Reklama

HMŚ: Dwa medale Polski – wynik dobry, zły, czy adekwatny do naszego poziomu?

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

22 marca 2022, 10:10 • 16 min czytania 5 komentarzy

Za nami trzy dni emocjonujących zmagań, które towarzyszyły nam podczas halowych mistrzostw świata w Belgradzie. Jak podczas nich zaprezentowali się Polacy? Który z naszych lekkoatletów opuścił Serbię w dobrym humorze, a kto może czuć większy lub mniejszy niedosyt? Czy dwa zdobyte medale – srebrny i brązowy – to liczba, z której możemy być zadowoleni, czy jednak te wyniki nas rozczarowały? I jak wyglądały mistrzostwa, które odbywały się w czasie trwającej wojny na Ukrainie, a których gospodarzem był Belgrad? Stolica kraju, będącego jednym z najwytrwalszych sojuszników Rosji w Europie. Zapraszamy na podsumowanie występu Biało-czerwonych podczas halowych mistrzostw świata.

HMŚ: Dwa medale Polski – wynik dobry, zły, czy adekwatny do naszego poziomu?

BYŁO SPORO NADZIEI MEDALOWYCH

Halowe mistrzostwa świata przez wielu kibiców traktowane są jak impreza drugiej kategorii. Bo to dopiero marzec. Bo wielu sportowców – szczególnie pochodzących z ciepłych krajów – nie uznaje występów w zamkniętym pomieszczeniu. U nich nigdy nie było (i zapewne nie będzie) potrzeby organizacji imprezy w budynku. Po co, kiedy za oknem słońce aż prosi, by wszystko odbyło się na zewnątrz?

Ale my należymy do zdecydowanej większości twierdzącej, że HMŚ to prestiżowa impreza, którą niewielu zawodników decyduje się olać. O jej wysokim poziomie niech świadczy fakt, że nasza reprezentacja w całej historii wywalczyła na nich tylko pięć złotych medali. W Belgradzie bardzo liczyliśmy na powiększenie skromnej rodziny polskich triumfatorów. I mieliśmy ku temu powody. Ewa Swoboda przez cały sezon halowy imponowała szybkością. Na światowych listach wręcz tłamsiła rywalki świetnymi wynikami w biegu na 60 metrów. W tym magicznym 6.99, stając się dziesiątą kobietą w historii, która pokonała ten dystans w czasie krótszym, niż 7 sekund.

Była Adrianna Sułek, którą bez wątpienia można nazwać objawieniem sezonu w wieloboju kobiet. Dwudziestodwuletnia Polka również jechała do Belgradu jako liderka list światowych. Do boju posyłaliśmy wizytówkę naszej lekkoatletyki – Aniołki Matusińskiego. W dodatku Justyna Świety-Ersetic i Natalia Kaczmarek startowały w biegach indywidualnych na 400 metrów. Konrad Bukowiecki w pchnięciu kulą w hali ustępował pod najlepszym wynikiem tylko Ryanowi Crouserowi.

Reklama

Najczęstszą liczbą, która padała w kontekście naszej potencjalnej zdobyczy medalowej, była piątka. Czyli powtórzenie wyniku z Birmingham z 2018 roku. To sporo, ale nie było to myślenie wyłącznie życzeniowe. Mieliśmy podstawy ku temu, by liczyć na taką zdobycz.

Tymczasem wywalczyliśmy dwa krążki. To srebrny medal Adrianny Sułek oraz brązowy kobiecej sztafety 4 x 400 metrów. Grono naszych halowych mistrzów nie powiększyło się. W przeciwieństwie do grona ludzi, którzy zauważyli ogromny regres zdobyczy medalowych względem tego, co naszym lekkoatletom udało się wywalczyć podczas igrzysk olimpijskich w Tokio. Naszym zdaniem nie warto za bardzo brnąć w takie porównanie. Stadionowe i halowe zmagania różnią się liczbą konkurencji, dyscyplin i ogólną skalą. Mimo wszystko, wielu z was mogłoby zapytać – skoro na najważniejszej imprezie czterolecia wywalczyliśmy 9 medali, a na HMŚ tylko dwa, to co oznacza taka różnica? Czyżby Tokio było tylko jednorazowym przebłyskiem polskiej lekkoatletyki? A może w ciągu nieco ponad pół roku ten sport zaliczył w Polsce aż tak kolosalny regres? Jakie wnioski można wyciągnąć po Belgradzie?

