Ralf Rangnick, architekt wizji piłkarskiego imperium Red Bulla, nieco żartobliwie twierdził, że trwałość tego międzynarodowego konstruktu będzie można oceniać dopiero za pięćset lat, ale od samego początku tłumaczył miliarderowi i inwestorowi Dietrichowi Mateschitzowi, że sukces można odnieść w dużo krótszym czasie. Miał rację. Przez dwanaście lat istnienia Lipsk nie tylko awansował do Bundesligi, nie tylko wywalczył dwa wicemistrzostwa Niemiec, nie tylko dwukrotnie doszedł do finału Pucharu Niemiec, nie tylko zadomowił się w Lidze Mistrzów, nie tylko wychował całą plejadę świetnych trenerów i piłkarzy, ale też zbudował sobie markę jednego z najciekawiej rozwijających się klubów w Europie. Takiego, który miał rzucić rękawicę Bayernowi w Bundeslidze i celować jeszcze wyżej. Tak się jednak nie dzieje. Dlaczego? Ano dlatego, że również w raju napojami energetycznymi płynącym nie wszystko działa jak należy.
Nad Białą Elsterą potrafią liczyć. Oliver Mintzlaff, dyrektor generalny klubu, to sprawny biznesmen, który na zarzuty, że wnikliwiej niż murawie przygląda się cyferkom w Excelu, odpowiada nie bez racji: „gdybym nie znał się na futbolu, nigdy nie pracowałbym w takim klubie jak Lipsk”. Dlatego też wszyscy w Lipsku wiedzą, że trwający sezon nie zapisze się w krótkiej historii klubu złotymi zgłoskami.
Miała być walka o mistrzostwo Niemiec? Jest szesnaście punktów straty do pierwszego Bayernu Monachium i dwanaście punktów straty do drugiej Borussii Dortmund. W warunkach Bundesligi – strata praktycznie niemożliwa do odrobienia.
Miała być faza pucharowa Ligi Mistrzów? Jest nie tylko uznanie wyższości Manchesteru City i PSG, ale też drżenie o kwalifikację do fazy pucharowej Ligi Europy i oglądanie się na Club Brugge.
A miało być tak pięknie. Gdzie to się wszystko popsuło?
Utracona szansa
Odkąd Lipsk występuje w 1. Bundeslidze, tylko raz wypadł poza podium – w sezonie 2017/18 zajął szóste miejsce w tabeli. Poza tym: dwa razy finiszował na drugim miejscu i dwa razy na trzecim miejscu w tabeli. Tym samym ogłosił wszem i wobec – Bundesliga ma już nie dwa, a trzy kluby ścierające się w walce o pełną pulę na niemieckiej arenie. I choć przez kilka lat nieskutecznie zamierzał się na Bayern, to nikt nie widział w tym bezsilności i bezradności, a raczej rosnącą potęgę, która może być dla bawarskiego giganta groźniejsza niż popadająca w rutynę bycia wieczną drugą siłą ligi Borussia Dortmund. RB Lipsk miał jedną realną przewagę nad BVB w stawaniu się coraz bardziej konkurencyjnym dla Bayernu – długo szedł własną drogą, nie dopuszczając do bycia drenowanym przez mistrza Niemiec.
Aż przyszedł 2021 rok.
Bayern Monachium, pod wodzą Hansiego Flicka, osiągał fenomenalne wyniki. Dominował w Niemczech, dominował w Europie, aż wreszcie Flick ogłosił, że „on też czasami czuje się wypalony” i podryfował w stronę reprezentacji Niemiec. Władze Bayernu nie kryły swoich zamiarów. Herbert Hainer powiedział wprost: „następca może być tylko jeden – Julian Nagelsmann z Lipska”. Wszystko na jedną kartę. Bezczelność godna największych. W monachijskim gabinetach nawet nikt nie zakładał, że plan ściągnięcia Nagelsmanna może się nie powieść, choć przecież wszystko w tej kwestii zależało od Olivera Mintzlaffa i Lipska, z którym Nagelsmann wciąż miał ważny długoletni kontrakt.
