Słynne reggae na lodzie. Cieśla z Indiany, który na igrzyskach wystąpił razem z żołnierzem US Navy SEAL. Człowiek, który w celu stworzenia krajowego związku narciarskiego oszukał FIS. Nastolatek, który do najważniejszego startu w życiu przygotowywał się siedząc przez czterdzieści dni w… jaskini. Zimowe igrzyska olimpijskie niezmiennie ustępują skalą i rozmachem letniemu odpowiednikowi. Ale nie znaczy to, że brakuje na nich reprezentacji dziwnych, egzotycznych i takich, które czasami wywołują u widza uśmiech politowania. Historie tych ludzi bywają bardziej ekscytujące niż te, opowiedziane przez sportowców z pierwszych stron gazet, dla których rezerwuje się medale. Poznajcie niektóre z nich.
Spis treści
REGGAE NA LODZIE
Nie możemy rozpocząć tego tekstu inaczej, niż od najsłynniejszego występu egzotycznej reprezentacji w historii zimowych igrzysk. Te rozgrywane w 1988 roku w Calgary gościły wiele legend sportu, jednak prawdziwą furorę zrobiła obecność totalnych outsiderów. I zarazem kraju, który dopiero debiutował w zimowym turnieju olimpijskim. Chodzi oczywiście o jamajską drużynę bobsleistów, którzy… nawet nie byli sportowcami. Pomysłodawcy utworzenia zespołu bobslejowego – George Fitch i William Maloney – musieli poszukać chętnych wśród jamajskich żołnierzy.
W ten sposób w październiku 1987 roku wyłoniono trzech zawodników: Dudleya Stokesa, Devona Harrisa i Michaela White’a, do których później dołączył Casewell Allen. Na początku ich szkoleniem zajęli się amerykańscy trenerzy, a później stanowisko to objął Austriak Sepp Heidacher.
Jednak Jamajka nie była pierwszą reprezentacją z kraju o ciepłym klimacie, który zdecydował się rywalizować podczas zimowych igrzysk. Takie przypadki zdarzały się już wcześniej – i to w sporej liczbie – ale nie odbiły się aż tak szerokim echem. Zatem dlaczego akurat występ Jamajczyków stał się wręcz ikoniczny? Powodów jest kilka.
Po pierwsze, rodacy Boba Marleya jak nikt inny reprezentowali prawdziwego ducha olimpizmu. Pomimo przeciwności losu, takich jak brak wsparcia Międzynarodowej Federacji Bobslei i Skeletonu, wywalczyli oni prawo do reprezentowania swojego kraju na igrzyskach. Chociaż mogli wystartować zarówno w dwójce jak i czwórce, na tę drugą konkurencję zdecydowali się dopiero na miejscu. Po prostu nie mieli odpowiedniego boba, więc George Fitch przeprowadził w Calgary zbiórkę pieniędzy. Chodził po okolicznych barach i sprzedawał koszulki wzbudzającej sensację reprezentacji, by cała czwórka mogła wystartować. Ostatecznie udało się zakupić czteroosobowe sanie od Kanadyjczyków.
A to nie był koniec problemów. Casewell Allen na kilka dni przed startem doznał kontuzji, przez co zastąpił go Chris Stokes – brat Dudleya, który na co dzień trenował lekkoatletykę. Ale w życiu nie siedział w pocisku, pędzącym po lodzie z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Do Calgary pojechał wspierać swoich kolegów jako kibic. Tymczasem przyszło mu startować przy czterdziestu tysiącach ludzi, którzy przyszli obejrzeć ich przejazd na żywo. Tak ogromnym zainteresowaniem cieszył się występ zawodników nie mających żadnych szans na medal.
Ale co w ogóle spowodowało aż takie zainteresowanie karaibskimi bobsleistami? Okazuje się, że spory wpływ na ich popularność miał… słaby wynik amerykańskich hokeistów. Jankesi w Calgary polegli już w fazie grupowej. Telewizja nie miała czym zapełnić ramówki, zatem szukała alternatywnych tematów do pokazania. Popularność zawodników z Jamajki – z których te same media niewybrednie szydziły przed igrzyskami, ale nie poświęcały im aż tyle uwagi – wystrzeliła w górę. I to do tego stopnia, że zawodnicy przestali opuszczać wioskę olimpijską. Kiedy okazało się, że dzielni Jamajczycy nie najgorzej poradzili sobie w bobslejowych dwójkach, gdzie zajęli trzydzieste miejsce na czterdzieści jeden ekip, zapanował istny szał, a piosenkę Hobbin & A Bobbin można było usłyszeć w każdym zakamarku Calgary. A przecież czekał ich jeszcze przejazd w czwórce, na który ostatecznie się zdecydowali.