NIEMIŁE NIESPODZIANKI, KTÓRE MOŻNA USPRAWIEDLIWIĆ

Malkontentom spieszymy z odpowiedzą. Z zakończonych halowych mistrzostw świata nie można wyciągać daleko idących negatywnych wniosków. Nie żebyśmy skakali z radości na myśl o dwóch krążkach, kiedy w 2018 roku wywalczyliśmy ich pięć. A na jeszcze wcześniejszych edycjach – w Portland i w Sopocie – po trzy. Ale rozkładając nasze utracone szanse na czynniki pierwsze, nie ma powodów ku temu, by dramatyzować ze względu na wynik.

Weźmy za przykład występ Ewy Swobody. Do startu zawodniczki Grupy Sportowej ORLEN podchodziliśmy z ogromną nadzieją. Sami zastanawialiśmy się nawet, czy stać ją na pobicie rekordu świata. Polka w tym sezonie była zdecydowanie najszybsza spośród całej stawki rywalek. Zresztą, z czasem 7.04 który wykręciła w belgradzkim finale, pewnie zwyciężyłaby 95 na 100 startów, w których dane byłoby jej uczestniczyć.

Reklama

Ale bieg finałowy był jednym z nielicznych, w których ta sztuka się nie udała. Stał na niebotycznym poziomie i obrodził w sensacyjne rozstrzygnięcia. Zwyciężyła startująca na ósmym torze Mujinga Kambundji. Szwajcarka w tym roku rekordowo najszybciej pobiegła 60 metrów w czasie 7.05. Wynik dobry, ale też nie zwalający z nóg. Skrajny tor, który jej przypadł, zdawał się jasno mówić kibicom, że to nie ona będzie znajdować się w centrum uwagi. Tymczasem Mujinga wykręciła kosmiczne 6.96! Za nią na mecie zameldowała się Mikiah Brisco z czasem 6.99. Zatem dwie zawodniczki pobiegły popularną sześćdziesiątkę w mniej niż 7 sekund. Spoglądając na ogół rezultatów, to był zdecydowanie najlepszy bieg na 60 metrów pań w historii.

W czasie ogłaszania wyników Ewa wpatrzona w telebim drżała o trzecie miejsce, które miało rozstrzygnąć się pomiędzy nią, Marybeth Sant-Price, Shericką Jackson i Brianą Williams. Cała czwórka wpadła na linię mety w czasie 7.04. Ostatecznie Swoboda zajęła czwarte miejsce. W relacji z pierwszego dnia mistrzostw napisaliśmy, że Polka w finale rozczarowała i nie zmieniamy swojego zdania. Zresztą ona sama przed kamerami TVP wydawała sprzeczne informacje. Z jednej strony mówiła, że jest zadowolona i ten wynik motywuje ją do dalszej pracy. Z drugiej, mówiła to ze świeczkami w oczach, jakby za chwilę miała się popłakać. Bo istotnie, ma prawo być niezadowolona.

My też nie jesteśmy. Swoboda rozczarowała, bo jechała jako główna kandydatka do złota. A do medalu – wręcz pewniaczka. Zawiodła, gdyż w tym sezonie już nie raz udowodniła, że da radę pobiec szybciej, niż 7.04. Niestety, nie zrobiła tego w Belgradzie. Ale istotnie, na jej usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że poziom tego biegu był piekielnie mocny.

