu i centrum treningowego. Naturalnie, choćby jeden robotnik nie machnął kilofem.

Czas mija, a stadiony się niewiele zmieniają, dlatego Fabrizio Roncone z „Corriere della Sera” pisał, że najlepszym symbolem stagnacji włoskiego calcio jest Stadio Renzo Barbera w Palermo, na którym rozgrywano półfinał baraży o mistrzostwa świata (przegrany z Macedonią Północną 0:1). Zrujnowany. Ze zgniłymi ścianami. Z kałużami żółtawego śluzu. Zardzewiałymi balustradami. Niebezpiecznymi schodami. Wiszącymi przewodami elektrycznymi. Z obrzydliwymi toaletami z niedziałającymi drzwiami i zapchanymi muszlami klozetowymi, do których w jednej upokarzającej kolejce stali kobiety i mężczyźni w trójkolorowych ubraniach.

Na zmiany tego mało eksluzywnego krajobrazu się nie zanosi.

WIĘCEJ O WŁOSZECH:

foto. Newspix

Rocznik 1990. Stargardzianin mieszkający w Warszawie. W latach 2014-22 w Przeglądzie Sportowym. Przede wszystkim Ekstraklasa i Serie A. Lubi kawę, włoskie jedzenie i Gwiezdne Wojny.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

57 komentarzy

Loading...