Gdyby Legia nie miała Josue, dziś prawdopodobnie zamykałaby tabelę Ekstraklasy i nie grałaby dalej w Pucharze Polski. Wpływ Portugalczyka na ofensywne poczynania warszawskiego zespołu jest gigantyczny, albo mówiąc ściślej: bez niego coś takiego jak ofensywa Legii po prostu nie istnieje. W meczu z jeszcze słabszym Śląskiem Wrocław znów się o tym przekonaliśmy.
Legia Warszawa – Śląsk Wrocław 1:0. Josue znów zrobił różnicę
To było kolejne w ostatnim czasie spotkanie-koszmar do oglądania, jak najbardziej adekwatne do terminu, w którym się odbyło. Tyle człowiek siedzi przy Ekstraklasie, jest naprawdę mocno zaprawiony w bojach i wydaje mu się, że z jej specyfiką zdołał się porządnie oswoić. A jednak nadal bywają momenty, w których sami niedowierzamy, że wytrzymujemy 90 minut przed telewizorem. Jeżeli tylko jedna drużyna prezentuje niemoc z przodu – coś jak Radomiak w piątek z Pogonią – to przy dobrej formie przeciwnika można mieć sporo przyjemności dla oczu. Jeśli jednak spotkają się dwa takie Radomiaki z piątku, to mamy płacz i zgrzytanie zębów każdego obserwatora.
Różnica polegała na tym, że Legia miała Josue, a Śląsk nie, więc wygrała Legia. Były pomocnik m.in. FC Porto kapitalnie dograł ze środka pola do Pawła Wszołka, który uniknął spalonego i przelobował niepotrzebnie stojącego na przedpolu Michała Szromnika. Padł gol, którego nikt się nie spodziewał, bo gra wciąż była rwana, piłka latała w przestworzach, ciągle ktoś leżał i nic nie zapowiadało tej jednej, decydującej akcji.
Josue później jeszcze raz pięknie odnalazł Wszołka, ale ten wtedy skiksował przy próbie woleja. Klasowe podanie swojego rodaka zmarnował także Rafael Lopes, który uderzył tuż obok słupka.
Legia Warszawa – Śląsk Wrocław 1:0. Ofensywna niemoc gości
Jedyna groźna akcja gospodarzy przed przerwą to również duży udział Josue. Dograł on na prawym skrzydle do Wszołka, po rykoszecie od jego podania dużo miejsca i czasu miał niepilnowany Pekhart, ale strzelił tak, że Szromnik zdołał się wyciągnąć i sparować piłkę na poprzeczkę.
Śląsk nie miał niczego. Zero. Jajo. Null. Cztery strzały, do czego wliczała się na przykład próba strącenia księżyca na Ziemię przez Janasika, żadnego celnego. Jedyny piłkarski moment z przodu to przedryblowanie Rosołka i Mladenovicia przy linii bocznej przez… stopera Wojciecha Gollę. Na koniec i tak był spalony Picha, ale przynajmniej przez dwie sekundy zapachniało poważnym graniem.
WKS sprawiał wrażenie ekipy zablokowanej na wielu poziomach, która nie wie, jak skutecznie atakować i nie wierzy, że jest w stanie to robić. Żarty ostatecznie się skończyły. Passa meczów bez wygranej została przedłużona do ośmiu, gra coraz gorsza, pozytywów brak, a konkurencja z dołu tabeli raczej znajduje się na fali wznoszącej. Jeśli szybko nie nastąpi poprawa, Śląsk zwyczajnie zleci do I ligi, ponieważ prezentuje dziś najgorszy futbol w całej stawce.
Legia opuściła strefę spadkową i doliczając Puchar Polski, ma na koncie trzy zwycięstwa z rzędu. Sama gra to ciągle dużo toporności (i Josue), ale punktów przybywa, a w tym momencie klubowi z Łazienkowskiej o nic innego nie chodzi.
CZYTAJ WIĘCEJ O LEGII:
Fot. FotoPyK