Reklama

„Generał jest potrzebny”. O polskim trenerze w Niemczech

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

14 października 2021, 11:08 • 11 min czytania 8 komentarzy

Czy piłka nożna to gówniany sport? Jak chłopcem w dziurawych butach zainteresowały się takie marki, jak Borussia Dortmund, Bayer Leverkusen czy Schalke Gelsenkirchen? Jakiego znanego polskiego piłkarza ogrywał na testach w Koronie i dlaczego nie dostał angażu w kieleckim klubie? Kiedy jego strzały bronił Manuel Neuer? Jak został trenerem w Niemczech? Gdzie pracuje, jakie są jego cele, na co go stać? Na te i na inne pytania w rozmowie z nami odpowiada 35-letni Bartosz Masłoń, który właśnie został trenerem FSV Duisburg w Oberlidze Niederrhein, czyli na piątym poziomie rozgrywkowym w Niemczech. Zapraszamy. 

„Generał jest potrzebny”. O polskim trenerze w Niemczech
Powiedziałeś kiedyś, że futbol to gówniany sport. 

Ostrzegam, będę kaleczył po polsku, mogę być nieprecyzyjny. Wiele razy byłem sfrustrowany piłką nożną. Jej niesprawiedliwością, jej prawidłowościami, jej nieprzewidywalnością.

No właśnie. 

Bardzo często płakałem, załamywałem się przez futbol. Towarzyszyły mi dziwne depresyjne uczucia. Wszystko dlatego, że mnóstwo w tę pasję inwestowałem, nie mogłem się przebić, ale nie umiałem się też odkochać. Wiesz, piłka to gra charakteru. Wygrywasz, przegrywasz. Przegrywasz, wygrywasz. Non stop, w koło, pytanie: poddasz się czy nie? Nasze życie w Niemczech nie było łatwe. Moi rodzice emigrowali z Polski w 1988 roku. Miałem dwa lata. W ojczyźnie byli nauczycielami, na obczyźnie przestało im się przelewać.

Na treningi przychodziłeś ponoć w dziurawych butach. 

Rodzice nie mogli znaleźć roboty na poziomie swojego wykształcenia. Myli podłogi, odurzali dywany, sprzątali mieszkania. Nie stać nas było na buty piłkarskie. Ale czasami było tak, że jacyś ludzie, bogatsi Niemcy, wyrzucali buty do śmietnika, tata je znajdywał i dawał mi w prezencie. Tak się kopało w piłkę.

Byłeś utalentowany. Trafiłeś do młodzieżowej reprezentacji Polski. 

Kiedy miałem piętnaście lat, interesowało się mną sporo klubów z Północnej Westfalii. W naszym domu pojawiali się przedstawiciele Borussii Dortmund, Schalke Gelsenkirchen, Bayeru Leverkusen, a to tylko te najlepsze, bo zainteresowanie było naprawdę spore. Jeździłem na testy, próbowano mnie chociażby w Hamburgu. Do konkretów nie dochodziło, ale ceniono mnie, grałem w reprezentacjach landu. Z tyłu głowy zawsze jednak myślałem o wyborze: Polska czy Niemcy, Niemcy czy Polska?

Reklama
Kim czułeś się bardziej? 

Wychowano mnie w duchu patriotyzmu. Mój dziadek był pułkownikiem, tata wychowywał mnie po polsku, w dbałości o rodzimą tradycję. Ciągnęło mnie do Polski. Wszystkie wakacje to były wizyty w ojczyźnie. Dla mnie nie było innej opcji: jeśli dostanę powołanie z młodzieżowej reprezentacji Polski, przyjadę na każde zgrupowanie. W końcu, doczekałem się, dostałem zaproszenie od PZPN-u. Kadra U-16. Trener Krzysztof Chrobak. Pojechałem do Łodzi na konsultację. Spędziłem tam trzy-cztery dni. Rozegraliśmy dwa mecze testowe. Strzeliłem dwa gole, jednego z Widzewem Łódź, fajnie się to rozkręcało. Wybierali najlepszych na mecz eliminacji do Młodzieżowych Mistrzostw Europy z Grecją. Chrobak mnie złapał:

– Będziesz na liście. Bierzemy cię.