Oliver Mintzlaff musiał wiedzieć, że na rynku trenerskim nie ma zbyt wielu dostępnych fachowców klasy poszukiwanej w Bayernie. Musiał wiedzieć, że jeśli zagra twardo, i pewnie niezbyt racjonalnie, wpędzi Bayern w wielkie kłopoty, bo zaraz okaże się, że mistrza Niemiec będzie musiał prowadzić szkoleniowiec bez warsztatu i doświadczenia, mogącego w jakikolwiek sposób natchnąć lub zainspirować gwiazdorską szatnię, dopieszczaną najwyższymi standardami przez kilkanaście miesięcy pracy pod wodzą Flicka.
Ale przy tym Mintzlaff miał świadomość, że Nagelsmann zrobił się za duży na Lipsk, że Nagelsmann przygotowywał się do pracy w Bayernie, że Nagelsmann chce i musi zmienić środowisko na większe. Bayern sowicie za niego zapłacił, ale tym samym Lipsk zredukował się do pozycji Borussii Dortmund i reszty niemieckich klubów – stał się miejscem, z którego bawarski gigant może wyciągać sobie najwybitniejsze jednostki.
Tym bardziej, że jeszcze w tym samym oknie transferowym do Bayernu z Lipska powędrowało dwóch wieloletnich liderów RasenBallsport – Dayot Upamecano i Marcel Sabitzer. Bayern, jeszcze w fazie przygotowań do nowego sezonu, pokazał Lipskowi – wasze imperium, a nasze imperium, to dwa zupełnie różne imperia. No bo wyobraźmy sobie świat, w którym Lipsk mocniej stawia na swoje. Nagelsmann dalej prowadzi zespół RB, a Bayern męczy się z drugą czy trzecią opcją na ławce trenerskiej. Dayot Upamecano dalej lideruje defensywie RB, a Bayern (który nawet z Upamecano przecieka w defensywie) nie może znaleźć następcy Davida Alaby na stoperze. Marcel Sabitzer dalej reguluje tempo gry RB, a Bayern ma jeszcze cieńszą ławkę rezerwowych.
Ale żaden mikro-świat nie jest idealny. Nawet, jeśli Ralf Rangnick, aktualnie niezwiązany z żadnym projektem Red Bulla, jeszcze niedawno nostalgicznie mawiał, że chyba nie ma piękniejszego piłkarskiego miejsca na ziemi niż Lipsk.
Nieskoordynowany Marsch
Nic jednak nie usprawiedliwia tak marnego początku sezonu w wykonaniu RB Lipska, bo to nigdy nie był klub, który działał po omacku. Gdyby nie wierzyli w Jessego Marscha, nie puściliby Juliana Nagelsmanna. Gdyby nie sprowadzili Mohameda Simakana i Josko Gvardiola, nie puściliby Dayota Upamecano. Gdyby nie mieli przekonania, że w Lipsku roi się od świetnych pomocników i napastników, nie oddaliby Marcela Sabitzera. Lipsk wciąż miał skład i warunki do tego, żeby walczyć z Bayernem, z BVB, z PSG czy z Manchesterem City.
Przyjście Jessego Marscha miało oznaczać odejście od nagelsmannowskiego kultu posiadania piłki i dominującej kontroli na rzecz dryfowania w kierunku wyznaczonym kilka lat temu przez Ralfa Rangnicka – wściekłego pressingu, strzelania goli po siedmiu-ośmiu sekundach od odbioru piłki na połowie rywala, futbolu bardziej bezpośredniego. Tak grały jego poprzednie zespoły spod egidy Red Bulla – Nowy Jork i Salzburg. Marsch idealnie pasował do wizji imperium skrzydlatych napojów energetycznych. Światowy poliglota (w Montrealu mówił po francusku, w Salzburgu nauczył się niemieckiego), pierwszy amerykański trener z takimi sukcesami w Europie, człowiek, który doskonale znał najmłodsze pokolenie nowych perełek ze stajni Red Bulla i który roztaczał wokół siebie aurę wszechobecnego filmowego optymizmu. Kiedy poznawał go Stary Kontynent, po sieci zaczęły krążyć filmiki z jego szatniowych przemówień.