Ale skoro już jesteśmy przy konkurencji, w której został wyłoniony sensacyjny zwycięzca, a polskie marzenie o medalu prysło niczym bańka mydlana, to przejdźmy do sobotniego konkursu pchnięcia kulą. W nim mieliśmy dwóch reprezentantów – Konrada Bukowieckiego oraz Michała Haratyka. Gdyby mistrzostwa rozgrywały się w poprzednim roku, to Haratyk uchodziłby za jednego z kandydatów do medali. Jednak w 2022 roku Michał znajduje się w bardzo słabej formie.

Czego nie można powiedzieć o młodszym z Polaków, który właściwie w każdych zawodach halowych pchał równo i daleko. Jego najlepszy wynik w sezonie – 21.91 – nie był jakimś tam pojedynczym wystrzałem. Konrad w swoich pchnięciach regularnie kręcił się wokół dwudziestego drugiego metra. Dalej pchał tylko genialny Ryan Crouser. Poza halą, dochodził do tego Zane Weir, który w Portugalii pchnął 21.99. Ale „Buko” wciąż mógł liczyć na srebrny medal. Oczywiście za świetnym Amerykaninem, aktualnym rekordzistą świata.

Tymczasem w konkursie nastąpiła sensacja. Crouser z wynikiem 22.44 musiał zadowolić się drugim miejscem. Zwyciężył Darlan Romani – Brazylijczyk, który w ostatnich latach znajdował się bardzo blisko czołówki, ale zwykle brakowało dla niego miejsca na podium. Brązowy medal wywalczył Tom Walsh – Nowozelandczyk to uznana marka, ale w obecnym roku jego próby nie stawiały go w gronie faworytów. Przebudził się akurat na najważniejszą imprezę sezonu halowego.

Gdzie w tym wszystkim był Konrad? Bukowiecki w tym czasie pakował manatki i udawał się do szatni. Zarówno on jak i Michał Haratyk nie dostali się do ścisłego, ośmioosobowego finału. A to oznaczało, że po trzech próbach zakończyli udział w konkursie. Haratyk z wynikiem 20.88 był 9. Bukowiecki, który pchnął 20.79, uplasował się zaraz za rodakiem.

– Wszystkie moje pchnięcia były złe. Nie ma co szukać tutaj jakiś dziwnych przyczyn. Po prostu dałem d… i tyle – mówił zdenerwowany Bukowiecki przed kamerami TVP Sport.

I oczywiście, Polak zawiódł na całej linii. On sam wie to najlepiej. Ale dodajmy, że konkurs stał na naprawdę niezłym poziomie. Jeżeli liczyliśmy na medal w pchnięciu kulą, to nawet gdyby Bukowiecki oddawał próby równe najlepszym rezultatom w karierze, i tak nie wystarczyłyby one do wywalczenia krążka. Trzeci Tom Walsh skończył z wynikiem 22.31. Halowy rekord Konrada – i zarazem najlepszy rezultat halowy w kraju – wynosi równe 22 metry. Najdalsze pchnięcie Polaka w ogóle wylądowało na odległości 22.25. By w Belgradzie sięgnąć po medal, Bukowiecki musiałby wyrównać absolutny rekord Polski, należący do Michała Haratyka – 22.32. Z całym szacunkiem do Konrada, nawet przed konkursem wydawało się to mało realne.

Podobną sytuację przeżyliśmy, kiedy oglądaliśmy występy indywidualne Pań na 400 metrów. Owszem, Natalia Kaczmarek nieco pogubiła się w półfinałowym występie. Z kolei Justyna Święty-Ersetic pobiegła półfinał w swoim stylu, do ostatnich metrów czekając na atak, który zapewnił jej drugą pozycję.

