Finał Ligi Mistrzów upłynął nam pod znakiem czekania. Najpierw bowiem czekaliśmy, aż piłkarze w ogóle zaczną grać – ze względu na, sorry, burdel organizacyjny mecz opóźnił się o przeszło pół godziny. Potem czekaliśmy na decyzję sędziowską – uznać bramkę dla Realu, czy też nie? No i na bramkę musieliśmy też poczekać, bo ostatecznie wpadła tylko jedna. Właśnie dla Realu. Królewscy znów sięgnęli po puchar Ligi Mistrzów!
Byli nie do pobicia w tej edycji i tak też skończyli. Mogli znajdować się w sytuacjach beznadziejnych, takich, z których żaden inny zespół świata by nie wyszedł. Ale oni zawsze się podnosili i nikomu nie dali zadać sobie ostatecznego ciosu. Czy to są zwycięzcy oczywiści? Chyba nie. Ale są to zwycięzcy przepiękni. Napisali kapitalną historię. Dawno w Lidze Mistrzów czegoś podobnego nie oglądaliśmy.
PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ
Pamiętamy o meczach z PSG, Chelsea i City, ale by potwierdzić tę tezę, być może wystarczy spojrzeć tylko na to spotkanie. Real nie dominował Liverpoolu, chętnie oddawał piłkę zawodnikom The Reds. Ale w kluczowych momentach, gdy miał ją przy nodze, ona słuchała Królewskich.
Pierwszej bramki jeszcze sędzia nie uznał. Po analizie VAR – i to takiej naprawdę długiej, z pięć minut panowie obradowali – stwierdzono spalonego. Jest to oczywiście kontrowersja: futbolówkę zagrywał przecież Fabinho. No, ale pozostaje kwestia interpretacji – zdaniem sędziów nie było to „podanie”, tylko „rykoszet” od passa Valverde. No i pewnie, że można się kłócić, czy rzeczywiście, więc w sumie dobrze, że Real zdobył potem w pełni już legalną sztukę.
Kontra, zagranie przez całe pole karne z prawej strony do lewej, od Valverde do Viniciusa i Brazylijczyk nie miał problemów z umieszczeniem piłki w siatce. Mając na uwadze poprzednią historię, kibice Realu pewnie patrząc na powtórki obawiali się spalonego, ale nie – Valverde idealnie wkleił się w linie obrony Liverpoolu. A ta była też pogubiona, kompletnie nie nadążyła za tą kontrą Królewskich.
WIELKI COURTOIS
I oczywiście – strzelec zwycięskiej bramki będzie na ustach wszystkich. Jednak dziś być może nawet większą rolę odegrał Courtois. Bronił jak w transie, był znakomity. Z gorszym bramkarzem Real traci dziś dwie-trzy sztuki. No, ale skoro ma takiego fachowca – stanęło na czystym koncie.
Jednak, rany, co on łapał! W pierwszej połowie Mane zaczarował w polu karnym i uderzył przecież dobrze. Mocno, blisko ziemi, blisko słupka. A Courtois poleciał wyciągnięty jak struna i zbił to – w tylko sobie znany sposób – na słupek. Po przerwie sam na sam wyszedł z nim Salah i też sprawy przecież nie zawalił. Uderzył według wszystkich książek, abecadeł i… nic. Belg zbił tę futbolówkę, a piłkarze Realu podbiegli do niego, wyściskując ze wszystkich sił. Słusznie, bo to MUSIAŁO wpaść do sieci.
A to przecież tylko dwa przykłady. Liverpool oddał dziewięć celnych strzałów, natomiast na Courtois nie było dziś mocnych. Łapał i odbijał wszystko. Cholera, on radził sobie nawet z rykoszetami, kiedy z piątego metra nabiegał Jota. Albo gdy Salah z odległości dwóch kroków chciał mu załadować po krótkim słupku. Maszyna.
Patrząc ogólnie: mimo wszystko z pewnością nie będzie to finał, który będziemy wspominać latami. Długimi momentami mieliśmy jednak szachy – Real się bronił, Liverpool nie potrafił go ukąsić. No, a jak się zbierał, to na przeszkodzie stawał pewien jegomość z Belgii. Natomiast z drugiej strony – nie ma co narzekać. To być może idealna puenta tej edycji w wykonaniu Królewskich.
Niebywali są, naprawdę. Oddali jeden celny strzał. Natomiast nie mówmy, że finałów się nie gra, tylko wygrywa. Bo to jedynie część prawdy – piłkarze Realu stanęli na wysokości zadania. Od bramkarza po napastnika.
I dlatego dziś drużyna z Madrytu jest najlepsza w Europie.
Liverpool – Real Madryt 0:1
- Vinicius Junior 59′
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- „Deco z Gwinei” i jego droga do finału Ligi Mistrzów
- Dudek: Mam rozdarte serce, ale chciałbym, żeby wygrał Liverpool
- Łączona jedenastka piłkarzy Liverpoolu i Realu. Kto się załapał?
Fot. Newspix