Jeżeli oglądaliście film Cool Runnings, którego tytuł w Polsce został przetłumaczony na Reggae na lodzie, zapewne znacie historię o tym jak Jamajczykom podczas przejazdu zepsuło się sterowanie w saniach, co doprowadziło do tragicznie wyglądającego wypadku. Koniec końców, zawodnicy z Jamajki wstali i przekroczyli linię mety, niosąc boba na swoich barkach.
W rzeczywistości było inaczej, a Hollywood w swoim stylu podkręciło romantyzm całej opowieści. Jamajczycy po wypadku istotnie wstali, po czym najlogiczniej na świecie dopchnęli sanie do mety. Te następnie zdjęła z trasy obsługa techniczna. Sama czwórka zeszła z toru na piechotę, zbijając piątki z niektórymi kibicami, stojącymi blisko toru. Ale w czwartym ślizgu – ostatnim w zawodach – Jamajka nie wzięła udziału, przez co skończyła z dyskwalifikacją na ostatnim miejscu.
Jednak film najbardziej mija się z historią w kwestii przyczyny wypadku. O kraksie zaważył błąd Dudleya Stokesa, który pełnił rolę pilota. Nieprzyzwyczajony do takich prędkości zawodnik po prostu stracił kontrolę nad bobem. Choć na jego usprawiedliwienie dodajmy, że zawodnik startował z urazem ramienia. Ale oczywiście, scenariusz zrzucający winę na jednego z bohaterów, w kinie familijnym nie miałby racji bytu.
JAMAJKA DOKONAŁA REWOLUCJI?
Historia jamajskich bobsleistów – poza staniem się filmową inspiracją do kultowego filmu – skłoniła do spróbowania swoich sił w zimowej edycji kilka innych krajów, które zupełnie nie kojarzyły się ze zjazdami po lodowym torze.
Jamajczycy stanowią już niemalże stały element najważniejszej imprezy sportów zimowych. Ale od 1992 roku swoich zawodników w bobslejach czy skeletonie regularnie prezentuje Irlandia. Do sań trzykrotnie wskakiwali też zawodnicy z Trynidadu i Tobago. Po dwudziestu latach nieobecności w zimowych igrzyskach, uczynią to ponownie w Pekinie. Swoje możliwości w bobach zaprezentowały też Nigeria czy Brazylia. W saneczkarstwie kilka razy pojawiali się reprezentanci Wenezueli, zaś Akwasi Frimpong został pierwszym olimpijczykiem z Ghany w skeletonie. I drugim, który w ogóle wystąpił w zimowej edycji igrzysk w barwach tego kraju.
Oczywiście, nie twierdzimy że każdy reprezentant państwa położonego w ciepłym klimacie koniecznie musiał obejrzeć Reggae na lodzie, po czym do rytmów Boba Marleya zaczął strugać pierwszy sprzęt do zjeżdżania po lodowej rynnie. Ale jamajski sukces (głównie medialny) pomógł spopularyzować zimowe igrzyska olimpijskie w krajach, które nie były dla tej imprezy oczywistym uczestnikiem. A w jednym, szczególnym przypadku tę inspirację widać jak na dłoni.
W 1994 roku, podczas igrzysk olimpijskich w Lillehammer, w bobslejowej dwójce zadebiutowała reprezentacja Samoa Amerykańskiego. Z racji faktu, że jest to terytorium zależne od USA, mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nie mieli problemów z uzyskaniem samoańskiego obywatelstwa. W ten sposób swój sen o igrzyskach spełnił Brad Kiltz. Z zawodu cieśla, urodzony w stanie Indiana. Zajawkę na bobsleje złapał cztery lata wcześniej. Wówczas ćwiczył podnoszenie ciężarów, ale wtedy pierwszy raz miał okazję potrenować z amerykańskimi bobsleistami. Rzecz jasna, nie od razu w saniach. Choć z czasem i na nie przyszła pora.
