Reklama

Degrengolada trwa – Legia gładko przegrywa z Leicester

redakcja

Autor:redakcja

25 listopada 2021, 23:16 • 5 min czytania 60 komentarzy

Porażka 1:3 na wyjeździe z Leicester City? Jeśli ktoś nie oglądał spotkania, mógłby pomyśleć, że w sumie to nie było tak źle. Legii Warszawa udało się strzelić bramkę znacznie potężniejszemu przeciwnikowi, może nawet napędzić mu trochę strachu… Ale to tylko pozory. W rzeczywistości mecz wyglądał tak, że dopóki „Lisom” – w sumie nie najwyżej dysponowanym – chciało się cisnąć, przerastały Legię o pięć klas. A kiedy zdjęły nogę z gazu, to o dwie klasy. „Wojskowi” koło punktowej zdobyczy się nawet dzisiaj nie zakręcili.

Degrengolada trwa – Legia gładko przegrywa z Leicester

W pewnym momencie tempo gry na King Power Stadium spadło do tego stopnia, że znaczniej goręcej niż na boisku było wokół wypowiedzi Dariusza Mioduskiego, który na jakąś godzinę przed pierwszym gwizdkiem arbitra oznajmił z właściwym sobie wyczuciem, że chce ściągnąć na Łazienkowską Marka Papszuna.

Leicester – Legia Warszawa. Dziurawa defensywa „Wojskowych”

No dobra, ale skupmy się jednak na boiskowych wydarzeniach.

Już po pierwszych pięciu minutach meczu można było stwierdzić z dużą dozą pewności, że Legia dzisiaj czystego konta zachować nie zdoła. Podopieczni Marka Gołębiewskiego ustawili się wprawdzie bardzo głęboko, linią obrony właściwie we własnym polu karnym, na dodatek bronili się przed naporem „Lisów” praktycznie całym zespołem, ale gospodarze i tak nie mieli większych problemów z wdzieraniem się w szesnastkę i kreowaniem sobie wolnych przestrzeni na połowie Legii. Brylował w tym szczególnie James Maddison – znakomicie dysponowany zarówno w aspekcie panowania nad piłką i dryblingu, jak i rozegrania. Ale z imponującej strony pokazał się również Harvey Barnes, niemalże nieuchwytny dla legionistów na lewej stronie boiska.

Efekt? A jakże – szybkie prowadzenie angielskiej drużyny. Już w jedenastej minucie Patson Daka wykorzystał szczęśliwy rykoszet przy podaniu od wspomnianego Barnesa, a także kiepskie krycie w wykonaniu Mateusza Wieteski, po czym bez większych trudności pokonał elektrycznego jak zwykle Cezarego Misztę. Kilka chwil później ekipa dowodzona przez Brendana Rodgersa prowadziła dwiema bramkami – tym razem do protokołu wpisał się Maddison.

Reklama

Ośmiu obrońców we własnym polu karnym? Mało! (screen: Viaplay)

Do teraz nie potrafimy zrozumieć, o co w tej sytuacji chodziło defensorom Legii. Jak mogli pozostawić tak niebezpiecznemu zawodnikowi tyle miejsca we własnym polu karnym? Cholera, Maddisona to trzeba ściśle kryć nawet na trzydziestym metrze, a co dopiero na dziesiątym. Ale ten gol stanowił w sumie podsumowanie ogólnej dominacji „Lisów” na boisku – różnica klas między zespołami była na tyle duża, że Legia nawet tuż przed własną bramką nie potrafiła dyktować rywalom warunków. Tym bardziej zaskakujące było więc to, co wydarzyło się w 25. minucie spotkania. Pomocną dłoń – dosłownie i w przenośni – w kierunku „Wojskowych” wyciągnął bowiem wtedy Wilfred Ndidi. Pomocnik Leicester zagrał ręką w polu karnym i umożliwił Legii powrót do meczu.

Mahir Emreli jedenastkę spartaczył (choć Kasper Schmeichel chyba wyskoczył nieco za daleko przed linię), lecz Filip Mladenović uratował go skuteczną dobitką. I wydawało się, że to może być moment zwrotny dzisiejszego spotkania. Legia mogła się wszak przekonać, że Leicester naprawdę nie jest w tym sezonie monolitem w defensywie. Że można Anglików ukąsić. Problem tylko w tym, że stracony gol bardziej podrażnił gospodarzy niż pozytywnie nakręcił przyjezdnych. Bardzo szybko sam Ndidi podwyższył prowadzenie swojej ekipy, korzystając na fatalnym kryciu ze strony Artura Jędrzejczyka, no i na pustym przelocie Miszty.

Chyba nawet najbardziej optymistycznie nastawiony kibic Legii nie czekał na drugą połowę z nadzieją, że zespół z Warszawy odrobi straty. Mimo że – podkreślmy raz jeszcze – Leicester to drużyna, która przeżywa obecnie trudny czas i nie prezentowała dziś wcale kosmicznego futbolu.

Leicester – Legia Warszawa. Nuda w drugiej połowie

No i cóż, zaskoczenia nie było.

Reklama

Po przerwie tempo gry niesamowicie siadło. Z dwóch powodów – „Lisom” nie bardzo chciało się je podkręcać, skoro miały już korzystny wynik w garści, a Legia nie bardzo potrafiła tego dokonać. Okej, momentami można było nawet odnieść wrażenie, że mistrzowie Polski nabierają wiatru w żagle, że spychają gospodarzy do defensywy. Pojawiły się nieśmiałe próby zakładania pressingu na połowie przeciwnika. Ale nie było w tym wszystkim ani odpowiedniej organizacji, ani wiary w możliwość stłamszenia Anglików. Statystyki mówią zresztą same za siebie. Goniąca wynik Legia w drugiej połowie zdołała oddać tylko jeden strzał na bramkę strzeżoną przez Schmeichela. Leicester z kolei uderzało czterokrotnie, co też dobitnie świadczy o tym, że nie parło do podwyższenia rezultatu.

Co tu dużo mówić, chwilami pachniało na King Power Stadium klasycznym, smętnym ekstraklasowym paździerzem. Może gdyby legioniści mocniej się otworzyli i zaatakowali frontalnie, to oglądalibyśmy ciekawsze widowisko. Ale oni chyba po prostu bali się blamażu. Zmiany też niczego w grze Legii nie wniosły.

Po pięciu kolejkach fazy grupowej Ligi Europy mistrzowie Polski (6 punktów na koncie) spadają zatem – mówiąc brutalnie – na swoje miejsce. Czyli na ostatnią pozycję w tabeli. Obecnie prowadzi właśnie Leicester (8 punktów) przed Spartakiem i Napoli (po 7 oczek). Sytuacja nie jest zatem kolorowa, ale nie jest też dramatyczna, bo Legia wciąż ma wszystko w swoich rękach. Zwycięstwo nad Spartakiem w ostatniej serii spotkań pozwoli jej powrócić na jedną z lokat promowanych awansem. Problem w tym, że jedyne zwycięstwo klubu pod wodzą trenera Gołębiewskiego to wciąż mecz Pucharu Polski ze Świtem Skolwin.

Poza tym? Wszystko w łeb. Degrengolada trwa w najlepsze.

LEICESTER CITY – LEGIA WARSZAWA 3:1 (3:1)

(P. Daka 11′, J. Maddison 21′, W. Ndidi 33′ – F. Mladenović 26′)

CZYTAJ TAKŻE:

fot. FotoPyk

Najnowsze

Liga Europy

Komentarze

60 komentarzy

Loading...