– Wielu ludzi, wielu piłkarzy potrzebuje przy tym jeszcze pozytywnej informacji, pozytywnych emocji, pozytywnego feelingu. Fajną rzecz podpatrzyłem u Jessego Marscha. Wywodzi się z amerykańskiej kultury i ma takie też podejście do zadań, do ludzi, do przekazu i do narracji. Dużo optymizmu, motywującego obrazu. Korzystałem z tego podczas pierwszych chwil w Lechii. Jeżeli miałem materiał z treningu, a w nim pięć dobrych i pięć złych scen, to wolałem im pokazać pięć razy te dobre i raz te złe niż na odwrót. Nie chcę być tym gościem, który wszystko lepiej wie, który wszystko krytykuje. Chcę być dla nich wsparciem, drogowskazem – opowiadał nam trener Lechii Gdańsk, Tomasz Kaczmarek, który był u Marscha na dwutygodniowym stażu w Salzburgu.
Oczekiwania brutalnie rozminęły się jednak z rzeczywistością. Po zaledwie 157 dniach pracy nie ma go już w Lipsku. W całej historii klubu tylko Achim Beierlorzer pracował krócej na tym stanowisku, ale raz, że on pełnił rolę trenera tymczasowego po zwolnieniu Alexandra Zornigera na poziomie 2. Bundesligi, a dwa, że Beierlorzer do dzisiaj pracuje w klubie z miasta nad Białą Elsterą. Marsch zaś poniósł największą klęskę w swojej dotychczasowej spektakularnej karierze trenerskiej. Co poszło nie tak?
– To nie był idealny wybór. Sztab szkoleniowy przystąpił do sezonu z dobrym nastawieniem, ze świetnym składem, mieliśmy za sobą udane okno transferowe. Mieliśmy przekonanie, że wszystko idzie tak, jak powinno. Przychodził do nas po meczach z FC Koeln i VfL Bochum, mówiąc, że nie wie, czy jest właściwym trenerem dla tego zespołu i czy jego filozofia gry pasuje do tego fantastycznego składu. Teoria a praktyka to zupełnie różne rzeczy. Gdybyśmy wiedzieli, że tak to się potoczy, nie zatrudnilibyśmy tego go. Drużyna nie była w pełni gotowa do realizacji jego strategii – tak widzi to Oliver Mintzlaff.
W istocie: RB Lipsk, pod wodzą Jessego Marscha, wyglądał na nieskoordynowany. Kompletnie nie powiodła się próba zaimplementowania nowego-starego stylu gry. Angelino cierpiał na lewej obronie, gdzie uwidoczniły się jego braki w defensywie, a blokowały się jego naturalne atuty w grze do przodu. Willi Orban nie radził sobie w roli szefa defensywy. Okazało się, że Mohamed Simakan nie dość, że jest mocno nieopierzony, to jeszcze nie biega tak szybko jak Dayot Upamecano. Furory nie robił forowany Dominik Szoboszlai. Kompletnie zawodził Andre Silva, który strzelał gola za golem w Eintrachcie Frankfurt, gdzie dorzucano mu piłki w pole karne, a kompletnie nie mógł znaleźć się w Lipsku, gdzie Marsch wymagał od niego tego, czego Portugalczyk nigdy nie miał – samodzielnego tworzenia sobie pozycji strzeleckich, reagowania przy pressingu. Wydawało się, że gdyby w Lipsku wciąż pracował Nagelsmann, Silva mógłby by bardziej pożyteczny. Do pomysłu Marscha lepiej pasowałby ktoś pokroju Timo Wernera.