Chwilę później zwolnili Krzysztofa Chrobaka. Na jego miejsce przyszedł Dariusz Dziekanowski. Kolejne powołania nie wyszły przez różne tematy.

To nie koniec twoich związków z polską piłką. 

Trochę podrosłem, dostałem możliwość pojechania na testy do Korony Kielce. Na treningach rywalizowałem z Pawłem Golańskim. On naprzeciwko mnie, ja naprzeciwko jego. I co? Radziłem sobie z nim bez najmniejszego problemu. Naprawdę, ogrywałem go, jak tylko chciałem. Po testach włodarze Korony Kielce zaprosili mnie do biura. Spodziewałem się rozmowy, a tu nic, cisza, autentycznie. Siedzieli i patrzyli się. Nie wiedziałem, o co chodzi, co się dzieje. Super się zaprezentowałem, wyglądałem bardzo dobrze, a tu po chwili usłyszałem, że to koniec przygody, nie potrzebują mnie na kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata, bo mają wielu takich chłopaków jak ja.

GOLAŃSKI: W BANDZIE ŚWIRÓW BYŁO 12-13 KAPITANÓW

Może wcale nie byłeś tak dobry.

Nie przeceniam swoich umiejętności, ale uwierz mi, grałem wtedy jak stary lis, byłem cholernie pewny siebie, wychodziło mi prawie wszystko. Ale co mogłem poradzić? Nic, wyjeżdżałem załamany. Później okazało się, że nie decydowały względy sportowe. Były inne lepsze metody, żeby wówczas dostać się do ligi, do drużyny. Niestety, nie pochodziłem z bogatej rodziny. Nie mieliśmy kasy, nie mieliśmy pojęcia, jak to się tam załatwia.

Reklama
Co sugerujesz? 

Rok później wyszła wielka afera korupcyjna z Koroną Kielce. Od jednego człowieka dowiedziałem się, że nie dałem im tego, czego chcieli. Nie miałem menadżera, nie miał się, kto tam ze mną pojawić, żeby wytłumaczyć pewne sprawy. Zamiast mnie podpisali takiego Ukraińca, który nie umiał kompletnie, ale to kompletnie nic. Dla obrazu: on na spotkanie z władzami Korony przyjechał Mercedesem z menadżerem, ja taksówką całkowicie sam. Powoli zaczynałem kumać, o co chodzi w piłce nożnej. Rozczarowało mnie to. Zawsze wierzyłem, że jak dajesz z siebie wszystko, że jak pracujesz na treningach, to w końcu to ci się opłaci. Bardzo się myliłem. Czasami tak w życiu bywa, że uczciwość nie pomaga.

Ale piłka ma też jasne strony. Podobno miałeś okazję poznać wielu niemieckich piłkarzy z twojego rocznika, 1986, którzy potem zrobili spore kariery w Bundeslidze. 

Często graliśmy na turniejach z BVB czy z Schalke. Manuel Neuer bronił moje strzały. Ścierałem się z Benediktem Höwedesem. Grałem z Lukasem Podolskim, akurat o rok starszym, bo to rocznik 1985. Potem go poznałem, bo ma swoją szkółkę piłkarską w Kolonii, przy której trochę mu pomagałem. Stykałem się z wielką liczbą późniejszych piłkarzy, którzy potem zrobili kariery nie tylko w Bundeslidze, ale i na świecie. Północna Westfalia to najsilniejszy niemiecki land. Jedna wielka metropolia. Mam trzydzieści minut do Dortmundu, do Gelsenkirchen, do Kolonii, do Leverkusen. Czterdzieści minut do Duisburga. Stąd pochodzi wielu utalentowanych piłkarzy.

 

Dlaczego ci nie wyszło?