Dla Justyny był to czwarty finał halowych mistrzostw świata, w którym brała udział. Powiedzieć, że przez lata Polka prezentuje powtarzalność wyników, to nic nie powiedzieć. W tym roku jest w hali szybka, jak nigdy wcześniej. Nie przesadzamy – ustanowiła nowy halowy rekord Polski z czasem 51.04. Ale i tym razem, tak jak w poprzednich trzech występach, nie zdołała wywalczyć indywidualnego medalu. To po prostu nie jest jej poziom i nie ma co obrażać się na rzeczywistość. Trzecia na mecie Stephenie Ann McPherson wykręciła czas 50.79. 25 setnych szybciej od rekordu Justyny. To przepaść. Święty-Ersetic mogłaby liczyć na medal tylko wtedy, kiedy rywalki zdecydowałyby się na bardzo wolny, taktyczny bieg (co w finale czterystu metrów rzadko ma miejsce), albo któraś z nich popełniłaby ogromny błąd na trasie.

A DLACZEGO NIE ZŁOTO?

Jak wspomnieliśmy na początku, bardzo liczyliśmy na to, że w belgradzkiej hali usłyszymy Mazurka Dąbrowskiego podczas którejś ceremonii medalowej. Bo poza Ewą Swobodą, typowaną do złota, mieliśmy również Adriannę Sułek czy nasze Aniołki. To prawda, że indywidualnie każdej z nich byłoby trudno nawiązać ze wspomnianą McPherson czy też Femke Bol. Ale w drużynie nadrabiały zgraniem – tak ważnym chociażby podczas przekazywania pałeczki. Imponowały taktyką, nad którą czuwał Aleksander Matusiński.

Te elementy w Belgradzie nie uległy zmianie, a Polki wciąż były w nich świetne. Jednak zmienił się skład osobowy. Na kilka dni przed mistrzostwami Anna Kiełbasińska otrzymała pozytywny wynik testu na koronawirusa. Z warszawianką w składzie polska sztafeta śmiało mogła walczyć o złoty medal halowych mistrzostw świata. W tle majaczyło nawet pobicie najlepszego czasu w historii kobiecych sztafet na 400 metrów. Niestety, bez Anny szykowała się zacięta rywalizacja o jakikolwiek krążek.

A przecież Kiełbasińka w tym sezonie pobiła halowy rekord Polski na 400 metrów, kiedy w czeskiej Ostrawie pobiegła 51.10. Ten czas dopiero później poprawiła Justyna Świety-Ersetic. Dokonała tego podczas halowych mistrzostw Polski – Kiełbasińska zajęła w nich drugie miejsce.

Zatem do najważniejszej imprezy w sezonie halowym, nasza sztafeta przystępowała bez aktualnie drugiego jej najmocniejszego punktu. I mimo wszystko zajęła trzecie miejsce. Biorąc pod uwagę oczekiwania, jakie mieliśmy przed samymi występami, to zawód. Ale te oczekiwania również zmieniły się po tym, jak Kiełbasińska wypadła ze składu.

Najłatwiej jest porównać taką sytuację do skoków narciarskich – być może dlatego, że tam drużyny również składają się z czterech zawodników. Przez ostatnich kilka sezonów nasi skoczkowie byli pewniakami do medali. Wszystko za sprawą wielkiej trójki Stoch-Kubacki-Żyła, do której dołączano czwartego zawodnika, który znajdował się w dobrej formie. Gdybyście wyjęli z tej drużyny Piotrka lub Dawida, nagle Polacy nie byliby żadnymi pewniakami do podium, a potencjalny medal należałoby traktować w kategoriach niespodziewanego sukcesu. Pod względem wyników, Kiełbasińska jest odpowiednikiem Żyły lub Kubackiego z ich najlepszych sezonów.

I mimo wszystko, bez takiej klasy zawodniczki, Polki zdołały wybiegać medal. Chociaż na papierze, biegnąca w finale Kinga Gacka była dużo słabsza od nieobecnej koleżanki. Tymczasem, ustawiona na trzeciej zmianie, wyprzedziła Lisanne de Witte i utrzymała trzecie miejsce do końca swojego biegu. Ostatecznie Justyna Święty-Ersetic obroniła tę pozycję. Wprawdzie Świetna Femke Bol zdołała wyprzedzić naszą liderkę, ale obie na finiszu „połknęły” Amerykankę. Tego manewru mogłoby nie być, gdyby Justyna musiała na początku włożyć jeszcze więcej sił w gonienie rywalek. Innymi słowy, gdyby musiała odrabiać straty Gackiej. Ale tych na szczęście nie było.