By wystąpić na igrzyskach, Amerykanin postanowił wystartować pod flagą jednego z terytoriów zależnych, które do takiego startu miały prawo. Ale by żadnemu z małych państw nie przyszło do głowy tworzenie składu z samych najemników – co przy dwuosobowych zespołach nie byłoby problemem – przepisy wymagały, by pilot pochodził z kraju, który reprezentuje. Tym sposobem Brad potrzebował rodowitego Samoańczyka, który nadawałby się do tak niebezpiecznego sportu. Wybór padł na Faauugę Muagututię. Z zawodu – jakżeby inaczej – żołnierza. I to nie byle jakiego, gdyż służył w US Navy SEAL. Wprawdzie nigdy nie miał kontaktu ze śniegiem, a norweskie temperatury dawały mu w kość, ale pytany o to, czy boi się przejazdu bobem w dół, odpowiadał:
– Nie, w ogóle. Znam strach. Strach to wyskoczyć w pełnym wyposażeniu bojowym z samolotu lecącego cztery i pół tysiąca metrów nad ziemią, i martwić się o to, czy spadochron się otworzy. Strach to nurkować pod statkiem w wodzie czarnej od mroku nocy.
Cóż, nas przekonał w stu procentach.
W ramach ciekawostki: jego syn Garrett Muagututia jest zawodowym siatkarzem i reprezentantem Stanów Zjednoczonych. Przez dwa lata grał nawet w polskiej PlusLidze, ostatnio w sezonie 2020/2021 w Warcie Zawiercie.
Ale powróćmy do Lillehammer. Podczas rozgrywanych w Norwegii igrzysk, bobsleiści Samoa Amerykańskiego może szału nie zrobili, ale też nie odstawali od reszty słabszych ekip. Debiutujący kraj zakończył rywalizację w konkurencji dwójek na 39. miejscu, wyprzedzając Portoryko, San Marino, Wyspy Dziewicze Stanów Zjednoczonych oraz… Jamajkę, która ponownie została zdyskwalifikowana.
Lecz dla Brada Kiltza wynik był kwestią drugorzędną. Przede wszystkim spełnił on swoje marzenie o samym uczestnictwie w igrzyskach. Był wniebowzięty atmosferą, która panowała podczas imprezy, w szczególności na Storgacie – głównej ulicy miasta.
– Ta ulica przypomina mi Mardi Gras [ostatni dzień karnawału – dop. red.], tylko w śnieżnej aurze. Wszędzie kręcą się dziennikarze CBS, próbujący zrobić wywiady, a ludzie wymieniają się spinkami narodowymi. Piwo jest silniejsze niż w Stanach i serwują je w półlitrowych kubkach. Świetnie się tu bawię – mówił w reportażu dla Indianapolis News – Organizacja w Lillehammer to absolutnie pierwsza klasa. Jest strasznie zimno, to najzimniejsze miejsce w jakim byłem. Musisz mieć na sobie całe warstwy ubrań. Ale kocham Norwegię. To fantastyczny kraj, w którym ludzie są bardzo przyjaźni. Oni uwielbiają Amerykanów – mówił Kiltz.
A skoro już jesteśmy przy Amerykanach, to Brad omal nie doprowadził do zawału swojej rodaczki – Nancy Kerrigan. Pewnego dnia bobsleista kręcił się w okolicach lodowiska, gdy nagle zauważył słynną łyżwiarkę figurową. Pomimo, że otaczała ją grupa ochroniarzy, Kiltz dziarsko ruszył w jej kierunku, czym przeraził dziewczynę. Musicie wiedzieć, że nie bez przyczyny Kerrigan poruszała się z ochroną. Miesiąc przed igrzyskami została zaatakowana przez nieznanego sprawcę. Uderzeniem policyjną pałką w kolano, bandyta miał wyeliminować ją z zawodów. A w konsekwencji – wyjazdu na igrzyska. Wówczas, jeszcze w Norwegii, istniały tylko podejrzenia, że za brutalną próbą wyeliminowania zawodniczki stoi jej największa rywalka – Tonya Harding.
Brad musiał wiedzieć o tym zdarzeniu, gdyż w Ameryce sprawa trafiła na czołówki gazet. Ale widocznie nie domyślił się tego, jak będzie wyglądało niespodziewane i energiczne podejście rosłego faceta do obcej dziewczyny, będącej po traumie napaści. Choć chciał tylko życzyć jej powodzenia i zapytać o możliwość otrzymania biletu na program krótki. Niestety dla siebie, nie udało mu się takiego zdobyć i zawody obejrzał w telewizji.
