Reklama

Polacy kontra Belgia. Przestrogi i nadzieje dla Kozłowskiego

redakcja

Autor:redakcja

16 stycznia 2022, 17:29 • 18 min czytania 24 komentarzy

Kacper Kozłowski zanim ruszy oczarować ligę angielską i przerobić trenerów jeszcze lepszych niż Juergen Klopp, pół roku spędzi w lidze belgijskiej. O projekcie, w którym ma uczestniczyć, napisaliśmy już sporo – nie jest to typowy belgijski klub i nie jest to typowe wypożyczenie “na przeczekanie”. Misją Kozłowskiego jest pomoc przy zdobyciu mistrzostwa Belgii, złapanie potrzebnych punktów do otrzymania pozwolenia na pracę w Anglii oraz rozwijanie swojego talentu. Natomiast nie da się nie zauważyć, że historia naszych kreatywnych pomocników w Belgii nie napawa optymizmem. Rafał Wolski. Filip Starzyński. Bartosz Kapustka. Trzy przykłady, które mocno działają na wyobraźnię. By jednak być uczciwym – prześledziliśmy losy wszystkich Polaków, którzy zadebiutowali w Belgii w ostatnich 15 latach. 

Polacy kontra Belgia. Przestrogi i nadzieje dla Kozłowskiego

Wnioski? Sprawdźmy.

Polacy w lidze belgijskiej

Na wstępie – przyjęliśmy sobie, że nie cofamy się do prehistorii, którą są lata świetności braci Żewłakow. Ograniczyliśmy czas do prostego kryterium – debiut na belgijskiej ziemi w ostatnich 15 latach, czyli – mniej więcej od Wasilewskiego w górę. W badanym przez nas okresie doczekaliśmy się dziesięciu debiutantów w belgijskiej elicie oraz trzech na drugim poziomie rozgrywkowym. No i był też w Belgii Grzegorz Sandomierski, ale tyle jego, co sobie potrenował w nieco innym klimacie – w meczach nie grał.

Okej, bez przedłużania, sprawdźmy, jak to z tymi naszymi stranieri było.

Wzorzec do naśladowania: Marcin Wasilewski

Reklama

Wywołaliśmy go już na wstępie, ale miło też będzie zacząć po prostu od najmocniejszej historii spośród tych polsko-belgijskich, przynajmniej, jeśli mowa o XXI wieku. Wasilewski zresztą wytyczył ścieżkę, którą widzielibyśmy też dla Kozłowskiego – bo po występach w Belgii, zdobył też później mistrzostwo Anglii. Nie uprzedzajmy jednak faktów i zacznijmy od wiadomości kiepskich.

Kiepskich, bo niestety – nie znajdziemy tutaj za wiele podobieństw do sytuacji młodego piłkarza Pogoni. Wasilewski wyjeżdżał do Anderlechtu jako w pełni ukształtowany piłkarz ze sporymi sukcesami na naszym podwórku. Kwota transferu była wysoka, jak na tamte czasy, ale i tak było jasne, że cena za 27-latka nie przekroczy nawet miliona euro. Do tego Wasilewski to jednak obrońca, zupełnie inna specyfika gry, inny sufit, inne możliwości. To, co na pewno może być w jakiś sposób budujące – “Wasyl” przy wszystkich swoich piłkarskich ograniczeniach zdołał zbudować sobie miano małej legendy w Anderlechcie, a przede wszystkim – dobrymi występami w Belgii zdołał zwrócić na siebie uwagę angielskiego klubu.

Jasne, swoje zrobiła tutaj pewnie imponująca walka o zdrowie po makabrycznym starciu z Axelem Witselem. Ale poza tym – Wasilewski to przede wszystkim solidność, charakter, nieustępliwość, mocna osobowość, która pozwoliła mu zbudować pozycję w szatni. Prawie 200 występów we fiołkowych barwach, status idola trybun, królewskie pożegnanie, cztery tytuły mistrza Belgii. Ukoronowanie pięknej przygody z Belgią? Transfer do Leicester City, w którym Wasilewski również wywalczył sobie stały plac. Jasne, w mistrzowskim sezonie odgrywał już na boisku epizodyczne role, za to był elementem absolutnie kultowej ekipy Vardy’ego, Mahreza i Ranieriego. I biorąc pod uwagę, jak wielkie znaczenie w tamtej kampanii miała atmosfera w drużynie “Lisów” – od Wasilewskiego Kozłowski spokojnie może zaczerpnąć sporo w kwestii poruszania się po belgijskich i angielskich szatniach.

