Reklama

Nielegalna imigracja, Hennessy w weekend i walki na VHS. Kim jest Glover Teixeira, rywal Jana Błachowicza?

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

30 października 2021, 12:54 • 18 min czytania 7 komentarzy

Pamięta czasy, gdy MMA znajdowało się jeszcze w powijakach, choć poznał ten sport dopiero w wieku dwudziestu lat, kiedy jako nielegalny imigrant osiedlił się w Stanach Zjednoczonych. Na treningach jest tytanem pracy, lecz przez większość kariery nie prowadził sportowego trybu życia, spędzając wolne weekendy ze znajomymi przy grillu lub butelce Hennessy. Mimo to, wśród fanów UFC cieszy się takim szacunkiem, że gdybyśmy zadali pytanie o zawodnika, który nigdy nie zdobył mistrzowskiego pasa, ale najbardziej zasługuje na ten tytuł, wielu wskazałoby właśnie na niego. Poznajcie Glovera Teixeirę, który dziś wieczorem będzie miał okazję spełnić swoje marzenie, stając w klatce naprzeciw Jana Błachowicza.

Nielegalna imigracja, Hennessy w weekend i walki na VHS. Kim jest Glover Teixeira, rywal Jana Błachowicza?

GLOVER? FAJNY GOŚĆ – W KLATCE I POZA NIĄ

Ciężko na najwyższym poziomie w UFC znaleźć zawodnika starszego od Błachowicza. Jednak Teixeira należy do takich wyjątków. W czwartek skończył 42 lata, lecz chyba wszyscy w Polsce wolelibyśmy, aby z okazji urodzin sprawił sobie inny prezent, niż mistrzowski pas. Być może jego długowieczność poniekąd wynika stąd, że sporty walki zaczął uprawiać stosunkowo późno, bo w wieku dwudziestu lat.

Ale zastanawiając się nad tym nieco bardziej, nie tylko zaawansowany wiek jest cechą wspólną bohaterów sobotniej walki. Obaj przekonali do siebie kibiców swoją… normalnością. Podobnie jak w przypadku Jana, Glover nie uprawia trash talku przed walką. Nie wyzywa rywali, szukając taniego poklasku. Udowadnia swoją wartość w klatce, a dzięki zmianie podejścia do treningu i nawyków w życiu codziennym, po raz drugi dotarł do walki życia – pojedynku o pas UFC w wadze półciężkiej.

Różnice pomiędzy nimi zaczynają się dopiero w stylu walki. Teixeira to wybitny grappler, który zjadł zęby na brazylijskim jiu-jitsu. Wprawdzie Błachowicz również posiada czarny pas BJJ, lecz umiejętności Brazylijczyka w tej sztuce walki stoją na zupełnie innym poziomie. Ale nie znaczy to, że jest zawodnikiem jednowymiarowym. Oczywiście, Polak będzie miał przewagę w stójce, jednak w półdystansie powinien uważać na ciosy podbródkowe rywala, którymi ten potrafił zweryfikować odporność niejednej szczęki. Glover na 32 wygrane pojedynki, 9 zakończył przez poddanie i 18 przez nokaut. Ogólnie aż 84% wygranych rozstrzygał przed czasem. To kolejny powód, przez który fani go uwielbiają. Trudno o nudę, kiedy Teixeira znajduje się w klatce.

Reklama

Lecz Glover posiada też swoje ograniczenia. Z racji wieku – jakkolwiek ten argument nie brzmiałby przy doświadczonym Błachowiczu – nie szczyci się wybitną odpornością na ciosy. Stąd wykorzystanie różnicy w zasięgu i walka na dystans może okazać się kluczem do zwycięstwa Polaka. Ponadto Teixeira głosi, że będzie chciał przedłużyć starcie do czwartej-piątej rundy, by najpierw zmęczyć Jana. To ciekawe o tyle, że sam nie słynie z ogromnej wytrzymałości kondycyjnej. Ale widocznie pokłada zaufanie w nowych metodach treningowych, o których w tym tekście jeszcze trochę opowiemy.