Adrianna Sułek pojawiła się w Belgradzie jako autorka najlepszego wyniku w pięcioboju kobiet w tym sezonie. Wynosił on 4756 punktów – Ada była dosłownie o krok od ustanowienia nowego rekordu Polski. Poukładanie mentalne tej dziewczyny i jej pewność siebie mogły imponować. W czym zapewne wielka jest zasługa profesora Jana Blecharza, gdyż zawodniczka często chwali sobie tę współpracę w wywiadach. Pomimo, że Sułek dopiero wkroczyła w wiek seniorki, nie bała się mówić o tym, że jedzie po złoto. Proste, ale jakże logiczne myślenie – o co miałabym walczyć, skoro jestem najlepsza na światowych listach?

Jednak najlepsze wyniki z obecnego sezonu zdawały się zakłamywać realną rzeczywistość rywalizacji. Przede wszystkim na wielką scenę powracała Katarina Johnson-Thompson, która broniła tytuł halowej mistrzyni świata z Birmingham. To Brytyjka zdawała się wyrastać na najgroźniejszą rywalkę Polki w walce o medale. Okazało się jednak, że w rywalizacji o mistrzowski tytuł Johnson-Thompson stanowiła tylko ładne tło.

Adriannie nieco niespodziewanie wyrosła inna mocna rywalka – Noor Vidts. Owszem, Belgijka nie była postacią anonimową. Rok temu podczas halowych mistrzostw Europy w Toruniu wywalczyła drugie miejsce. Na igrzyskach w Tokio była czwarta. Żadna z niej wielka mistrzyni, ale to z pewnością bardzo solidna zawodniczka. Tak się przynajmniej wtedy wydawało. Aury tajemniczości dodawał Belgijce fakt, że w obecnym sezonie startowała tylko w pojedynczych konkurencjach pięcioboju. Z tego względu trudno było ocenić jej formę.

Jednak w Belgradzie Vidts zaprezentowała fantastyczne przygotowanie – wygrała aż trzy z pięciu konkurencji. W tych, które nie padły jej łupem, zajęła drugie miejsca. Czyli w skoku w dal oraz skoku w wzwyż, w którym zdecydowanie najlepsza była Adrianna Sułek. W innych konkurencjach Polka jak tylko mogła, starała się nawiązać walkę z Vidts. W każdej dyscyplinie kręciła się w okolicach swoich życiówek. We wspomnianym skoku wzwyż ten życiowy rekord wyrównała (skoczyła 1.89). W skoku w dal oraz biegu na 60 metrów przez płotki ustanowiła swoje nowe najlepsze rezultaty. Ostatecznie Sułek zajęła drugie miejsce, ustanawiając przy tym nowy rekord Polski w pięcioboju kobiet – 4851 punktów. Poprzedni, należący do Urszuli Włodarczyk, wynosił 4808 punktów i przetrwał aż 24 lata.

NAJWIĘKSZA WYGRANA HMŚ. ADRIANNA SUŁEK BĘDZIE TWARZĄ POLSKIEJ LEKKOATLETYKI?

Liderka światowych list, która przegrywa z nieco niespodziewaną zawodniczką, osiągającą fantastyczny rezultat – bo musicie wiedzieć, że 4929 punktów Vidts to 10. najlepszy wynik w historii kobiecego pięcioboju halowego. Przyznacie, że brzmi to podobnie do przypadku Ewy Swobody. Dlaczego zatem twierdzimy, że biegaczka z Żor rozczarowała w sowim występie, a wieloboistka z Bydgoszczy wzbudziła nasz zachwyt? Oczywiście, medal (lub jego brak) ma wpływ na ocenę obu Polek. Ale ważniejsze jest to, że Sułek – liderka światowych list przed mistrzostwami – i tak poprawiła swój rezultat. I to o sporo punktów. Adrianna jeszcze nigdy nie zaprezentowała się tak dobrze, jak w belgradzkiej hali. Swoboda nie może tego o sobie powiedzieć. To najistotniejsza różnica w ocenie występu obu zawodniczek.