Sam sobie zniszczyłem psychikę. Ciężko nam było w domu, już wspominałem. Zawsze myślałem, że muszę pomóc rodzinie, że muszę dokładać pieniądze ojcu, żeby miał lepsze życie. Takie rzeczy sobie wmawiałem. Pamiętam, że grałem mecz z Rot-Weiss Essen. Strzeliłem cztery gole. Drugi mecz, już z kimś innym? Znowu cztery bramki. Trzeci mecz, jeszcze inny rywal? Jeden gol. Byłem cholernie smutny. Mówiłem sobie, że nie jestem dobry. Brat mnie strofował:

– Chłopie, co ty sobie wmawiasz, masz dziewięć goli w trzech meczach.

Nie trafiało to do mnie. Takie drobnostki rujnowały moją psychikę. Wszystko chciałem za szybko, za ambitnie, zbyt nieprzemyślanie, bez jakiejkolwiek cierpliwości. Podpowiadał mi tylko brat. I nikt inny. Nie byłem przygotowany na negatywne momenty. Wszystko zawsze szło fajnie, pięknie, idealnie, byłem zadowolony, myślałem, że będę najlepszym piłkarzem świata, ale zaraz przychodził kryzys i kompletnie nie potrafiłem sobie z tym poradzić.

Ale trafiłeś na spore postacie, które przecież mogły zostać twoimi mentorami – na Dietmara Grabotina czy Andrzeja Szarmacha. 

Wywalczyłem sobie miejsce w pierwszym zespole SSVg Velbert, to był czwarty poziom rozgrywkowy w Niemczech. Wszystko się idealnie składało, ale zwolnili trenera i wróciłem do drugiego zespołu. Przyszedł kolejny trener, znowu wywalczyłem sobie pierwszą drużynę, znowu zwolnili trenera dwa miesiące później, znowu przesunęli mnie do drugiej drużyny. Przyszedł trzeci trener i co? To samo, schemat się powtórzył. Myślałem, że to są jakieś czary, że to się nie dzieje. Kiedy już traciłem wiarę, przyszedł Dietmar Grabotin, były piłkarz z Bundesligi, i od razu zobaczył coś we mnie. Jakieś takie wariactwo, pozytywne szaleństwo. Dał mi zadebiutować w SSVg Velbert i w ten sposób właściwie poznałem Andrzeja Szarmacha, który też mnie bardzo promował, bardzo mi pomagał. Załatwiał mi treningi w Polsce.

Gdzie?

Szarmach przyjechał dla mnie z Francji do Krakowa. Wziął mnie w samochód, przegadaliśmy z pięć godzin o piłce, i zawiózł mnie do Poznania na testy w Zniczu Pruszków u Jacka Grembockiego. Niezłe czasy, bo na ataku śmigał tam wtedy Robert Lewandowski. Gdzieś mam nawet wycinki z prasy, że zagraliśmy nawet razem w sparingu z Wartą Poznań. Wcześniej, z Lubuszaninem Trzcianka, strzeliłem gola.

Momentami fajnie mi szło, ale rewelacji też nie było. Nie byłem idealnie przygotowany. Siadała psychika. Właściwie to może byłem na to wszystko za słaby. Tam były rakiety – Paweł Kaczmarek, Adrian Paluchowski, Robert Lewandowski, Igor Lewczuk. To była silna, wybiegana, mądra taktycznie drużyna. Nie byłem tym samym chłopakiem, który parę lat wcześniej wymiatał w Kielcach. W Koronie byłem głodny i pewny siebie, w Zniczu byłem rozszarpany i wyczerpany. Nie było we mnie ognia. Nie udało mi się, ale Grembocki skomplementował mnie do Szarmacha: „ten chłopak coś w sobie ma, trzeba mu znaleźć klub i niech tu wróci”.

Andrzej Szarmach załatwił mi Stal Mielec. Wszystko się układało. Mam rodzinę z Dębicy. Mogłem jechać do babci, do ciotki. Stawiałem pierwsze kroki w polskiej piłce ze Stalą Mielec, ale wszystko pokrzyżowały kontuzje, kontuzje i jeszcze kolejne kontuzje. Tu też nie grała głowa. Poddawałem się. Zmuszanie się było męczące. Sam widziałem, że przychodzą lepsi, bardziej utalentowani, szybsi, już mi tak nie szło. Uratowaliśmy Stal przed spadkiem, ale nie czułem już satysfakcji z futbolu. Wiedziałem, że nic nie osiągnąłem, ale muszę kończyć.

Ale długo jeszcze kopałeś w niemieckich ligach. 

Nie wisiała na mnie presja, że cokolwiek „muszę”. W ósmej lidze, w barwach SG Wattenscheid 09 II, strzeliłem trzydzieści goli w dziesięciu meczach. Trenerem pierwszego zespołu, grającego wówczas w czwartej lidze, był Andre Pawlak, dzisiaj asystent Steffena Baumgarta w FC Koeln. Zaprosił mnie na mecz. Zagrałem bez żadnego stresu. Wyszło super. Podchodzi Pawlak:

– Co ty robisz w drugim zespole?

– Tylko się bawię, nie chcę niczego więcej.

– Nie, nie, marnujesz się, masz być u nas.

Dostałem kontrakt. Graliśmy mecz z Fortuną Düsseldorf, z klubem z 1. Bundesligi. Andre Pawlak chwalił mnie na konferencji. „Dobry mecz Bartka Masłonia”, tak mówił, dalej mam to gdzieś zapisane.

I znowu nie wyszło. 

Kontuzje, urazy, zapalenia mięśni. To już nie miało sensu. Zaczęła się kariera trenerska.

Sporo masz trenerskich kontaktów w Niemczech?

Pierwszą stacją był mój SG Wattenscheid 09. Fajny klub, grał tam kiedyś Marek Leśniak, wychował się tam Leroy Sane. Pracowałem z U-13. Od razu wywalczyłem mistrzostwo. Nagle zadzwoniło do mnie Schalke Gelsenkirchen. Chcieli, żebym trenował u nich z młodzieżą. Podpisałem umowę i poczułem, że to jest moje. Prowadziłem tam na przykład brata Leroya Sane. Poznałem też jego ojca, też był legendą Wattenscheidu. Taki land: każdy zna każdego. Zainteresowali się mną seniorzy. Poszedłem do VfB Kirchhellen. Dwa pierwsze lata, dwa mistrzostwa lig, dwa awanse do wyższych rozgrywek. Pomyślałem sobie: „kurde, trenowanie idzie mi dobrze”. Dużo rozmawiałem z moimi chłopakami. Wiedziałem, że nie wszystko w piłce się udaje, potrafiłem im to pokazać. Rozwijałem się w pożądanym kierunku.

Pojawił się polski wątek. 

Miałem świetne kontakty w pierwszoligowej Stali Mielec. Zapytałem, czy jest możliwość przyjechania na staż. Zgodzili się, przyjechałem do Polski. Nagle zaczepia mnie dyrektor sportowy:

– Bartek, a nie mógłbyś zostać w roli tymczasowego trenera?

Zwolnili akurat Janusza Białka. Miałem pomagać Maciejowi Serafińskiemu. Szło mi świetnie. Był ogień. Piłkarze wypytywali: „co to jest za trener?”. Grałem głównie emocjami. Trochę takim właśnie jestem trenerem – naładowującym wszystko wokół energią. Najpierw przegraliśmy z GKS-em Katowice po znakomitym meczu 0:1, potem wygraliśmy ze Zniczem Pruszków 3:1. Zaproponowano mi kontrakt drugiego trenera w Mielcu przy nowym szkoleniowcu. Nie zdecydowałem się.

Dlaczego?

Miałem trzyletniego syna i żonę w ciąży, która poprosiła mnie, żebym tego nie robił. Miałem dylemat: ambicja wybicia się czy rodzina, rodzina czy ambicja wybicia się, pewna praca czy piłka, piłka czy pewna praca? Powiedziałem sobie: stop, tyle lat nie udawało mi się przebić w futbolu, muszę postawić na odpowiedzialność. Musiałem skończyć studia, pracować, utrzymywać rodzinę i spokojnie prowadzić karierę trenerską. I co? Dostałem propozycję z piątoligowego FSV Duisburg w roli pierwszego szkoleniowca.