Prywatnie jest zupełnie zwyczajnym, ogarniętym człowiekiem. Chętnie angażuje się w akcje charytatywne, wraz z Jonem Jonesem wspierał badania dotyczące uszkodzeń mózgu wśród zawodników sportów walki. Od ponad dwudziestu lat jest żonaty z Ingrid, z którą wspólnie prowadzi siłownię i klub fitness, sygnowany własnym nazwiskiem. Klub znajduje się na obrzeżach Danbury – miasta, do którego dwadzieścia dwa lata temu Teixeira przybył jako nielegalny imigrant. Przyjechał, by spełnić swój amerykański sen o byciu szczęśliwym i zamożnym człowiekiem, żyjącym w lepszym świecie. Marzenie, do którego wiodła kręta i wyboista droga.

AMERYKAŃSKI SEN

Pochodzi z Sobralii – niespełna sześciotysięcznej miejscowości w Brazylii, oddalonej trzysta kilometrów na zachód od Belo Horizonte. Uboga ludność miasteczka zajmuje się głównie rolnictwem, a dobra cywilizacji dotarły tam stosunkowo późno. W latach młodości Glovera prąd był luksusem, zarezerwowanym dla nielicznych gospodarstw. W jego domu rodzinnym telewizor pojawił się dopiero, gdy dzieciak skończył dziesięć lat – czyli mniej więcej na początku lat dziewięćdziesiątych.

– Mieliśmy może dwa kanały. Jedynym zawodnikiem, którego oglądałem wtedy w telewizji, był  Marco Ruas. Miałem szesnaście lat. Uwielbiałem filmy o sztukach walki z Bruce’em Lee i Jean-Claude Van Dammem. W jednym z filmów Van Damme złamał sosnę, zatem mieszkając na farmie zacząłem kopać bananowce. Mój ojciec się na mnie złościł, bo połamałem wszystkie wokół domu – mówił Glover w wywiadzie dla ESPN.

Jednak życie w takich warunkach nie należało do najłatwiejszych. Rodzina ledwie wiązała koniec z końcem, dlatego też chłopak prędko zdecydował się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, o legalnych metodach znalezienia się w USA nie było mowy. Młodzian nie posiadał wizy, nie miał też pojęcia w jaki sposób o nią zabiegać. Zresztą nawet jeżeli by spróbował, wniosek pewnie i tak zostałby odrzucony. Pozostała tylko nielegalna przeprawa z opłaconym przewodnikiem.

Reklama

Podróż zajęła długie 43 dni. Najpierw imigranci wylądowali samolotem w stolicy Kolumbii – Bogocie. Stamtąd przemierzyli całą Amerykę Środkową, aż do Tijuany. Po drodze mogli kilkukrotnie zginąć lub zostać przyłapani, lecz dziewiętnastoletni Glover w ogóle się tym nie przejmował. Oczywiście, warunki podróży delikatnie rzecz ujmując nie należały do komfortowych. Jednak spójrzcie na tę wyprawę z perspektywy dziewiętnastolatka z kraju samby, który co kilka dni jest w innym miejscu i poznaje nowych ludzi – nawet, jeżeli ci wyglądają na typów spod ciemnej gwiazdy. Jak wspomina, nie było wieczoru w którym nie zasypiałby pijany. Wreszcie, po przebyciu długiej drogi, od wymarzonego raju oddzielał go już tylko kolczasty płot. Oraz liczne patrole i helikopter amerykańskiej straży granicznej, który regularnie wyłapywał śmiałków próbujących nielegalnie odwiedzić Wujka Sama.