W dodatku podoba nam się nastawienie Sułek. Udzielając wywiadu dla TVP Sport, Adrianna była szczęśliwa z powodu zdobycia medalu. Jednak ona pragnie więcej. Wie, że jest talentem. Ale nie chce być talentem polskim – jak często dane jej to było usłyszeć. Pragnie być uważana za najbardziej uzdolnioną zawodniczkę na świecie. I cóż – występem w Belgradzie dała ku temu podstawy.

– Cieszę się, bo wynik jest kosmiczny. Jestem młoda – wierzę, że za parę lat też będę startować na poziomie pięciu tysięcy punktów. Ale myślałam, że tym roku, kiedy trzy razy zdobywałam pozycję liderki światowych list, wynik 4800 punktów wystarczy na złoto. Rekord Polski wystarczył dziś na srebrny medal. […] Świat idzie naprzód. Ja też nie mogę spoczywać na laurach – mówiła Sułek.

TO W KOŃCU ROZCZAROWANIE, CZY NIE?

Oczywiście, spoglądając zaledwie na suche zdobycze medalowe, jako kibice mamy prawo czuć lekki niedosyt. W Belgradzie były podstawy ku temu, by liczyć na więcej. Ale kiedy spojrzymy na występy naszych głównych kandydatów do medali w szerszym kontekście, to okaże się, że niewielu z nich całkowicie zawiodło. A ci, o których można tak powiedzieć – jak Bukowiecki – prawdopodobnie i tak ostatecznie musieliby zadowolić się miejscami poza podium. Choć wyniki przed mistrzostwami świata na to by nie wskazywały.

Ale trudno mieć pretensje do Justyny Święty-Ersetic o to, że nie wywalczyła medalu indywidualnie. Mogłoby się okazać, że nawet gdyby poprawiła własny rekord Polski, to i tak ten wynik nie dawałby podium. Wspomniana Sułek dokonała tej sztuki. Ale rywalka – a w przypadku Justyny, rywalki – okazała się być poza zasięgiem. Rekord kraju dał jej „zaledwie” srebro.

Przecież na 60 metrów kobiet tylko trzy zawodniczki w historii pobiegły szybciej, niż Mujinga Kambundji. Owszem, gdyby Ewa Swoboda pobiegła życiówkę, tysięczne części sekundy decydowałyby o tym, czy wywalczy srebro czy brąz. Jej pech polegał na tym, że w biegu, w którym trzeba było zaprezentować się wybitnie, Polka pokazała się z co najwyżej dobrej strony.

Z kolei bardzo dobrze zaprezentowała się nasza sztafeta na 400 metrów kobiet. W niepełnym składzie brązowy medal jest wynikiem na miarę ich możliwości, który same dziewczyny przed startem pewnie wzięłyby w ciemno.

Czy zatem po zaledwie dwóch krążkach powinna nam się zapalić lampka ostrzegawcza, mówiąca, że coś idzie w złym kierunku? Do odpowiedzi na to pytanie najlepiej pasują słowa Mariana Woronina. Z rekordzistą Polski w biegu na 100 metrów oraz srebrnym medalistą olimpijskim z Moskwy rozmawialiśmy jeszcze przed mistrzostwami świata. Z tego względu jego stwierdzenie dziś wydaje się jeszcze bardziej trafione:

– Mam nadzieję, że w razie niepowodzenia nie popadniemy ze skrajności w skrajność. Jeżeli w Tokio wywalczyliśmy tyle medali, a podczas halowych mistrzostw wywalczymy jeden czy dwa, to nie będzie znaczyć, że lekkoatletyka nagle poszła w dół. Po pierwsze, na stadionie mamy więcej szans – młociarzy czy oszczepników. Może być taka sytuacja, że wywalczmy kilka medali, a może zdobędziemy na przykład tylko jeden. Ale to nie znaczy, że lekkoatletyka nagle znalazła się w kryzysie – powiedział nam Woronin. I trudno się nie podpisać pod tymi słowami.

