Czy Zlatko Zahović próbował wybić mu piłkę z głowy? Czy jego dzieciństwa komplikowały ciągłe przeprowadzki? Jacy jego koledzy z akademii Benfiki Lizbona przebili się do wielkiej piłki? Dlaczego Bernardo Silva osiągnął sukces? Dlaczego nie może żałować przenosin z Benfiki do Mariboru? Jak w miesiąc miesiąc z pozycji „nikogo” dorobił się nominacji do nagrody Golden Boy? Czym przekonała go Pogoń Szczecin? Jak dobrze mówi po polsku? Dlaczego wcale nie uważa, że strzela za mało bramek? Na te i na inne pytania w przekrojowej rozmowie z nami odpowiedział napastnik Pogoni Szczecin, Luka Zahović. Zapraszamy.
Miałeś zaledwie sześć lat, kiedy trafiłeś do akademii Benfiki Lizbona. Twoje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z piłką nożną?
Czy pierwsze? Ciężko stwierdzić, bo pamiętam też to, że z rodziną często się przeprowadzaliśmy. Z miasta do miasta, z kraju do kraju. Od tego to się zaczęło, potem była piłka.
Gra w piłkę to nie jest oczywista i jedyna droga dla syna piłkarza. Dlaczego się na to zdecydowałeś?
To naturalne, lubiłem grać w piłkę, dlatego to robiłem. Potem okazało się, że idzie mi to na tyle dobrze, że mogę zrobić karierę w tym sporcie. Kiedy masz 14-15 lat, jesteś utalentowany, masz klub i ten klub chce na ciebie stawiać, wszystko dzieje się automatycznie. W pewnym sensie jest to mój wybór, a w pewnym sensie nie, bo tak to się po prostu ułożyło.
Tata nie chciał wybić ci z głowy piłki?
Nie, nigdy. Ale był bardzo stanowczy, od początku mówił mi, że jeśli chcę grać, to mam to robić na sto procent. Skoro wybrałem taką drogę, mam się starać, traktować to poważnie. Mówił, że jeśli chcę być piłkarzem, to mam się w to zaangażować, a jeśli nie to mam zainwestować czas w coś innego — szkołę czy inną pasję. Jednak ani nie chciał mnie zniechęcać do piłki, ani też nie zmuszał mnie, żebym w nią grał.
A czy opowiadał ci o tym, jak wygląda życie piłkarza? Że nie jest to łatwe życie? Sam mówiłeś, że w twoich wspomnieniach są też ciągłe przeprowadzki.
Jasne, to nie jest łatwe, są plusy i minusy takiego życia. Ale w moim przypadku chyba jednak więcej jest plusów. Jak do tej pory moja kariera dobrze się układa, dzięki temu stać mnie na to, żeby żyć na dobrym poziomie. Nie mam na co narzekać, jest wiele trudniejszych zawodów na świecie.
Tata pomagał ci w wejściu w świat piłki? Trenowaliście razem?
Tu mamy minus życia piłkarza: nie było tak, że cały czas był w domu i był dla mnie dostępny. Grając na jego poziomie, rozgrywasz mecze co trzy dni, więc nie masz wiele wolnego czasu, ciągle jesteś w ruchu, na obozach, zgrupowaniach, wyjazdach. Nie było więc tak, że ćwiczyliśmy razem na co dzień, ale chodziłem z nim na treningi. Mieliśmy też małe boiska przy domu: do piłki nożnej i koszykówki. Chodziliśmy tam i ćwiczyliśmy dodatkowe rzeczy, jak przyjęcia, gra na jeden czy dwa kontakty.
W kosza też grałeś? To chyba popularny sport w twoim kraju.
Tak, ale w zasadzie na Bałkanach gramy we… wszystko. Piłka nożna. Koszykówka. Tenis. Zimowe sporty. Także siatkówka. Najważniejsze, żeby była tam piłka. Jeśli jest, to nam wystarcza, gramy! (śmiech)
Kiedy dołączyłeś do Benfiki miałeś wątpliwości? To duża akademia, a w takich miejscach zawsze jest spory przemiał ludzi. Co roku grupa ludzi z twojego rocznika odpada.
Dzięki temu dowiedziałem się, jak wygląda rywalizacja w piłce nożnej. Już na wczesnym etapie przygody z futbolem widziałem, że moi koledzy co chwilę przychodzą i odchodzą. Jeśli ktoś nie trenował jak należy, jeśli słabo wypadał w meczach, za moment wypadał z gry. Dało się odczuć presję, a byłem przecież dzieckiem. Ale to dobrze, bo to przygotowuje cię na całą karierę. Przecież tak to wygląda także w seniorskiej karierze: nie jesteś wystarczająco dobry? Klub kupuje nowego zawodnika na twoje miejsce. Wiesz, z czym to się je.
Miałeś jakieś wątpliwości? Mówiłeś sobie, że to nie dla ciebie, bo utrzymanie się na topie rok po roku jest za trudne?
Nie pamiętam takich chwil. Ale na pewno podchodziłem do tego tak, że liczył się dla mnie każdy trening. To trochę zabawne, bo przecież odszedłem z Benfiki, gdy miałem 12 lat, a do tej pory pamiętam tę rywalizację, to mi wiele dało. Myślę, że tamte lata miały wpływ na wszystko, co działo się później, to po prostu weszło mi w nawyk.
Coś jak w szkole — nauczysz się czegoś i to zostaje z tobą na zawsze.
Dokładnie. Ale przyznam, że to także była dobra zabawa. Znalazłem tam wielu przyjaciół, świetnie spędzałem czas.
Którzy koledzy z Benfiki zrobili największą karierę?
Moje pokolenie to roczniki 1994, 1995 i 1996. Czyli Bernardo Silva i Joao Cancelo z Manchesteru City, Helder Costa i Goncalo Guedes z Valencii, Rony Lopes, który był w Sevilli i Monaco, a teraz gra w Olympiakosie oraz cała masa zawodników, która może nie dotarła na sam szczyt, ale poradziła sobie w piłce. W Polsce grał Joao Nunes, który był obrońcą Lechii Gdańsk, teraz w Radomiaku jest Filipe Nascimento.
Kto był najlepszy? Po kim było widać, że będzie gwiazdą?
Myślę, że taką opinię zawsze miał Bernardo Silva. Mówiono o tym, że zrobi karierę już gdy mieliśmy siedem czy dziewięć lat. Wiem, że jego droga na szczyt nie była łatwa, miał trudniejszy etap w swoim życiu, ale to on zawsze zapowiadał się najlepiej.
Co twoim zdaniem zaważyło na tym, że akurat on dotarł tak wysoko?
To zawsze musi być mieszanka talentu i pracy. Bez talentu nie masz fundamentu pod to wszystko. Ale bez ciężkiej pracy, bycia ambitnym i tak dalej talent nic nie da. Nie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że to tylko kwestia pracy i da się tym wszystko nadrobić.
Inna sprawa, że Benfica Lizbona daje wam ogromne możliwości do rozwijania tego talentu. To jedna z największych akademii na świecie, jak ją wspominasz?
Obecny główny kampus, czyli Seixal, powstał stosunkowo późno z mojego punktu widzenia, bo załapałem się tylko na rok treningów w tamtym miejscu. Ale i tak wspominam to bardzo dobrze, zwłaszcza jeśli chodzi o trenerów. Wystarczy spojrzeć, gdzie są ci szkoleniowcy, z którymi pracowałem. Bruno Large jest w Wolverhampton, Bruno Pinheiro jest w Estoril, Helena Costa była pierwszą kobietą-trenerką w męskiej piłce, gdy pracowała w Clermont Foot. To szalone, jak wiele talentów produkuje Portugalia. Niewielki kraj, a mają mnóstwo świetnych piłkarzy i trenerów, idą za tym wyniki, bo przecież zdobyli mistrzostwo Europy.
Żałujesz, że przeniosłeś się z Benfiki do Mariboru?
Nie miałem wyboru! Gdybyś zapytał 12-letniego mnie, to oczywiste, że chciałbym tam zostać. W Lizbonie miałem wszystkich przyjaciół, to była ogromna zmiana, całego życia. Ale co ja mogłem powiedzieć? Rodzice decydowali o wszystkim, ja byłem zbyt młody, żeby mieć wybór.
Odczułeś, że po powrocie do kraju więcej się od ciebie wymaga? W Portugalii twój tata jest znany, ale w Słowenii jest legendą.
Presja była zawsze, więc nie było jakoś specjalnie inaczej. Gdy byłem młodszy nie przejmowałem się tym zbyt mocno, a teraz, gdy jestem starszy, jest to dla mnie zupełnie normalne. Ale z zewnątrz na pewno wyglądało to inaczej. Po gorszym meczu byłem pierwszym, którego krytykowano, a po dobrym każdy twierdził, że to oczywiste, że zagrałem dobry mecz, bo talent odziedziczyłem z genami. Tylko czy powinienem na to narzekać? Dzięki rodzicom miałem zawsze bardzo dobrze życie, nigdy nie byłem głodny, chodziłem do najlepszych szkół, dali mi wszystko, co mogli. Jeśli miałem to wszystko, a mimo to narzekałbym, że przez nazwisko odczuwam trochę większą presję na boisku, to byłoby bardzo egoistyczne.
Początkowo miałeś problemy z komunikacją w ojczyźnie, podobno nie znałeś słoweńskiego tak dobrze, jak dziś?
To fakt, bo po słoweńsku rozmawiałem tylko w domu. Kiedy masz pięć, sześć lat, przeważnie spędzasz czas z rodzicami w domu. Kiedy masz 11-12 lat, najpierw jesteś w szkole, potem na treningu, w domu odrabiasz lekcje i wychodzisz do znajomych. Dlatego w tym wieku nie miałem już tak często czynnego kontaktu z językiem słoweńskiego. Rozumiałem większość rzeczy, które do mnie mówiono, ale ciężej było mi odpowiadać, czułem się, jakbym nie znał poszczególnych słów. Początkowo było ciężko, ale szybko to nadrobiłem.
Nic dziwnego, bo słyszałem, że masz talent do języków obcych.
Miałem to szczęście, że uczyłem się języków, gdy byłem młody, a wtedy uczysz się szybciej. To potem procentuje: znam słoweński, więc łatwiej mi zrozumieć polski, gdy z kimś rozmawiam. Nie chodzi o to, że mówię płynnie po polsku, ale szybciej załapię o co chodzi niż np. Kostas, bo język grecki nie pokrywa się z polskim ani trochę, więc nie ma tej podstawy. Z językami jest trochę tak, że jeden daje ci fundament do poznania drugiego. Umiesz hiszpański? To łatwiej nauczysz się włoskiego i tak dalej.
Powiedziałbyś, że nauka języków to twoja pasja?
Nie, po prostu dzięki temu łatwiej mi w życiu! Idę do restauracji czy sklepu w Polsce i znając poszczególne słowa, jestem w stanie coś zrozumieć. Z językami bywa też zabawnie, bo gdy się uczysz, popełniasz błędy, czasami absurdalnie i ludzie patrzą na ciebie jak na wariata, próbując się domyślić, co miałeś na myśli.
Nie każdy piłkarz jest tak zaangażowany w naukę. Nie tylko języków, ogółem.
To zależy od tego, co wynosisz z domu, jaki masz przykład w domu. Moi rodzice byli bardzo surowi dla mnie i dla siostry. Pod tym względem także czułem presję, było tak, że nie mogłem przynieść złej oceny ze szkoły, to oznaczało szlaban. Kiedy jesteś młody, obrażasz się na to i uważasz, że nic ci to nie da. Robisz coś, żeby rodzice się odczepili. Potem dorastasz i doceniasz to coraz bardziej, widzisz, że to było dobre podejście i tylko na tym zyskałeś. Wiesz, nikt przecież nie dał mi gwarancji, że będę piłkarzem. Dziś gdy mam 26 lat i gram na dobrym poziomie, mogę o tym nie myśleć. Ale co gdybym w wieku 21 lat złapał kontuzję, która skończyłaby mi karierę? Gdybym wtedy został bez szkoły, bez planu B? Dziś widzę, jak ważna była dla mnie edukacja.
Przejdźmy do Mariboru. Sezon 2014/2015 był kamieniem milowym dla twojej kariery? Jako młody chłopak zacząłeś regularnie strzelać w lidze, trafiłeś do siatki także w Lidze Mistrzów.
Opiszę to jednym słowem: szaleństwo. Wszystko działo się bardzo szybko. Początkowo byłem po prostu kolejnym „młodym zdolnym”. Mieliśmy czterech napastników w zespole, bo graliśmy dwójką z przodu, ja byłem tym czwartym. To oczywiście normalne, gdy masz 18-19 lat cieszysz się nawet z tego, że jesteś w pierwszym zespole, zwłaszcza gdy mowa o tak dużym klubie. Wtedy nagle jeden z napastników pokłócił się z trenerem, więc wskoczyłem na trzecie miejsce. A że graliśmy w europejskich pucharach i w lidze, trener musiał rotować napastnikami.
Pierwszy mecz z ławki, wchodzę i strzelam dwa gole. Drugi zaczynam w wyjściowym składzie i znów strzelam. Potem była przerwa reprezentacyjna, w której trakcie zagrałem w drugiej drużynie i zaliczyłem hattricka. Wróciliśmy do gry ligowej, zagrałem, strzeliłem dwa gole. Trzy dni później wszedłem z ławki w meczu Ligi Mistrzów ze Sportingiem Lizbona i znowu trafiłem do siatki. W miesiąc z pozycji „nikogo” dorobiłem się nominacji do nagrody Golden Boy i wielu pochwał. Wszystko wydawało mi się łatwe: wchodzę, strzelam i tyle. Wydawało mi się, że w życiu nie spotkają mnie żadne trudności, skoro tak to wygląda.
Jak przeżyłeś swoje pierwsze chwile chwały? Wspominałeś o plebiscycie Golden Boy, ale na tym się nie skończyło. W Portugalii pisano, że skoro urodziłeś się w ich kraju, możesz dostać powołanie do tamtejszej kadry i zostać jej podstawowym piłkarzem. Tata doradzał ci, jak to udźwignąć?
Kiedy jesteś młody myślisz, że to normalne. To miłe i dobre, gdy ktoś ci wtedy doradza, ale to tylko teoria. Nikt nie przygotuje cię na uczucie, które towarzyszy ci, gdy wchodzisz do galerii handlowej i każdy się na ciebie gapi. Musisz przerobić to samemu, poradzić sobie z tym na własnym przykładzie. Ja zawsze byłem trochę wycofany. Dziś powtarzam, żeby nie organizowano mi żadnych wywiadów, bo gdy byłem młodszy miałem ich tyle, że wyczerpałem limit na całe życie…
To dzięki, że zrobiłeś wyjątek!
Ha, nie to nie tak, że to dla mnie jakiś problem. Po prostu nie jestem zbyt wylewny, nie lubię o sobie opowiadać. Dla mnie taka rozpoznawalność była… Ciężko mi znaleźć odpowiednie słowo, żeby to opisać. Chodzi o to, że gdy wychodzisz po mleko do sklepu, nie zawsze masz ochotę rozmawiać o piłce, o drużynie i tak dalej. Ludzie zawsze byli dla mnie mili, nie chcę na nich narzekać. Ale chciałem po prostu robić normalne rzeczy jak normalny człowiek. Jestem bardzo zadowolony, że w Polsce nie zagadują mnie tak często! (śmiech) Moje prywatne życie jest faktycznie prywatne.
Co nie wypaliło w Heerenveen? Nie dostałeś tam zbyt wielu szans i wróciłeś do Mariboru.
Miałem 19 lat, więc to normalne, że nie wszystko musiało mi wychodzić. To był duży transfer jak na tamten czas. Heerenveen miało pewne problemy — szybko zmieniliśmy trenera, potem także dyrektora sportowego. A ja? Wpuszczali mnie na boisko, np. gdy przegrywaliśmy 0:3 czy 0:4. Do tej pory wszystko mi wychodziło, więc frustrowało mnie to. Przychodziłem tam z dużymi oczekiwaniami, chciałem grać w pierwszym składzie. Mówiłem ci, że w pewnym momencie myślałem, że w piłce wszystko przychodzi łatwo i nie będę miał żadnych problemów. Heerenveen było momentem, w którym przekonałem się, że tak nie jest i musiałem nauczyć się, jak sobie z tym radzić. Pamiętam, że latem, po pierwszym sezonie, wszyscy w klubie chcieli, żebym został z nimi dłużej. Ale ja byłem wściekły, że nie grałem i powiedziałem, że nie chcę marnować kariery na siedzenie na ławce. Obawiałem się, że znów nie będę grał i stracę czas.
Czyli nauczyłeś się cierpliwości.
Może nie tyle cierpliwości, ile tego, że nie zawsze wszystko idzie po twojej myśli. Nadal uważam, że nie byłem sprawiedliwie potraktowany, ale też nie uważam, że to minus czy rozczarowanie. Odwrotnie: to pozytywna rzecz, bo nauczyłem się, jak poradzić sobie z trudną sytuacją i jak z niej wyjść.
Drugie podejście do Mariboru to lata sukcesów: byłeś królem strzelców ligi, zdobywałeś mistrzostwa kraju. Ale nie miałeś poczucia, że tkwisz w miejscu, że nie możesz wzbić się ponad pewien poziom?
Po dwóch sezonach, gdy zostawałem królem strzelców, byłem zły, bo wiedziałem, że dostaję oferty z innych klubów. Z topowych lig. Tyle że nie ja podejmowałem decyzję, czy z nich skorzystam, czasami nawet ze mną o tym nie rozmawiano. Mogłem odejść i to mnie wkurzało, bo przecież każdy chce grać na jak najwyższym poziomie. I znów: z czasem po prostu to zaakceptowałem. Stwierdziłem: jest jak jest, ciesz się tym, co masz.
Czym dla ciebie był transfer do Pogoni Szczecin? Drugą szansą w zagranicznej lidze czy może ostatnią okazją, żeby wybić się stąd do topowych rozgrywek?
Ostatnią na pewno nie, bo miałem 24 lata i dostałem kilka niezłych ofert. Wybrałem Pogoń Szczecin, bo spodobało mi się to, co przedstawili mi trener i działacze — pomysł na grę, cały projekt. Finansowo miałem lepsze propozycje, ale stwierdziłem, że ich plan jest wart tego, żeby być jego częścią. Opowiadano mi o budowie nowego stadionu. O tym, że stopniowo chcą budować zespół, który będzie w stanie zajmować coraz lepsze miejsce w tabeli. Oczywiście mówili też o tym, jaki ja będę miał wkład w ten zespół. Nie mogli mi obiecać tytułów, ale po prostu czułem, że to, co mówią, jest szczere.
Twój pierwszy sezon nie był idealny, jeśli chodzi o statystyki, ale słyszałem, że patrzysz na to trochę inaczej.
Zawsze będę rozliczany z bramek, to normalne. Ale kto w poprzednich pięciu latach był najlepszym strzelcem Pogoni Szczecin?
Zespołu? Powiedziałbym, że Adam Frączczak. A całej ligi? Ostatnim z Pogoni był Marcin Robak.
Więc widzisz, to nie jest tak, że co roku napastnicy Pogoni strzelają po 15 bramek i są pod tym względem w czołówce. Spójrz na to tak: przyszedłem do szóstej czy siódmej drużyny w lidze, a gdy przyszedłem zajęliśmy trzecie miejsce. Teraz jesteśmy na drugim. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że to tylko moja zasługa, na pewno mogłem strzelić więcej bramek. Może gdybym to zrobił, zostalibyśmy mistrzem Polski. Ale jeśli spojrzysz na mecze, w których grałem i te, w których nie grałem i policzysz średnią punktów, to zobaczysz, że ze mną w składzie punktowaliśmy lepiej. Zobaczysz, będziesz zaskoczony.
Frączczak: Dobrzy ludzie najbardziej dostają po dupie
Jasne, ale spadało na ciebie sporo krytyki. Mówiono, że może Pogoń powinna poszukać lepszego zawodnika.
To normalne, nie biorę tego do siebie. Zawsze narzeka się na napastnika, jeśli ten nie strzela wielu bramek. Każdy ma prawo do swojej opinii i szanuję to. Ale mam też prawo się tym nie przejmować, bo wiem, ile pracy w to wkładałem. Po prostu czasami wychodzi, czasami nie.
Ale coś musiało się zmienić, skoro wcześniej nie strzelałeś, a teraz strzelasz.
Nie, nic się nie zmieniło. Poważnie, ja tak o tym nie myślę i sam niczego nie zmieniałem. Są różne fazy, momenty. To, że teraz strzeliłem sześć bramek, nie znaczy, że teraz strzelę dziesięć kolejnych. Bardzo bym tego chciał, ale nie mam gwarancji, że tak się stanie.
Nie uważasz, że być może chodzi o to, że macie teraz lepszy skład? Macie chociażby Kamila Grosickiego, który wniósł do waszego zespołu mnóstwo doświadczenia i umiejętności. No i dobrze wam się współpracuje.
Jasne, to klasowy zawodnik i wszyscy cieszymy się, że pokazuje to na boisku. Ale czy jesteśmy lepsi niż przed rokiem? Zauważ, że rok temu zimą byliśmy liderem, więc to nie jest takie oczywiste. Zawsze można na to spojrzeć w różny sposób.
Grosicki: – Dałem Sousie piłkę do pustej bramki
Co dalej? Może masz jakieś marzenie związane z reprezentacją Słowenii? Nie strzeliłeś w niej jeszcze bramki, najczęściej wchodzisz na boisko z ławki rezerwowych.
Cieszę się z samego faktu, że jestem częścią tej drużyny. Na mojej pozycji mamy dużą rywalizację, grają zawodnicy, którzy są ode mnie starsi, od dawna grają w kadrze i mają wyższy status, większe doświadczenie. To także klasowi piłkarze: Andraż Sporar, Benjamin Verbić, Josip Ilicić. Nie jest łatwo łapać minuty przy takich rywalach, ale mogę się sporo od nich nauczyć. Podpatrzeć ich grę, sposób poruszania się po boisku. Po prostu chcę być częścią tej kadry jak najdłużej się da.
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
Czytaj więcej:
- Kozłowscy pracują na Grosickich. A Grosiccy pracują na Kozłowskich
- Gdzie może zaprowadzić pewność siebie? Historia Kacpra Kozłowskiego
Fot. Newspix