Jest poważniej?

Nagrywane mecze, dalsze wyjazdy, bardziej profesjonalne analizy, poważniejsze konferencje. Czuję smak tego wszystkiego. Ale trzymam się twardo na ziemi. Prowadzę szkółkę piłkarską w dwóch miastach, pracuję w podstawówce jako nauczyciel, z tego utrzymuję rodzinę. Piłkę za to kocham. Żona też mnie zrozumiała. Zobaczyła, że nie może mnie zmienić, że pasja nie wygaśnie. Moim marzeniem jest praca w Ekstraklasie. Trzydzieści trzy lata mieszkam w Niemczech, robię kursy, szkolę się, uczę się, ale nie zapominam polskiego języka.

Jakim klubem jest FSV Duisburg?

To klub z wielkim potencjałem, z dalekosiężnymi celami. Chcą wejść do czwartej ligi, do rozgrywek regionalnych. Właścicielem jest Turek. Nakupował wielu byłych reprezentantów Turcji U-21, byłych piłkarzy z drugiej ligi tureckiej. Gra u nas też Polak – Matthias Tietz. Zainwestowano w skład, ale z tego nie powstała jeszcze drużyna. Zadzwoniono do mnie, żebym z tego coś ulepił. Pierwszy cel? Utrzymanie. Teraz zmieniono konstrukcję ligi. Drużyny od pierwszego do dziesiątego miejsca grają o awans, cała reszta o utrzymanie. Musimy więc zająć co najmniej dziesiąte miejsce. Wtedy będziemy mieli spokój. Prezes mówił, że wtedy będzie cierpliwy, że wtedy sprowadzimy kolejnych dobrych zawodników.

Ile w tym wszystkim jest profesjonalizmu? 

Czterech-pięciu naszych piłkarzy żyje tylko z tego na zawodowych kontraktach. Ale są też studenci, którzy dorabiają sobie w FSV Duisburg. Trenujemy cztery-pięć razy w tygodniu, w weekend mamy mecz. Wiem też, że już na tym poziomie są kluby, gdzie jest jeszcze więcej kasy. Powiedziałbym, że to poziom półprofesjonalny. Wszystko zmienia się wraz z awansem do Regionalligi. Tam już nie chodzisz do pracy, tam żyjesz z piłki. Na czwartoligowe Rot-Weiss Essen przychodzi dziesięć-piętnaście tysięcy kibiców. Czasami w Polsce tak nie ma i to w Ekstraklasie.

To też pewnie skrajny przypadek. A ile osób przychodzi na wasze mecze?

Czasami tysiąc osób, czasami dwa tysiące, a czasami trzysta-czterysta osób. Teraz znów trzeba poprawić wyniki, żeby fani FSV Duisburg znów zaczęli interesować się losami klubu.

Jaki masz styl pracy?

Wygapiłem sobie Kloppa. Lubię jego charyzmę, jego podejście, jego żywotność. O, albo Diego Simeone. To jest moje, też taki jestem, na gazie przez dziewięćdziesiąt minut. Nie mogę biernie siedzieć.

Czyli szalejesz przy linii bocznej?

Nie rzucam mięsem, nie nadaję głupot, ale skupiam się na motywowaniu, na ustawianiu, na reagowaniu, na czytaniu gry. Piłkarz widzi tylko piłkę, trener widzi jeszcze mnóstwo pokoików i możliwości wokół. Generał jest potrzebny.

Myślisz, że w karierze trenerskiej pójdzie ci lepiej niż w karierze piłkarskiej?

Jestem tego pewny. Teraz wiem wszystko, zjadłem sobie zęby i na dobrej, i na złej stronie tego sportu. Kiedyś wydawało mi się, ze wszystko jest kolorowe. Teraz wiem, że czasami bywa mrocznie, ciemno, szaro. I umiem to wszystko wrzucić do jednej szklanki.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

Czytaj także:

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...