SPORT NIE ZAPOMINA O WOJNIE

Na zakończenie poruszmy temat pozasportowy, ale jakże ważny. Podczas zawodów wielu sportowców – nie tylko z Polski – pokazało gesty wsparcia dla zaatakowanej przez Rosję Ukrainy. To z pozoru nic nie znaczące gesty, ale właśnie – tylko z pozoru. Serbia to jeden z najważniejszych sojuszników Rosji w Europie. Poza Białorusią, serbski rząd pozostaje jedynym, który oficjalnie nie potępił inwazji na Ukrainę. Wielu mieszkańców tego kraju spogląda na wojnę ukraińsko-rosyjską przez pryzmat własnych doświadczeń. A te podyktowane są niechęcią do NATO, którego siły bombardowały kraj w czasie wojny na Bałkanach. Z tego względu rządowa propaganda, głosząca hasła o tym, jakoby NATO destabilizowało sytuację w regionie, a Rosjanie walczyli o pokój, trafiają na podatny grunt.

Tym lepiej było zobaczyć Justynę Święty-Ersetic, która występowała w błękitno-żółtej wstążce, wplątanej we włosy.

– Przed wyjściem na bieżnię wolontariusze zwrócili mi uwagę na niebiesko-żółte wstążki. Powiedzieli, że absolutnie nie mogę z nimi wyjść. Dodali: „Na pewno nie wybiegniesz z tymi „kolorowymi” wstążkami”. Spojrzałam i zapytałam: dlaczego? Pobiegłam w nich. Na szczęście chwilę później pojawił się inny wolontariusz i machnął na to ręką. Dopuścił mnie do startu. Nie chcemy wojny na świecie. Trzeba o tym głośno mówić! – mówiła Polka, cytowana przez Filipa Kołodziejskiego z TVP Sport.

Na podobny pomysł wpadła Angelika Cichocka. W przeciwieństwie do Justyny, żaden wolontariusz nie doczepił się przed startem do naszej biegaczki na 800 metrów. Wszystko dlatego, że ukryła ona wstążkę w koku włosów, po czym nastąpiła niespodzianka. Kiedy je rozpuściła, wstążka objawiła się kamerom w pełnej okazałości.

Jednak pod tym względem najbardziej wyróżnił się Gianmarco Tamberi – jeden z największych showmanów współczesnej lekkoatletyki. Włoch, złoty medalista olimpijski (do spółki z Mutazzem Barszimem), wystąpił w konkursie skoku wzwyż z flagą Ukrainy przylepioną na prawym ramieniu. Pod nią widniały nazwiska Bohdana Bondarenki i Andrija Procenki – zawodników z którymi Włochowi nie raz dane było rywalizować. Z oczywistych względów zabrakło ich w Belgradzie – mają teraz o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Takie, jak na przykład próby wydostania swoich rodzin z ostrzeliwanych miast…

Takich gestów, słów wsparcia, wstążek i barw, było znacznie więcej. I chociaż to tylko gesty, to wciąż stanowią one jakiś element nacisku. Że świat nie zapomina o Ukrainie. Ta wojna nie jest gdzieś „tam”. Jest zaraz obok nas, w Europie. Trzeba pomagać Ukraińcom wszelkimi możliwymi sposobami. Nawet drobnym znakiem, który może dostrzec cały świat.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Lekkoatletyka

Gdzie leży limit ludzkiego organizmu? „Ktoś przebiegnie maraton w godzinę i 55 minut”

Jakub Radomski
7
Gdzie leży limit ludzkiego organizmu? „Ktoś przebiegnie maraton w godzinę i 55 minut”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...