Po ośmiu dniach pobytu w przygranicznym mieście w końcu pojawiła się dogodna okazja do sforsowania granicy. Oślepiająca, gęsta mgła, która w nocy spowiła całą pustynię. Teixeira postanowił wykorzystać okoliczności. Wraz z niewielką grupą odłączył się od reszty imigrantów – za duży tłok zmniejszyłby szanse na powodzenie akcji. Dzięki sprzyjającym warunkom atmosferycznym po kilku godzinach znalazł się po drugiej stronie płotu, skąd do San Diego zgarnęli go ustawieni przemytnicy. Były to tak zwane kojoty, ludzie specjalizujący się w przekraczaniu samej granicy.

OBSTAW WYNIK WALKI BŁACHOWICZ-TEIXEIRA W FUKSIARZ.PL!

Ci bynajmniej nie przywitali gości butelką whisky i soczystym stekiem. Z bronią w rękach, zamknęli całą grupę w jednej z ukrytych w mieście dziupli, oczekując na zapłatę od przewodników, koordynujących całą wyprawę. Dwanaście dni pobytu w takim miejscu nie różniło się niczym od więzienia. Na dzienną rację żywnościową składała się kromka chleba i trochę fasoli. Teixeira schudł tam dwanaście kilogramów, choć strach skutecznie zagłuszał głód. A co, jeżeli przewodnik go wystawi i nie zapłaci? Kojoty nie wypuszczą go ot tak, w środku miasta. Prędzej wystawią straży granicznej i wróci do kraju. Albo co gorsza – pozbędą się osamotnionego chłopaka, pakując mu kulkę w łeb. Przecież i tak nie było z niego pożytku. Zwłaszcza, że odmówił przekroczenia granicy z podejrzanym plecakiem, choć oferta była kusząca. Gdyby go wziął, mógłby przekroczyć granicę USA bez opłaty haraczu przez przewodnika.

– Nie wiem, co konkretnie mieliśmy przenieść przez granicę. Myślę, że to były narkotyki albo broń. Nawet tego nie widziałem. Po prostu powiedziałem, że tego nie wezmę, bo pakunek nie stanowił części umowy. Zgodnie z umową miałem dostać się do USA, nie było mowy o zabieraniu czegokolwiek dla kogokolwiek – wspominał Brazylijczyk w wywiadzie dla MMA Fighting.

Amerykański sen rozpoczął się koszmarnie, lecz ostatecznie, po dwunastu dniach oczekiwania, przewodnik pojawił się z działką pieniędzy dla przemytników. Teixeira został uwolniony i z paszportem w ręku oraz wyłącznie tym, co miał na sobie – swój plecak, ten z rzeczami osobistymi, zgubił w trakcie podróży – mógł uciec jak najdalej od przeklętej granicy.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że za kilka lat zapłaci słoną cenę za swoją podróż.

PRACA W DZIEŃ, TRENING WIECZOREM, VHS W NOCY

Padło na miasteczko Danbury w stanie Connecticut, kilkadziesiąt kilometrów od Nowego Jorku. Chłopak od razu zakochał się w nowym kraju i jego możliwościach. A te – patrząc z perspektywy młodzieńca z brazylijskiej prowincji – były ogromne. Kiedy zaproponowano mu dziesięć dolarów na godzinę za odśnieżanie chodników, myślał że złapał Pana Boga za nogi. Lecz Stany Zjednoczone oferowały dużo więcej od pracy. Glover szybko uczył się języka i wręcz przesiąkał amerykańską popkulturą. A na nią składał się również sport.

To wtedy pierwszy raz zobaczył nagrania walk Mike’a Tysona i cóż, po prostu zatracił się w stylu legendarnego boksera. Bez większego namysłu zapisał się do szkółki bokserskiej. Następnie – za namową przyjaciela – wziął udział w turnieju Toughman. Jest to objazdowa seria zawodów amatorskich, która daje lokalnym pięściarzom możliwość zmierzenia się ze sobą. Zaczynało w nich wiele późniejszych sław wrestlingu, boksu czy MMA. Takich, jak Butterbean, Mr. T, Ken Shamrock czy Tommy Morrison.

Jak na totalnego świeżaka wypadł nadzwyczaj dobrze, docierając do walki finałowej. Lecz w niej został totalnie zdemolowany, a jego kumpel był zmuszony rzucić ręcznik. Parę dni później wywiązał się pomiędzy nimi dialog, który ostatecznie odmienił losy Teixeiry:

– Człowieku, pochodzisz z Brazylii. Dlaczego nie chcesz trenować jiu-jitsu?
– Daj spokój, zawodnik jiu-jitsu nigdy nie pokonałby Tysona!

Wtedy jego przyjaciel pożyczył mu kasety, na których nagrane były pierwsze dwie gale UFC z lat 1993-1994. W samych początkach organizacji nie były to wydarzenia, jakie znamy dziś. Miały charakter turniejów z drabinką pucharową. Cel? Konfrontacja zawodników z różnych sztuk walki i wyłonienie najlepszego z nich.

Oba turnieje zwyciężył Royce Gracie. Brazylijczyk, walczący oczywiście w jiu-jitsu.

Tak wyglądała pierwsza gala UFC. Polecamy obejrzeć, chociażby ze względu na zasady panujące podczas walk.

Teixeira dziesiątki razy oglądał po nocach pożyczone kasety i przepadł. Już wiedział, co chce robić w życiu. I tak udał się do klubu War Memorial w Danbury. Pomimo tego, że pół dnia spędzał w pracy przy zakładaniu i utrzymaniu ogrodów, zaraz po niej szedł do gymu. Poznawał tam ludzi z branży, nawiązywał znajomości i przede wszystkim ciężko trenował. Ciągnęło go do klatki, by sprawdzić się na tle innych. I ostatecznie ów pośpiech go zgubił. Udało mu się załatwić angaż na trzeciej gali World Extreme Cagefighting, pomimo opinii bliskich mu osób, że pół roku treningów to stanowczo za mało na podjęcie się takiego wyzwania.

Jak się okazało, mieli rację. W swoim debiucie przegrał z Erikiem Schwartzem przez TKO. Ale Teixeira bynajmniej się nie zniechęcił. Przeciwnie, udział w samej gali jeszcze bardziej go zmotywował. Wciąż trenował u siebie, lecz zrozumiał, że jeżeli chce coś osiągnąć w tym sporcie, musi uczyć się od profesjonalistów. Postanowił skontaktować się z Johnem Hacklemanem, właścicielem The Pit. To jeden z pierwszych klubów, który zajmował się stricte szkoleniem zawodników MMA. Trenował tam między innymi Chuck Liddell – legenda UFC i ówczesny mistrz kategorii półciężkiej. Na sali treningowej stanie się on mentorem Brazylijczyka, który z kolei jako sparingpartner będzie pomagał mu w przygotowaniach do najważniejszych walk – między innymi z Randym Couturem czy Tito Ortizem. Liddell był zachwycony umiejętnościami Teixeiry w parterze, sam udzielając mu lekcji w oktagonie. Bardzo bolesnych lekcji.

– Pamiętam, jak siedziałem na ringu i płakałem. Mówiłem sobie: „Co ja tu do diabła robię? Powinienem wrócić do domu i pracować przy ogrodach. Byłem za stary, żeby zacząć uprawiać sport – miałem wtedy 25 lub 26 lat – a Chuck Liddell po prostu skopał mi tyłek. W stójce nie mogłam się nawet do niego zbliżyć. Był lepszy ode mnie we wszystkim. Byłem sfrustrowany. Wtedy pomyślałem „Nie. Wytrwam do końca”. Rok później byłem głównym sparingpartnerem Chucka Liddella. Uprawiałem zapasy, jiu-jitsu, kickboxing – wszystko – wspominał po latach.

W dodatku Glover był bardzo pojętnym uczniem. Zwłaszcza, że poza kwestiami czysto technicznymi wziął sobie do serca jedną naukę od starszego kolegi: – Nauczyłem się od Chucka, że ​​ważne jest, aby w oktagonie być ekscytującym zawodnikiem. Musisz wyjść i podniecić tłum, a nie tylko wygrać. Kibice wolą walki w stójce i świetne uderzenia. Ciężko to trenowałem z Chuckiem, dawałem z siebie wszystko.

BANITA WE WŁASNYM KRAJU

Wszystko układało się świetnie. Lecz pomimo dobrych nauczycieli i zapału do pracy, Brazylijczyk od momentu swojego debiutu w MMA na start w najbardziej prestiżowej organizacji świata czekał długie dziesięć lat. Wszystko przez problemy związane z jego pobytem w USA. Mieszkał tam już kilka lat, od 2001 roku był żonaty. Wprawdzie starał się o wizę, jednak w dokumentach cały czas dopatrywano się nieprawidłowości.

W tym czasie wygrywał kolejne walki i zwrócił na siebie uwagę dużych organizacji, na czele z UFC oraz PRIDE. Ale wyjazd ze Stanów Zjednoczonych wiązałby się z tym, że chłopak mógłby nie wrócić do kraju, który był jego domem. Podpisanie wysokiego kontraktu z największą organizacją w USA również nie wchodziło w grę. Wiązałoby się ono z większym zainteresowaniem jego osobą ze strony Urzędu Imigracyjnego. Dopóki walczył na mniejszych galach, tego problemu nie było. Ale angażem w największej federacji na świecie sam wystawiłby się na świecznik.

Jednak marzył o wielkiej karierze, zatem za namową swojego prawnika postanowił… wrócić do Brazylii. Przebywając w rodzinnym kraju miał wyrazić skruchę z powodu błędu młodości, jakim było nielegalne przedostanie się do Stanów Zjednoczonych. Całość miała trwać trzy miesiące. Przed wyjazdem Dana White powiedział do niego: – Jedź zdobyć papiery, bo czekamy na ciebie w UFC.

Zarówno szef organizacji, jak i sam zawodnik nie zakładali, że cała procedura będzie przebiegała znacznie dłużej, niż zakładany kwartał. Całość przeciągnęła się aż do trzech lat, podczas których pojawiały się momenty zwątpienia, czy w ogóle uda się uzyskać wymarzony kawałek papieru. Urzędy nie mogły rozwiązać sprawy, a on sam zaczynał żałować wyjazdu – w Stanach zostawił przecież żonę. Jednak konsekwentnie otrzymywał wsparcie od przyjaciół z północy. Oraz złotą radę od Chucka Liddella, by po prostu spuszczał łomot każdemu, kto tylko wyjdzie z nim do ringu. I te słowa bardzo wziął sobie do serca.

Wykańczał każdego przeciwnika po kolei. Kategoria wagowa delikwenta nie miała znaczenia, przeciwnicy mogli być nawet z wagi ciężkiej. Dajcie mi rywala, a ja go zniszczę – zdawał się krzyczeć całemu światu. W USA trenował z najlepszymi zawodnikami na świecie. Gość, którym Liddell na początku zamiatał oktagon, pod koniec swojego pobytu w Stanach w niczym nie ustępował mistrzowi. Kiedy było mu mało walk w klatce, startował w turniejach grapplerskich, takich jak mistrzostwa Ameryki Południowej ADCC, gdzie zdobył złoty i srebrny medal.

Elektryzował publiczność do tego stopnia, że wśród fanów UFC zaczął obrastać legendą. Mitem, że gdzieś w odległej Brazylii bije się prawdziwy kozak i ciekawe, jak poradziłby sobie w USA. Nokautował większość zawodników i bynajmniej nie byli to leszcze wyciągnięci prosto z amazońskiej dżungli. W Kraju Kawy walczył z przeciwnikami z przeszłością w UFC. Z każdym wygrywał. Załatwił chociażby Marvina Eastmana czy Ricco Rodrigueza – byłego mistrza UFC wagi ciężkiej.

To walka Teixeiry z Marvinem Eastmanem. Dla niecierpliwych, nokaut w 4:15.

Wizę udało mu się zdobyć po trzech długich latach oraz staraniach jego żony, która nawet napisała list do Chrisa Murphy’ego, senatora reprezentującego stan Connecticut. Dopiero po jego interwencji Teixeira mógł powrócić do Stanów Zjednoczonych i wreszcie zadebiutować w UFC. Miał trzydzieści dwa lata i rekord zawodowych walk wynoszący 17-2.

RÓŻNICA POMIĘDZY BARDZO DOBRYM I NAJLEPSZYM

W największej organizacji mieszanych sztuk walki na świecie szybko zaczął udowadniać swoją wartość. Najpierw rozprawił się z Kyle’em Kingsburym. W następnym starciu pokonał prawdziwą legendę MMA – Quintona „Rampage’a” Jacksona, z którym wygrał w niestandardowy jak na siebie sposób, bo przez decyzję. Ale dla Brazylijczyka to było nie lada wydarzenie.

– Zawsze chciałem walczyć z Rampage’em ze względu na sposób, w jaki walczy. Chodzi też o dumę i styl, z jakimi pojawia się w oktagonie. Moi przyjaciele z Brazylii zawsze mi mówili, że chcą, żebym z nim zawalczył. To była dla mnie wielka sprawa. Pierwsza wielka walka, w której brałem udział. I była świetna – powiedział Teixeira.

Robił już wtedy prawdziwą furorę w wadze półciężkiej i głośno domagał się walki o pas z Jonem Jonesem – liderem rankingu UFC bez podziału na kategorie wagowe. W końcu otrzymał szansę, na którą pracował długich dwanaście lat na zawodowych ringach i klatkach. Niemal równo dwa lata po debiucie w największej federacji na świecie.

Niestety dla Teixeiry, jeden z najlepszych zawodników MMA w historii tego sportu okazał się po prostu za mocny. Popularny Bones był zbyt cwany, w stójce kontrolował Brazylijczyka na dystans, trzymając wysuniętą otwartą dłoń na twarzy Glovera. Ten element nie raz wzbudzał kontrowersje w jego pojedynkach, gdyż palce Jonesa wielokrotnie znajdowały się w oczodołach przeciwników. Kiedy już dochodziło do walki w zwarciu, twarz Teixeiry raz za razem spotykała się z łokciem przeciwnika. Pod koniec walki Glover wyraźnie opadł z sił, a pewny swego Amerykanin zaczął nawet szukać obalenia. Po pięciu rundach sędzia ringowy zasłużenie uniósł jego rękę ku górze.

Na przetarcie po przegranej walce o pas otrzymał chyba jednego z najbardziej niedocenianych zawodników, którzy przewinęli się przez UFC – Phila Davisa. Amerykanin, późniejsza gwiazda Bellatora oraz mistrz tej federacji, dość łatwo poradził sobie z Teixeirą, wygrywając na punkty wszystkie trzy rundy. Taki obrót spraw stawiał Brazylijczyka w niekomfortowej sytuacji. Wiedział, że aby ponownie otrzymać szansę na walkę mistrzowski tytuł, będzie musiał wygrać kilka walk z rzędu.

I chociaż zwyciężył w trzech kolejnych pojedynkach – we wszystkich przed czasem – to jego marzenia o kolejnym starciu o pas roztrzaskały się o prawy podbródkowy Anthony’ego Johnsona, wyprowadzony w dziesiątej sekundzie ich walki. Trudno było nie odnieść wrażenia, że Teixeira liczył się w szerokiej stawce pretendentów do tytułu, jednak najlepsze lata kariery miał już za sobą. Rocznikowo miał bowiem już trzydzieści siedem lat.

KIEDYŚ HENNESSY I BBQ…

Następna porażka z Alexandrem Gustafssonem zdawała się potwierdzać tę teorię. Młodszy o osiem lat Szwed w oktagonie zabiegał Teixeirę, konsekwentnie go rozbijając. W piątej rundzie Glover raz za razem inkasował kolejne podbródkowe, a krótki prawy sierp Gustafssona dopełnił dzieła zniszczenia. Kto wie, może Brazylijczyk wywalczyłby upragniony pas wcześniej, lecz uniemożliwiły mu to problemy z załatwieniem legalnego pobytu w USA? Kibicom pozostało już tylko gdybanie. Mało kto dawał trzydziestoośmioletniemu zawodnikowi szansę na ponowną walkę mistrzowską. Zwłaszcza, że Dana White może stwarzać wrażenie luzaka będącego kumplem wszystkich zawodników, jednak to przede wszystkim twardy biznesmen. Fighterów, którzy nie rokują na przyszłość, jest w stanie odstrzelić z organizacji bez zająknięcia się.

W dodatku sam Teixeira bynajmniej nie pomagał swoim stylem życia. Oczywiście, to był i dalej jest tytan pracy. Ten element nie zmienił się od czasów, kiedy po kilkunastu godzinach w zwykłej robocie konsekwentnie zasuwał na treningi jiu-jitsu i boksu. Jednak jego credo życiowe można by zamieścić w stwierdzeniu, że po dobrze wykonanej pracy należy się dobry reset. Mówimy o Latynosie, osobie z natury bardzo towarzyskiej. I taki też był Glover. Koledzy organizują wyjazd na strzelnicę? Nie trzeba było go do tego namawiać. Tak, jak do klasycznego, amerykańskiego BBQ. Z ogromną ilością steków, burgerów i wszystkich innych rzeczy, bez których grill za oceanem nie ma prawa się obejść. Oraz z alkoholem, którego Brazylijczyk w weekendy nie odmawiał. Żeby nie było, sam nie nazywa siebie alkoholikiem. Ot, po prostu lubił imprezy, a wypicie w weekend butelki Hennessy nie stanowiło dla niego problemu.

Dopiero pojedynek z Gustafssonem uświadomił mu, że zasuwanie na treningach jest tylko częścią składową ostatecznego sukcesu. Najważniejszym, lecz zaledwie elementem całości pracy, jaką trzeba wykonać, by być na szczycie. W tym przekonaniu utrwalił go Lyoto Machida – były mistrz UFC w kategorii półciężkiej. O rok starszy rodak powiedział Gloverowi, że wiek prędzej czy później go dopadnie i da o sobie znać. Dla Teixeiry dalsze postępowanie było wyborem niczym pomiędzy niebieską i czerwoną pigułką w filmie Matrix. Mógł dalej beztrosko się prowadzić, by dać jeszcze ze dwie walki w UFC, po czym odcinałby kupony od swojego nazwiska, występując w słabszych federacjach. Lub zakończyłby karierę i w pełni poświęcił się prowadzeniu siłowni w Danbury z myślą, że i tak wiedzie szczęśliwe życie. Z kochającą żoną u boku oraz gromadą przyjaciół, zapraszających co weekend na grilla czy drinka.

Mógł też zupełnie zmienić tryb życia i, dobijając do czterdziestki, spróbować ten ostatni raz powalczyć o największe sportowe marzenie. Możliwość zdobycia mistrzowskiego pasa UFC w kategorii półciężkiej. Sądząc po dzisiejszej walce, chyba domyślacie się, jaką drogę wybrał.

– Tęsknię za upijaniem się… ale nie za kacem – podsumował żartobliwie Glover.

…DZIŚ PEŁNA PROFESKA

Od tego momentu perfekcyjnie zaprogramowana maszyna do treningów przemieniła się w pełni świadomego zawodnika. Zero imprez. Zamiast tego, regeneracja organizmu polegająca na zażywaniu kąpieli lodowych oraz po prostu, większej długości snu. Alkohol i grillowane mięso zastąpił zbilansowaną dietą, bardziej obfitą w warzywa.

Zmianom uległy również same jednostki treningowe. Aby zmaksymalizować efekty swoich przygotowań, zawodnik nawiązał współpracę z doktorem Duncanem Frenchem. French posiada ponad dwudziestoletnie doświadczenie w pracy z zawodowymi sportowcami. Zajmował się zespołami olimpijskimi Wielkiej Brytanii, czy też przygotowaniem fizycznym Newcastle United.

Lecz na fali coraz większej popularności mieszanych sztuk walki, dostrzegł brakującą lukę w tym sporcie i dołączył do UFC Performance Institute. Ośrodek powstał w 2017 roku i mówiąc w bardzo dużym skrócie, zajmuje się personalizacją treningu zawodników na podstawie gruntownie przeprowadzonych wcześniej badań „pacjenta”. Teixeira zgłosił się do Frencha w 2019 roku, po porażce z Corey’em Andersonem. Jak do tej pory, ostatniej przegranej w jego karierze. Wnioski były dość zaskakujące. Specjaliści stwierdzili, że Brazylijczyk trenował wręcz za ciężko.

– Przyjrzeliśmy się strategiom treningowym Glovera i wykonaliśmy dużo pracy, aby uczynić jego podejście bardziej wydajnym. Chcieliśmy zwiększyć jego regenerację, aby mógł brać udział w każdej sesji treningowej ze swoimi trenerami i naprawdę zmaksymalizować swój potencjał. Co jest bardzo rzadko spotykane wśród tak zaawansowanych zawodników, w jego ćwiczeniach było kilka działań doprowadzających do przetrenowania. Czuliśmy, że możemy mu pomóc w tym elemencie – powiedział French.

Zatem okazało się, że nie wystarczy trenować ciężko – lepiej robić to mądrze. W pewnym momencie doświadczony latami ćwiczeń organizm po prostu się zbuntuje. Teixeira musiał zaakceptować fakt, że już nie da rady zasuwać tak ostro, jak kilka lat wcześniej. Co nie znaczy, że przez lżejszy trening stanie się gorszym zawodnikiem – a wręcz przeciwnie.

Ale to nie był koniec zmian, jakie wprowadził – te dotyczyły również samego stylu walki, a efekty są oszałamiające. Owszem, dalej ma czym uderzyć. Lecz sam przyznaje, że w pierwszych rundach nie wkłada w swoje ciosy tak dużo energii, jak zwykł to robić wcześniej. Nie chce się w ten sposób za wcześnie wypompować. Brazylijski weteran nauczył się tak rozkładać swoje siły, by przepracować pięć rund na niezłej intensywności.

To było widać w walce z Anthonym Smithem. Obaj są świetnymi finisherami, więc mogłoby się wydawać, że pojedynek zakończy się maksymalnie w dwóch rundach. W nich warunki dyktował Smith, jednak nie dość, że nie zdołał wykończyć Texeiry, to sam się wystrzelał. Od trzeciego starcia do przerwania walki przez sędziego w ostatniej rundzie Glover go masakrował. Dzisiejszy rywal Błachowicza po prostu się nie podpala. Kiedy odczuje trafienie, potrafi przeczekać najgorszy kryzys i skutecznie zaskoczyć rywala.

Lecz jak zareaguje, kiedy przyjmie lewy sierpowy od Cieszyńskiego Księcia? Czy w razie przegranej w stójce, uda mu się sprowadzić go do parteru? Czy w ogóle dotrwa do zakładanych dwóch ostatnich rund, by wtedy wykończyć faworyzowanego Polaka? Odpowiedzi na te pytania poznamy już dziś około północy.

Czytaj też:

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...