Ale właśnie: Jesse Marsch nie zamierzał być niewolnikiem systemu. Kiedy zobaczył, że Lipsk cierpi i bieduje, stworzył swoją wariację wokół nagelsmannowskich pomysłów. Efekt? Chwilowa poprawa wyników, ale wciąż: wszystko to plasowało RasenBallsport poniżej oczekiwanego poziomu. Jedynym większym pozytywem pracy Marscha w Lipsku był wybuch formy Christophera Nkunku, którego rozkwit, co ciekawe, amerykański trener zapowiadał jeszcze przed sezonem. Ale to było za mało, żeby utrzymać się na stanowisko w klubie, który przecież Marsch zna na wylot.
A więc to nie mógł być przypadek.
W raju nie zawsze jest pięknie
RB Lipsk znalazł się na zakręcie. Nagle okazuje się, że w raju nie zawsze jest pięknie, że nawet najsprawniej zarządzane i prowadzone imperia i biznesy nie są w stanie przewidzieć błędów w Matrixie. Jesse Marsch stracił pracę, a wcale nie było tak, że Lipsk od razu miał na jego miejsce przygotowanego zastępcę. Matthias Jaissle dopiero udowadnia swoją wartość w Salzburgu. Gerhard Struber wcale nie imponuje w Nowym Jorku. Ralf Rangnick właśnie wrócił na ławkę trenerską i jako tymczasowy szkoleniowiec prowadzi Manchester United. Wcale nie tak dostępna jest też cała plejada trenerskich wychowanków Red Bulla, bo przez lata każdy podjął się przeróżnych wyzwań na całym świecie i niewielu uśmiecha się rola strażaka w klubie-matce.
Lipsk musi pogodzić się z tym, że przyszedł czas na redefinicję własnych wartości. To wciąż silny szkielet, wciąż solidny fundament, wciąż świetny, młody i perspektywiczny zespół, ale też kończą się dwa cykle. Przez ostatnie pięć lat Lipsk inspirował świat dwoma wizjami futbolu – wizją Ralfa Rangnick (i pośrednio również jego ucznia – Jessego Marscha) i wizją Juliana Nagelsmanna (i pośrednio również dyrektora Markusa Kroesche, który latem zamienił Lipsk na Frankfurt). Obie wizje zmieniły świat piłki nożnej, wyznaczyły nowe trendy, wskazały innowacyjne kierunki myślenia, ale też – wydaje się – potrzebują odświeżenia.
Bo w Lipsku nie jest idealnie. Klub zasponsorował sobie potężną akademię z najnowocześniejszymi warunkami i rozbudowaną infrastrukturą, wpompowuje w nią piętnaście milionów rocznie, ale – co szokujące – wyćwiczył zaledwie garstkę, do tego najwyżej przeciętnych w europejskim ujęciu, wychowanków. Dość powiedzieć, że wybierając najciekawsze produkty swojej akademii, RB Lipsk dosyć szybko dochodzi do osoby Przemysława Płachety, który nie dość, że nigdy nie przebił się do pierwszej drużyny RasenBallsport, to aktualnie wcale nie podbija ani Championship, ani Premier League, ani reprezentacji Polski. Ba, taki Kamil Wojtkowski, w porównaniu do innych wychowanków RB Lipska, może pochwalić się, że zaszedł całkiem wysoko w seniorskim zespole Czerwonych Byków, ponieważ parę razy Ralph Hasenhüttl kazał mu się mocniej rozgrzewać podczas meczów 1. Bundesligi.
Ostatnimi latami RB Lipsk, choć nie szkolił samodzielnie, wyśmienicie skautował, rekrutował i promował piłkarzy w myśl zasady sprowadzania graczy poniżej 23. roku życia z „niezapisanym bzdurnymi danymi dyskiem w głowie”, ale przecież jeszcze niedawno Markus Kroesche i Julian Nagelsmann zapowiadali, że nie zawsze będą trzymać się tej doktryny i coraz częściej do Lipska przychodzić będą gracze w pierwszej kolejności pasujący do koncepcji gry trenera, a niekoniecznie wpisujący się w model metrykalny. Jak będzie teraz? Tego nikt nie wie. Wszystko budowane będzie od nowa. Może już nie od zera, ale na pewno po twardym resecie.
A i tak Lipsk osądzimy za pięćset lat, prawda?
Fot. Newspix