Minusy przy kreśleniu scenariusza dla Kozłowskiego? Te wspomniane wcześniej, inna pozycja, inny moment kariery, inne cele. No i jednak: Wasilewski do Belgii wyjeżdżał 15 lat temu. Zmieniła się liga, zmieniły się warunki, zmieniło się absolutnie wszystko. Dlatego zostajemy przy początkowym wniosku – Kozłowski niech po prostu ma z tyłu głowy – można to zrobić jak starszy kolega. Tytuł w Belgii, tytuł w Anglii. A co, skoro “Wasyl” mógł?

A kogo nie naśladować? Dawida Janczyka

Reklama

Ech, co za smutny kontrast. Dwa lata po Marcinie Wasilewskim w lidze belgijskiej zadebiutował cudowny dzieciak polskiego futbolu, który bardzo szybko miał się zamienić w enfant terrible. Dawid Janczyk do Belgii trafiał dwukrotnie, za każdym razem w ramach wypożyczeń z CSKA Moskwa. I za pierwszym, i za drugim razem przyczyny były właściwie takie same – i warto tutaj dodać, że sytuacja nie uległa zmianie niemalże do dziś, gdy Janczyk nadal zmienia (zmieniał?) kluby w imię walki ze swoimi demonami.

Wtedy były jeszcze spore nadzieje – 22-letnich piłkarzy z głowami, które nie nadążają za nogami futbol widział setki. Wielu z nich tenże futbol szybko wyprostował i często kluczową rolę w tej resocjalizacji odgrywały właśnie wypożyczenia czy drastyczne zmiany klimatu. Janczyk sprawiał początkowo wrażenie właśnie takiego przypadku. Pierwsze sześć meczów – trzy gole, ogółem dość udana runda w barwach Lokeren. Nie było większych kłopotów wychowawczych, sportowo wypożyczenie się obroniło, więc po letniej przerwie Janczyk znów zameldował się w Lokeren. I co? Start był jeszcze lepszy. W pierwszych siedmiu meczach w lidze belgijskiej trafił pięć goli i dorzucił do tego asystę. Potem oczywiście zaczął omijać spotkania i treningi, a gdy pojawiał się na murawie – snuł się po boisku w kolejnych przegranych starciach. Jasne, raz kiedyś jeszcze potrafił błysnąć, np. hat-trickiem w meczu z Mouscron, ale generalnie – gdy czuł się zbyt mocny, momentalnie znikał. A w Lokeren po tym świetnym starcie swojej drugiej rundy – mógł się poczuć mocny, miało to bardzo konkretne i przekonujące uzasadnienie.

Drugie wypożyczenie? Do Beerschot. I tutaj nastąpiła powtórka z… W tym wypadku zwrot “powtórka z rozrywki” brzmi bardzo słabo. Janczyk w pierwszych czterech meczach strzelił trzy gole i dał asystę, ale tym razem jeszcze pozostając w znośnej formie miewał “nieusprawiedliwione nieobecności”. Ten romans trzeba było szybko zakończyć, a problem znów przerzucono na Moskwę – CSKA głowiąc się, gdzie umieścić swoją niesforną transferową wtopę postawiła na Koronę Kielce.

Tak czy owak – Janczyk Belgię i tak musi zaliczyć jako jeden z najbardziej udanych rozdziałów jego kariery. 37 występów, 16 goli, 2 asysty. A przecież mógł i powinien ten dorobek mieć jeszcze bardziej okazały, gdyby nie te problemy, które przekreśliły całą jego karierę. Dla Kozłowskiego dobra informacja jest taka, że mieliśmy już wonderkida, który w Belgii sprawdzał się od pierwszych meczów, w dodatku na wypożyczeniu. Ale generalnie młodemu reprezentantowi Polski życzymy przede wszystkim, by nikt nigdy nie umieścił go w jednym szeregu z Janczykiem.

Epizody nieznaczące: Michalski i Radler

U Janczyka zdarzała się jeszcze regularna gra. Dwóch kolejnych Polaków w Belgii nie miało tyle szczęścia, a być może też umiejętności, by faktycznie porządnie się sprawdzić na tle tamtejszej ligi. Błażej Radler trafił do Jupiler Pro League w 2009 roku, Seweryn Michalski cztery lata później.