W ramach zamknięcia wątku Samoa Amerykańskiego dodajmy, że reprezentant tego kraju będzie obecny również w Pekinie. Tak, tylko jeden, gdyż Nathan Crumpton – bo o nim mowa – będzie walczył o medale w skeletonie. Crumpton posiada bardzo ciekawy rodowód rodzinny, gdyż jego ojciec jest Jankesem, matka zaś posiada korzenie chińsko-polinezyjskie. On sam urodził się w Kenii, następnie mieszkał w Australii, Wirginii, a obecnie większość jego rodziny przebywa na Hawajach.
Nathan wziął już udział w letnich igrzyskach olimpijskich w Tokio, gdzie reprezentował Samoa w sprincie na 100 metrów. Zapewne pojawiłby się również w zimowej edycji, rozgrywanej cztery lata temu w Pjongczangu, ale wyeliminowała go kontuzja. Poza sportem zajmuje się fotografią i – naszym skromnym zdaniem – wychodzi mu to naprawdę nieźle.
Wyświetl ten post na Instagramie
NISZOWY SPORTOWIEC NIE JEST NUDNY
Medialny sukces Jamajki przyczynił się do spopularyzowania sportów zimowych w krajach o klimacie zupełnie nie pasującym do nazwy edycji imprezy. Ale karaibskie państwo bynajmniej nie było pierwszym, które wpadło na taki pomysł. To miano należy się Meksykowi, który wystawił swoją skromną reprezentację już w 1928 roku. Czyli podczas drugich igrzysk, rozgrywanych w Sankt Moritz. I – o ironio – była to załoga bobslejowa.
Jednak po tym jednorazowym występie, pomysł posyłania reprezentantów na igrzyska dla samego ich uczestnictwa, wielu państwom wydawał się bezsensowny. A dowiadywanie się, że skończyli na ostatnich pozycjach, zapewne nie przynosiło radości adekwatnej do pokrycia chociażby ich kosztów podróży. Ale w latach osiemdziesiątych powróciła idea olimpizmu polegająca na rywalizacji, w której nie liczy się wyłącznie wynik. Znaczenie miało samo udowodnienie światu, że przy sporej dawce samozaparcia sportowiec z o wiele gorszego kraju może przez ten jeden moment rywalizować z największymi mistrzami jak równy z równym. Nawet jeżeli na co dzień nie posiada takich możliwości treningowych czy finansowych, jak światowa czołówka.
W ten sposób podczas igrzysk olimpijskich w Sarajewie w 1984 roku kibice otrzymali prawdziwy wysyp underdogów z ciekawą historią.
Boliwię reprezentował Scott Sanchez, który cztery lata wcześniej skompletował niechlubnego hat-tricka, nie kończąc żadnej z trzech konkurencji narciarstwa alpejskiego – poległ w slalomie, gigancie i zjeździe.
Barw Kostaryki bronił Arturo Kinch – ojciec-założyciel kostarykańskiego narciarstwa. I to dosłownie. W 1980 roku nie mógł jechać na igrzyska, gdyż nie był zgłoszony do MKOl przez krajowy związek narciarski. Wszystko dlatego, że Kostaryka jest bardzo ładnym krajem na przykład do surfowania. Ale stoków narciarskich raczej się tam nie uświadczy, stąd też nie było potrzeby funkcjonowania krajowego związku narciarskiego. Dopiero Kinch go założył, żeby móc wystartować w oficjalnych zawodach jako jedyny reprezentant Kostaryki. Na jego szczęście, FIS przyjął nowy związek do narciarskiej rodziny w grudniu 1979 roku. Na dwa miesiące przed docelową imprezą.
Arturo występował na pięciu igrzyskach, przy czym ostatnie z nich miały miejsce w… Turynie w 2006 roku. Zawodnik zbliżał się wówczas do pięćdziesiątki i uprawiał biegi narciarskie. Ale w 1984 roku był jeszcze pełen sił i wigoru do zasuwania slalomem obok chorągiewek. Dzięki temu, spośród grupy która ukończyła slalom gigant, pokonał trzech Cypryjczyków, po dwóch Marokańczyków i reprezentantów Chińskiego Taipei, zawodnika z Libanu, oraz rodaka Scotta Sancheza, niejakiego Jose-Manuela Bejarano. Który poza Sarajewem odhaczy jeszcze dwa kolejne igrzyska olimpijskie.
Mało ciekawych postaci? Podczas imprezy rozgrywanej w Jugosławii wystartował Lamine Gueye. Senegalczyk, który młodość spędził w Szwajcarii, gdzie poznał sporty zimowe. Podobnie jak Arturo Kinch, on również postanowił założyć związek narciarski swojego rodzimego kraju. Kiedy pierwszy raz zadzwonił w tej sprawie do FIS, w światowej federacji myśleli, że ktoś stroi sobie z nich żarty. Zapewne przestali się śmiać, kiedy Gueye napisał statut Senegalskiego Związku Narciarskiego, który następnie wysłał zarówno do FIS, jak i do prezydenta oraz ministra sportu Senegalu. Przy czym delikatnie podkoloryzował stan kadrowy krajowego narciarstwa podając, że w kraju jest czterdziestu siedmiu narciarzy. Pomylił się o czterdziestu sześciu, bo w rzeczywistości był jedyny.
Ale hej, otrzymał zgodę na start w Sarajewie. Nie mógł powstrzymać wzruszenia, kiedy jako jednoosobowa reprezentacja dumnie kroczył z flagą, ściśnięty pomiędzy dwoma sportowymi gigantami – Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Był pierwszym reprezentantem Afryki Subsaharyjskiej, który wystąpił podczas zimowych igrzysk olimpijskich. I na samym stoku również szczególnie nie zawiódł. W slalomie gigancie miał lepszy czas od dziewiętnastu zawodników spośród wszystkich, którzy ukończyli trasę.
Tego samego nie może o sobie powiedzieć Jamil El-Reedy. To pierwszy i jak do tej pory jedyny reprezentant Egiptu na zimowych igrzyskach. I z pewnością nie zmieni się to w Pekinie, gdyż Egipcjanie nie wysłali swojej reprezentacji. Natomiast w Sarajewie El-Reedy, spośród zawodników których czasy zostały zaliczone, zajął ostatnie miejsce w zjeździe, przedostatnie w slalomie, a giganta nie ukończył.
Co ciekawe, Jamil, choć miał dopiero osiemnaście lat i był totalnym żółtodziobem, który nie startował w żadnych zawodach, to ze śniegiem, górami oraz jazdą na nartach był względnie obyty. Wychował się w Stanach Zjednoczonych, gdzie emigrowali jego rodzice. To oni nauczyli go jeździć na nartach, a otoczenie ku temu sprzyjało. Mieszkał w okolicy góry Whiteface – jednego ze szczytów pasma Adirondacks, położonego w stanie Nowy Jork. Tak czy siak musiał wysłuchiwać żartów o tym, czy trenuje zjeżdżając z piramid, choć w jego przypadku okazywały się wyjątkowo niecelne.
Lecz brak wykorzystania piramid jako stoków nie zmienia naszego zdania, dotyczącego przyczyny tak słabej postawy egipskiego narciarza. Zawiniły przygotowania do imprezy i Egipt jako kraj ma tu sporo do rzeczy. Jego trener i zarazem ojciec – podobno profesor uniwersytetu – polecił mu dość specyficzny trening. Młody chłopak miał udać się do jednej z jaskiń, położonej na pustyni w zachodnim Egipcie i spędzić tam czterdzieści dni. Ten osobliwy rytuał inicjacji miał przygotować Jamila do godnego reprezentowania kraju przodków. Magia chyba nie do końca zadziałała.
Ale przynajmniej mógł pochwalić się rodzinie, że rywalizował tam z prawdziwą arystokracją. I nie używamy tu słowa “arystokracja” w sensie określenia elity narciarstwa alpejskiego. Oczywiście – to również. Ale w blokach stanął też niejaki książę Hubertus Rudolph von Hohenlohe-Langenburg, który reprezentował… brawo, zgadliście po nazwisku – Meksyk. Wszystko dlatego, że choć jego ojciec z pochodzenia był Hiszpanem, to w kraju Azteków budował fabrykę Volkswagena. W ojczyźnie spędził tylko pierwsze cztery lata życia, po czym przeniósł się z rodziną do Europy.