Ten pierwszy przypadek jest dość… dziwaczny. Radler opuszczał Polskę jako 27-letni zawodnik Odry Wodzisław Śląski – ani jakoś wyjątkowo wybitny na tle ligi, ani jakiś wyjątkowo perspektywiczny. Z Odry zresztą właściwie go wypchnięto, jak wspominał sam zawodnik – Ryszard Wieczorek nie widział go w składzie i dał wolną rękę przy szukaniu nowego klubu. “Szukanie nowego klubu, gdy Ryszard Wieczorek nie widzi cię w składzie Odry Wodzisław Śląski”. Brzmi jak sprawdzanie, co słychać w Polonii Bytom, ewentualnie czy GKS Tychy nie próbuje akurat wygrać I ligi. Radler natomiast w takiej właśnie sytuacji wyhaczył transfer do belgijskiej elity. Klub? AFC Tubize i naprawdę, nie musicie się czuć winni, że słyszycie tę nazwę po raz pierwszy. Radler przyszedł pod koniec okienka do klubu, który dostawał wszystko w czapkę. Zagrał 9 meczów, pierwsze trzy to porażki 0:4, 0:6 i 0:4. Jak się domyślacie – Tubize spadło, Radler zaś powrócił do Polski, konkretnie do Znicza Pruszków.

Przygoda z Belgią Seweryna Michalskiego była jeszcze słabsza. Obecny piłkarz Wieczystej wyjechał do lepszego świata za ponad 350 tysięcy euro, jako obiecujący stoper z doświadczeniem w ambitnie walczącym o utrzymanie GKS-ie Bełchatów. W Belgii zagrał… 27 minut. Jeden mecz z ławki. Przez rok. Tu mniej więcej zaczęło się to metodyczne szkalowanie Polaków przez belgijskie kluby – jak wkrótce się przekonacie, od czasów Janczyka więcej było Radlerów i Michalskich, niż Wasilewskich.

Przykład niejednoznaczny: Waldemar Sobota

Jeżeli mówimy o naszych, którzy odnieśli w Belgii sukces – to właściwie przedostatni przypadek, co też ma swoją wymowę. Waldemar Sobota wyjechał do Club Brugge tuż po udanych bojach Śląska Wrocław na europejskiej arenie. Na początku sierpnia 2013 roku Sobota zagrał w obu meczach Śląska z Brugge w Lidze Europy – miał wydatny udział przy zwycięstwie 1:0, ale przede wszystkim: trafił dwukrotnie w rewanżu, gdy wrocławianie zremisowali z silniejszym rywalem 3:3. Już miesiąc później Sobota dołączył do niedawnego przeciwnika w lidze belgijskiej.

Jak się tam spisał? Cóż – patrząc całościowo, to na pewno nie był zły okres w jego karierze. Sobota w swoim drugim występie – a w pierwszym meczu, w którym zaczynał od 1. minuty – zaliczył dwie asysty przeciw mocarnemu Anderlechtowi. Oczekiwania były ogromne, zwłaszcza, że przecież Sobota poprzedni sezon kończył z 9. golami i 8. asystami, a z kraju wyjeżdżał też jako niedawny mistrz Polski. Pierwszy sezon w Belgii? 6 goli i 5 asyst, niezły dorobek, zwłaszcza, że ekipa z Brugii skończyła sezon na podium, również za sprawą dobrej gry samego Soboty. Gorszy był drugi sezon – pomocnik jesienią zagrał 17 meczów, zaliczył jedynie 3 asysty, ani razu nie zdobył bramki. Jego rola była stopniowa ograniczana, końcówkę rundy śledził już z ławki rezerwowych, a na drugą połowę sezonu wywędrował do Sankt Pauli.

Jak więc to wszystko ocenić? Ponad 50 spotkań w Belgii to nie jest wynik zły, zwłaszcza jeśli połączymy go z walką o najwyższe cele w ligowej tabeli. Ale trzeba też pamiętać – ostatecznie Sobotę ta liga belgijska nieco przerosła, przez co musiał się ewakuować do 2. Bundesligi. Wiemy, nie ten poziom, nie te realia. Natomiast pamiętajmy też, że Sobota był ostatnim i chyba jedynym pomocnikiem z Polski, który w XXI wieku w pełni dźwignął grę dla któregoś z tamtejszych klubów. Po nim nastąpili Wolscy i Starzyńscy, którzy o pozycji i liczbach Soboty mogli pomarzyć.

Przestroga numer jeden: Rafał Wolski

Dochodzimy do meritum. Po Sobocie mieliśmy bowiem w Belgii trzech muszkieterów o dość podobnej charakterystyce. I co gorsza – o charakterystyce, którą w pewnym stopniu możemy dopasować również do Kacpra Kozłowskiego, naturalnie zachowując wszelkie proporcje. Pierwszym błyskotliwym ofensywnym pomocnikiem z Polski, który pojechał podbijać Belgię swoimi nieszablonowymi dryblingami i podaniami, był Rafał Wolski.

Kariera Rafała Wolskiego, oczywiście poza tym, że wielokrotnie stopowały ją kontuzje, to też twardy zapis jak wielkie spustoszenie u zawodnika mogą wywołać złe decyzje transferowe. Jedną z tych gorszych był właśnie wyjazd do Belgii, by “się odbudować”. Wolski z Legii Warszawa trafił do Fiorentiny, która od początku wydawała się dla niego miejscem niedopasowanym – ani pod względem obecnych umiejętności, ani pod względem preferowanego stylu gry. Do tego dochodziły wszystkie ograniczenia Wolskiego związane z jego charakterem i osobowością. Włochy to jedna wielka porażka, najpierw we Florencji, potem też w Bari. Niecałe 900 minut. Niecałe 10 pełnych meczów. Wolski pojawiał się na murawie rzadko, i w Serie A, gdzie zaliczył 15 występów, i szczebel niżej, gdzie skompletował siedmiu występów.

Nie ten czas, nie to miejsce, na pewno też nie to zdrowie. Trzeba było wykonać krok w tył, ten słynny krok w tył, po którym następują oczywiście dwa wielkie susy do przodu. Trampoliną miało być belgijskie Mechelen, do którego Wolski trafiał jako gwiazda. Trener mówił o wyzwaniu, jakim jest prowadzenie zawodnika o takim potencjale technicznym, półtora roku, które miał dostać Wolski w Belgii, gwarantowało czas i zaufanie, by faktycznie się odbudować. I co?

Wolski wciąż się aklimatyzuje. W poprzednim sezonie nie grał zbyt wiele – po 15-20 minut. Nie sądzę, żeby ktoś go tu traktował jako potencjalną gwiazdę i najbliższe rozgrywki powinien rozpocząć na ławce. Wciąż przed nim wiele pracy. Usłyszałem od ludzi z Mechelen, że brakuje mu pewności siebie. Takiej piłkarskiej przebojowości, żeby grać i atakować odważniej. Trenerzy popychają go do przodu, ale jeżeli w tym sezonie się nie przebije, to… Będzie ciężko – komentował dla Weszło Sven Claes, belgijski dziennikarz. Wolski nie grał, on zaledwie grywał. Wracały wszystkie argumenty z okresu włoskiego – niby ma technikę, niby ma umiejętności, ale fizycznie, osobowościowo i pod względem odwagi – kompletnie nie dojeżdża.

Pierwszy sezon to 13 występów i 2 gole. Drugi? Czternaście spotkań, ale o jego statusie najlepiej świadczy jeden z ostatnich meczów w barwach Mechelen. Występ… na lewej obronie.

Tak, z pewnością Wolski może być przestrogą dla Kozłowskiego – umiejętności nie wystarczą, zwłaszcza w silnych, zachodnich ligach. Trzeba do nich dołożyć coś więcej, a przygotowanie motoryczne, fizyczne – nadal jest podstawą do tego, by swój potencjał w pełni prezentować. Z drugiej strony – pierwszy krok Kozłowski już wykonał w porządku. Wolski rzucił się po poważnej kontuzji od razu na Fiorentinę. Kozłowski, zanim zacznie podbijać świat, zaliczy ligę belgijską, a następnie Brighton.

Przestroga numer dwa: Filip Starzyński

Kalka z Wolskiego? Nie do końca, ale mimo wszystko – są punkty wspólne. Znów mamy do czynienia z kreatorem gry, trochę w “staroszkolnym” stylu. Znów mamy człowieka, który woli przemawiać na murawie niż w szatni. Nikt zresztą nie opisał tego okresu celniej, niż sam Starzyński w długiej rozmowie z Jankiem Mazurkiem. 

To, że nie grałem w Lokeren, nie miało nic wspólnego z moimi umiejętnościami piłkarskimi. Nie dojrzałem fizycznie do tamtejszej piłki, a zbiegło się to z przebudową drużyny, w czasie której do klubu przyszło wielu nowych zawodników i nam nie żarło. Słabo punktowaliśmy. Zmienił się trenerem, siadłem na ławce, przestałem grać. A sam początek był niezły. W sparingach wypadałem solidnie, ale wydaje mi się, że jechałem na świeżości i euforii po wyjeździe. Później złapałem duży dół fizyczny i zanim się odbudowałem, już wiedziałem, że nie mam czego szukać w pierwszym składzie Lokeren.

Sporo mówisz o fizyczności. A psychika? Ona też ma wpływ. 

Jasne, że tak, nastawienie psychiczne jest bardzo ważne, jeśli nie kluczowe, żeby odnaleźć się w każdym zespole. Mnóstwo zależy od tego, jak poradzisz sobie z ciężkimi chwilami. Jeden się podda, drugi będzie walczył i dalej robił swoje.

Starzyński… Cóż, tak jak napisał – wszedł do Lokeren w dość udany sposób, ale bardzo szybko zgasł. To był wręcz modelowy przykład odbicia się od zagranicznego klubu. “Figo” tłumaczył, że nie miał większych problemów z komunikacją, ale… Być może po prostu za rzadko się odzywał, by ktokolwiek zauważył, że faktycznie umie mówić po angielsku? We wspomnianej szczerej rozmowie obrócił to w żart – w polskich szatniach też nigdy nie byłem wodzirejem. Pytanie jednak, czy w nowym klubie i nowym środowisku da się działać w taki sposób, szczególnie, gdy jednocześnie kuleją choćby aspekty fizyczne.

Dziesięć spotkań w Belgii, gol i dwie asysty w meczu pucharowym, poza tym 9 występów bez jakichkolwiek liczb w Jupiler Pro League. Zabrakło przebojowości? Może też umiejętności, może trochę taktycznego wyszlifowania, może trochę fizycznych aspektów?

– Bezczelność jest bardzo dobrą cechą piłkarza. Zawodnik bardzo pewny siebie, odważny i przekonany o słuszności swoich decyzji ma zwyczajnie łatwiej. Z doświadczenia wiem, że taki ktoś decyduje w kluczowych momentach. Pewnie zawsze brakowało mi tej bezczelności. Ale cóż, taki mam charakter, nic na to nie poradzę. Nigdy nie rozkminiałem, czy bardziej opłacałoby mi się być innym, niż jestem. Trudno się zmienić w aż takim stopniu, żeby zostać zupełnie innym człowiekiem – mówił sam Starzyński.

Na tyle, na ile mogliśmy poznać Kozłowskiego w wywiadach, na boisku czy anegdotach rodem ze Szczecina – Starzyński to jednak zupełnie inna glina. Ale też przypominajka numer dwa, że nie zawsze umiejętności mogą mówić same za siebie. Często, zwłaszcza w nowym zagranicznym klubie, trzeba im bardzo mocno pomagać, w każdy dostępny sposób.

Przestroga numer trzy: Bartosz Kapustka

Trzeci utalentowany ofensywny pomocnik. Trzeci nieco wycofany i introwertyczny charakter. Wreszcie trzeci nasz człowiek w Belgii w ostatnich latach, który się od Belgii odbił. Kapustka jechał tam podobnie jak Wolski – by podreperować zdrowie, odbudować fizyczność, nadrobić braki, które dzielą go od wielkiego klubu, z którym wciąż wiąże go kontrakt. U Wolskiego była to Fiorentina, u Kapustki Leicester City. Wolski miał przejść reaktywację w Mechelen, Kapustka w drugiej lidze, w barwach Leuven.

Kapustka grał całkiem sporo, ale jeśli ktoś sądził, że talenciak, którego dopiero co propsował na Twitterze sam Gary Lineker rozsadzi Belgię… Cóż, w 20 występach “Kapi” zgromadził całe trzy gole, pod koniec sezonu coraz częściej pełnił rolę rezerwowego, a w ostatnim z meczów barażowych złapał ciężką kontuzję. Belgia dla Kapustki była po prostu elementem dynamicznego zjazdu – można się było naturalnie pocieszać, że to klub nieprzypadkowy, że “Lisy” pilnie obserwują postępy swojego zawodnika, ale prawda jest taka, że Leuven to był początek końca snów o naprawdę wielkim futbolu. Zwłaszcza, że nawet tutaj nie udało się w pełni wygrać ze zdrowiem.

Kozłowski? Uprzywilejowana sytuacja. On do Belgii jedzie przed Anglią, nie po pierwszym odbiciu się od Premier League. Ta kolejność może się okazać szalenie ważna, zwłaszcza, że przecież nie wolno zapominać – Kapustka początkowo został z Leicester City wypożyczony do Freiburga.

Weź początek, zapomnij o końcu. Łukasz Teodorczyk

Biorąc pod uwagę to, co się działo z Łukaszem Teodorczykiem po opuszczeniu Anderlechtu – Belgia urasta niemal do rangi ziemi obiecanej. Zresztą, tu nie ma co rozpisywać się o okolicznościach, tutaj za siebie mówią liczby. Teodorczyk, abstrahując od stylu pożegnania z Brukselą, abstrahując od pokazywania “faków” i najróżniejszych problemów wychowawczych, był po prostu diabelnie skutecznym napastnikiem w zespole mistrza Belgii.

Pierwszy sezon, jeszcze jako zawodnik wypożyczony z Dynama Kijów – 38 meczów, 22 gole, tytuł króla strzelców, wygrywane liczne krajowe plebiscyty, status idola trybun. Teodorczyk wjechał z futryną, Anderlecht oczywiście skorzystał z opcji pierwokupu i zostawił zawodnika u siebie. Drugi sezon? 33 występy, 15 goli, nadal solidnie, ale ze sporą zadyszką, zwłaszcza w okresie gry w Europie, co było dla klubu szczególnie bolesne. Zresztą, pewne zacinki na murawie pewnie dałoby się zaakceptować, gdyby nie cała narośl wokół Teodorczyka, która z boiskiem nie miała za wiele wspólnego. W archiwalnym artykule wyliczaliśmy:

W międzyczasie zdarzały się różne aferki, które nakazywały sądzić, że pod kopułą Teodorczyka hula trochę zbyt dużo wiatru. Niezbyt uprzejma odpowiedź na pytanie dziennikarza podczas konferencji przed meczem kadry. Afera hotelowa, gdy Teodorczyk – by określić to delikatnie – dołożył sprzątaczkom nadprogramowej roboty, zostawiając coś po sobie na korytarzu. Wreszcie – pokazanie dwóch fucków w trakcie jednego tygodnia, pierwszego fotoreporterowi, drugiego kibicom przed jednym z meczów. „To, że jest czołowym piłkarzem Anderlechtu nie oznacza, że może zachowywać się jak neandertalczyk” – można było wyczytać wtedy w belgijskiej prasie. A żeby nie było zbyt mało wybryków napastnika, to w jednym z meczów odepchnął i kopnął swojego rywala. Belgijska federacja wymierzyła mu za to karę finansową i dwa mecze zawieszenia. Zignorował ukraińskiego dziennikarza, który przyjechał do Belgii specjalnie dla niego. Wykonywał kolejne ironiczne gesty w stronę trybun.

Efekt? Zamiast wielkiego transferu za ponad 15 milionów euro, który wróżono mu w okresie zdobywania tytułu króla strzelców, był groszowy transfer do Udinese. Co gorsza – Teodorczyk zaliczył przecież jeszcze drugie podejście do ligi belgijskiej. W 17 meczach dla Charleroi zdobył jedną bramkę i to w krajowych pucharze.

Co z tej sytuacji wyciągamy dla Kozłowskiego? Wniosek, że przesadny luz też nie zawsze się spłaca? Chyba po prostu – ligę belgijską naprawdę da się połknąć i przeżuć, to nie jest czarna magia dla piłkarza o określonych możliwościach. A chyba nikt nie ma wątpliwości, że Kozłowski ma możliwości wielokrotnie większe niż Teodorczyk w którymkolwiek momencie jego kariery.

Historia najnowsza: Jakub Piotrowski i Rafał Pietrzak

Dochodzimy do dwóch epizodów z historii najnowszej. Do Belgii trafili Piotrowski i Pietrzak, dwaj ostatni przedstawiciele Polski w tamtejszej elicie.

Najpierw pomocnik, który trafia z Pogoni Szczecin do ligi belgijskiej. Dla Kozłowskiego w teorii ten szlak jest już przetarty, bo tą ścieżką poszedł Jakub Piotrowski. Jak na tym wyszedł? 26 meczów, jeden gol, i to już po doliczeniu dorobku z Waasland-Beveren. Potem transfer do Fortuny Duesseldorf, generalnie: nic specjalnego. No ale też pamiętajmy – Piotrowski tak naprawdę był swoistym satelitą, to jeden z pierwszych produktów odnowionej akademii Pogoni Szczecin. Oczekiwania były dużo niższe, zdaje się, że podobnie i z potencjałem samego piłkarza. A i tak Piotrowski tak kompletnie nie przepadł, nie jest też tak, że Belgia go po prostu wypluła.

Rafał Pietrzak? Zagrał 15 spotkań i zawinął do siebie ze względu na sprawy rodzinne. Bez historii, ale też bez wrażenia, że Belgia to jakiś piłkarski raj, w którym zawodnik z Polski musi się wznieść na wyżyny własnych umiejętności. Nie, nawet Pietrzak wyjechał i jakoś tam sobie poradził. A można by zapytać przecież – gdzie Pietrzak, gdzie Kozłowski.

Życie niższych lig belgijskich

Kiedyś w komentarzach Weszło roiło się od podszywek, a jedną z bardziej popularnych była ta dotycząca Włodzimierza Lubańskiego. Lubański w pewnym okresie swojej komentatorskiej kariery nieco nadużywał kliszy związanej ze wspomnieniami belgijskiego okresu swojej kariery. Pojawiał się w nich regularnie “jego serdeczny przyjaciel z niższych lig belgijskich”, a mianowicie Morten Olsen. Niższe ligi belgijskie… Cóż, tam też nasi rodacy próbowali znaleźć szczęście.

Tę najbardziej znaną próbę – czyli Bartosza Kapustkę w Leuven – już omówiliśmy. Ale na belgijskim zapleczu mieliśmy jeszcze czterech zawodników.

Mirosław Waligóra to specyficzny przypadek – on zszedł szczebel niżej na finiszu swojej kariery, wcześniej latami ładując bramy w Jupiler Pro League. Na zapleczu znalazł się grubo po trzydziestce, pomógł, ile potrafił, strzelił 7 goli w  34 meczach i zaczął planować piłkarska emeryturę. Ernest Konon i Robert Szczot to mimo wszystko prehistoria, z nowszych nazwisk: w Belgii występował Piotr Parzyszek, który do St. Truiden trafił w ramach wypożyczenia z Charltonu. 32 mecze, 11 goli – znośnie.

***

Czy przez pryzmat historii polskich zawodników w Belgii można cokolwiek napisać o Kozłowskim? Cóż, najważniejsze są chyba historie Starzyńskiego i Wolskiego. Gdyby Kozłowski był nieco zamkniętym w sobie, nieśmiałym gościem o kiepskich warunkach fizycznych – zaczęlibyśmy się poważnie obawiać, czy do tego tercetu, bo przecież należy do ofiar Belgii wliczyć jeszcze Kapustkę, nie dołączy kiedyś czwarty muszkieter. Natomiast Kozłowski charakterologicznie pasuje chyba bardziej do Wasilewskiego czy Teodorczyka, a więc piłkarzy, którzy w Belgii po prostu odpalili. Nade wszystko zaś – Kozłowski do Belgii trafia prawdopodobnie w idealnym momencie.

Nie w chwili, gdy jest już po odbiciu od wielkiej ligi. Nie po to, by zbudować na powrót formę, pewność siebie, markę na rynku. Nie, trafia tutaj jako doskonały młodzian, który ma się przez pół roku otrzaskać z zagraniczną piłką, zanim wskoczy na naprawdę wysokiego konia. W Brighton świetnie radzi sobie już Jakub Moder. Pozostaje trzymać kciuki, by Kozłowski szybko wyskoczył z ligi Wolskich, Starzyńskich czy Piotrowskich, do ligi Modera czy Bednarka. Z pewnością go na to stać.

A czy Belgia jest miejscem, które przekreśla kariery polskich zawodników? Na ten moment wydaje się, że nie. Ale jeśli Kozłowski jakimś cudem tam przepadnie… Zaczniemy węszyć spisek Belgów wymierzony w naszych playmakerów.

CZYTAJ WIĘCEJ O KACPRZE KOZŁOWSKIM:

Fot. FotoPyK, Newspix

Najnowsze

Komentarze

24 komentarzy

Loading...