Zwykle rezyduje w Wiedniu i można powiedzieć, że zajmuje się tym, czym zajmować powinien się współczesny arystokrata. Wyraża się artystycznie jako fotograf i piosenkarz, ma kilka dobrze prosperujących biznesów czy też jest wydawcą muzycznym. A także – co nas najbardziej interesuje – założył Meksykańską Federację Narciarską. Ostatni raz na igrzyskach pojawił się w 2014 roku w Soczi, będąc najstarszym olimpijskim narciarzem. Rocznikowo miał wówczas 55 lat. Nie ukończył biegu, wywrócił się. Ale startował dalej na imprezach rangi mistrzowskiej. Jak podkreślał, zależało mu na tym, by zawodnicy z egzotycznych krajów nie zniknęli. Żeby narciarstwo docierało nawet w najmniej oczywiste dla tego sportu zakątki świata.
Środowisko go uwielbiało. W Meksyku dlatego, że stworzył struktury związku narciarskiego a reprezentacja – choć zwykle skromna – często pojawiała się na zimowych igrzyskach. I nikomu nie przeszkadzało to, że akurat w krajowych mistrzostwach w narciarstwie alpejskim startował sam. Te odbywały się oczywiście w Europie, ale mile widziana była w nich obecność najlepszych narciarzy, choć ich wyniki były nieoficjalne. A opłacało się przyjeżdżać, bo książę potrafił odwdzięczyć się za skorzystanie z zaproszenia w sposób godny posiadacza błękitnej krwi.
Wyobraźcie sobie, że na stoku stają ramię w ramię obok siebie:
- gość, który na poprzednich igrzyskach nie ukończył ani jednego przejazdu
- człowiek, który ledwo pięć lat wcześniej założył krajowy związek narciarski
- typ, którego federacja jest jeszcze młodsza, w dodatku być może w ogóle by nie powstała, gdyby nie skłamał FIS co do faktycznej liczby jej zawodników
- nastolatek, który do igrzysk przygotowywał się za pomocą mistycznego rytuału, siedząc ponad miesiąc w jaskini
- obrzydliwie bogaty arystokrata, dla którego sport stanowił formę rozrywki,
- a obok nich cała śmietanka narciarstwa alpejskiego, mistrzowie i medaliści najważniejszych imprez na świecie,
Jeżeli esencja zimowych igrzysk olimpijskich mogła zostać gdzieś zawarta, to jesteśmy przekonani, że miało to miejsce właśnie wtedy, w 1984 roku na stokach Bielasnicy.
POD WZGLĘDEM RÓŻNORODNOŚCI PEKIN NIE ZAWIEDZIE
Okej, powspominaliśmy nieco starsze czasy. Ale odpowiedzmy na pytanie – czy nadchodzące igrzyska olimpijskie w Pekinie będą pod względem barwnych postaci lub reprezentacji gorsze od poprzednich? Naszym zdaniem – nie.
Po pierwsze, w stolicy Państwa Środka zobaczymy aż dziewięćdziesiąt jeden reprezentacji. Wprawdzie w Pjongczangu było o jedną ekipę więcej, ale kolorytu i tak nie powinno zabraknąć.
O ile do jamajskich bobslejów wszyscy zdążyli się przyzwyczaić, to jak wspomnieliśmy – powróci reprezentacja Trynidadu i Tobago oraz – choć w skeletonie – Samoa Amerykańskie. W narciarstwie alpejskim zobaczymy takie kraje, jak Erytrea czy Ghana. Ekwador, goszczący dopiero drugi raz na zimowych igrzyskach, na trasach zjazdowych pań reprezentować będzie dziewiętnastoletnia Sarah Escobar. Barw debiutującego Haiti będzie bronić jej rówieśnik – Richardson Viano. Na stokach spotkają się również zawodnicy Serbii, Kosowa i Albanii – podtekstów nie zabraknie.
Malezja, Filipiny, Timor Wschodni czy Madagaskar – zdajemy sobie sprawę, że reprezentanci tych krajów nie będą na pierwszym planie rywalizacji. Tak, jak zawodnik z debiutującej Arabii Saudyjskiej. Choć wydawałoby się, że nie kraj kojarzący się z wielką pustynią, w którym średnia temperatura w dzień w styczniu wynosi dwadzieścia stopni, nie ma szans na uczestnictwo w zimowych igrzyskach.
Warto śledzić historie wielu z tych sportowców w trakcie igrzysk i dowiedzieć się choćby tego, w jaki sposób znaleźli się w Pekinie. Bo często historia tych najmniejszych i najsłabszych jest bardzo zawiła. A przy tym o wiele bardziej interesująca, niż kolejne treści o dobrej diecie i codziennym ciężkim treningu, płynące z ust wielkich mistrzów.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj także: