Reklama

Mecz z Piłkarskiego Pokera i niezniszczalny Boniek. Jak Polska grała z Albanią o mundial

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

12 października 2021, 10:22 • 16 min czytania 33 komentarzy

Mecz o wszystko. Mecz o więcej, niż o wszystko. Starcie o prawo gry w barażach, starcie o przepustkę do dalszej walki mundialowej. Gdzieś w perspektywie wielka nagroda – wyjazd na mistrzostwa świata w Katarze, ale i gdzieś za plecami wielki balast – realna groźba rozczarowania 40 milionów kibiców, którzy nie tyle oczekują, co wręcz żądają przynajmniej baraży. Nie ma co się oszukiwać – jeśli masz w składzie najlepszego piłkarza świata, albo chociaż jednego z kilku najlepszych piłkarzy świata, to nie powinieneś omijać żadnej dużej imprezy. 

Mecz z Piłkarskiego Pokera i niezniszczalny Boniek. Jak Polska grała z Albanią o mundial

Mecz bez precedensu?

Skądże znowu. Niektórzy twierdzą, że historia powtarza się jako farsa, inni, że jako pewien rodzaj parafrazy. Jakkolwiek to nazwiemy – pewne podobieństwa są. Bo już raz reprezentacja Polski grała z Albanią mecz o stawce mundialowej. Już raz reprezentacja Polski mierzyła się w eliminacjach mistrzostw świata z Albańczykami i już raz te mecze przeszły do historii jako wydarzenia wyjątkowe, odtwarzane w telewizji częściej niż nasze najsłynniejsze boje z Brazylią czy Francją. Już raz widmo ominięcia dużej imprezy spotkało najlepszego piłkarza w polskiej historii. Dzisiaj jest to Robert Lewandowski. Wtedy, w 1985 roku, był to Zbigniew Boniek.

Reprezentacja Polski niemalże ominęła mundial 1986, mimo że mieliśmy w składzie Bońka, Smolarka czy Żmudę. I niemalże ominęła ten mundial właśnie z uwagi na Albańczyków.

Reklama

Polska – Albania. Mecz z “Piłkarskiego Pokera”

Źródło: Piłka Nożna/ŁączyNasPiłka

Prezes Kmita przed telewizorem w kultowym dresie Polski. Do ogrodu wkracza udający pijanego sędzia międzynarodowy (jeszcze!) Laguna. Za chwilę ma zostać odegrana kluczowa dla całego filmu scena, uczciwy arbiter odgrywa przed “uczciwym” prezesem komedię, Kmita ma być pewny, że właśnie załatwił ważny mecz. W tle cały czas brzęczy telewizor. Dariusz Szpakowski – chciałoby się napisać “jak zwykle” – narzeka na piłkarzy. Polska – znów, jak zwykle – rozczarowuje. To autentyk. To mecz Polski z Albanią, zremisowany 2:2, w 1984 roku, w ramach eliminacji do mistrzostw świata.

Scena z meczem z Albanią od 38:56:

Dlaczego wybrano ten mecz?

Reklama

Bo to był zwiastun nadciągającej ery.

Kończył się właśnie złoty wiek polskiej piłki, który trwał tak naprawdę od występów wielkiego Górnika jeszcze w latach sześćdziesiątych. Najpierw wielkie mecze zabrzan, potem pamiętne występy Legii w Europie. Mundial w 1974 roku, Igrzyska Olimpijskie dwa lata później, wreszcie najpiękniejsze lata Widzewa, zespolone z sukcesami kadry w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.

Pierwszy symptom kryzysu? Przegrane eliminacje Euro 1984. Wówczas jeszcze wydawało się, że to tradycyjnie klątwa Euro, że wszystko za moment wróci do normy, że Boniek ze Smolarkiem jakoś to pociągną, że wzrasta gwiazda Dziekanowskiego, który stanie się następcą Bońka. Ale potem przytrafił nam się remis, którego nie spodziewali się najwięksi pesymiści.

PAWEŁ ZARZECZNY RECENZUJE “PIŁKARSKI POKER”

Równia pochyła

Spróbujmy najpierw zrekonstruować sobie bieg zdarzeń.

10 lipca 1982 roku, Polska ogrywa 3:2 Francję i zostaje oficjalnie trzecią drużyną świata. W sierpniu jeszcze poprawia – w Paryżu wygrywa z Tricolores aż 4:0, co jest naszym najlepszym wynikiem, jeśli mowa o wyjazdowe zwycięstwa z państwami ze ścisłego europejskiego topu. Eliminacje do mistrzostw Europy zaczynamy od zwycięstwa 3:2 nad Finlandią, nastroję mąci dopiero porażka 1:2 z Portugalią, ale za to w Lizbonie – co cały czas dawało nadzieję, że może jeszcze się gdzieś po drodze odkujemy. Tak kończy się druga połowa 1982 roku, jednego z najbardziej udanych w historii rodzimego futbolu.

To, co dzieje się później, to już właściwie forpoczta nadchodzącej ery układów, korupcji, dziwacznych decyzji, a przede wszystkim – porażek. Dwa lata, a jak w soczewce skupione wszystkie nadchodzące problemy. Najpierw przegrane eliminacje Euro – w tym seria trzech domowych remisów z Finlandią, ZSRR i Rumunią. Potem nagle, w 1984, przed rozpoczęciem eliminacji mistrzostw świata, podczas których Polska miała się zrehabilitować, MIESIĘCZNE zgrupowanie w Indiach z okazji Pucharu Nehru.

– Po co zaplanowano taką wycieczkę? Organizmy naszych piłkarzy przyzwyczajone są w styczniu do mrozów, nie do upałów. Trening zimą w Polsce to akurat jedna z dobrych cech naszego szkolenia, trenuje się u nas solidnie. Gra o tej porze z dobrymi rywalami, a nawet pokonanie ich też nie jest dobre. Sztuczne przyspieszenie okresu startowego nie gwarantuje żadnych procentów wiosną. A co będzie jesienią? – taki potok myśli samego Zbigniewa Bońka zacytowano w książce “Smolar. Piłkarz z charakterem”.

Polska miała coś, czego nie miały państwa w Europie Zachodniej. Luksus skoszarowania piłkarzy w jednym miejscu, w jednym czasie. Luksus odgórnego nakazu – podporządkowujemy całą piłkę klubową celom kadrowym, każdy musi puścić swojego reprezentanta, bo czas na miesięczną ciężką pracę z dala od domów. Jak wykorzystujesz tę przewagę? Na wycieczkę do Indii, gdzie najlepiej zapewne bawiła się cała “rodzina PZPN-u”.

KASZTANY Z OGNIA. OPOWIEŚĆ O REPREZENTACJI WOJCIECHA ŁAZARKA

Niezgoda rujnuje

Kolejny z grzechów głównych? Zatracenie tego, co przez lata było siłą – poczucia jedności i współpracy, że wszyscy faktycznie ciągną wózek w tym samym kierunku. Słynna “sprawa Wijasa” to nie jest właściwie przyczyna, ale już skutek całej atmosfery, jaka towarzyszyła ówczesnej polskiej piłce.

Jerzy Wijas, coraz istotniejszy kadrowicz u Piechniczka, trafił do Widzewa w sezonie 1983/84, jako utalentowany gracz GKS-u Katowice, który ma już za sobą twarde ligowe przetarcie. W Widzewie gra właściwie od deski do deski, zdobywa Puchar Polski, współtworzy wielki zespół. Jego problemem jest jednak… Dariusz Dziekanowski. Chwilę wcześniej wielki zawodnik trafia do Łodzi za sprawą sprytu i determinacji Ludwika Sobolewskiego, prezesa klubu. Wojsko jest wściekłe i od początku szuka okazji do rewanżu na znienawidzonym rywalu, który w dodatku wyjął tak łakomy kąsek prosto z zespołu rywala w walce o najwyższe krajowe pozycje.

Okazja trafia się szybko. Wijas jako “górnik” z GKS-u Katowice miał zapewniony spokój od wojska. Ale już w Łodzi armia znów mogła się o niego upomnieć. Jak wspomina Fakt, który przygotował sylwetkę piłkarza – problemy były już z wyjazdami na europejskie puchary i mecze z Aarhus i Borussią Moenchengladbach. Natomiast prawdziwe ciężary zaczęły się później, gdy Wijas był już reprezentantem Polski.

– Jurek bał się wojska, ale miał obiecane od Sobolewskiego, że na pewno nikt go nie weźmie. Tylko dlatego zgodził się na Widzew. Gdyby nie Dziekan, wpływów Sobola by starczyło, ale przez Dziekana zrodziła się zemsta Legii i układów. Zniszczyli chłopaka, który zrobiłby międzynarodową karierę. Jurek ukrywał się u mnie w domu, przywoziłem mu jedzenie, ale ile tak można? Wiecznie się nie da. Wpieprzyli go do jednostki karnej. Dogadał się na tyle, że pozwolili mu chodzić na treningi w B-klasie, ale pojawił się artykuł w PS, że ktoś wyraził na to w wojsku zgodę i znowu go docisnęli, zakaz wychodzenia miał – opowiadał nam Wiesław Wraga.

WRAGA: W KAŻDEJ SZATNI JEST DWUDZIESTU SKURWYSYNKÓW

Faktycznie, Wijas jakiś czas ukrywał się przed wszystkimi możliwymi komisjami, żandarmeriami i innymi jednostkami, które mogłyby go wsadzić w kamasze. W jednostce poborowej stawił się ponoć za sprawą samego Ludwika Sobolewskiego. Zemsta armii polegała na tym, że zamiast wygodnego “odsłużenia” wojska w Legii, czy chociaż w którymś z II-ligowych klubów wojskowych, Wijas trafił do klubu LZS Czarne. Wywieziono go na koniec świata, gdzie normalnie wstawał o 5.30, szorował toalety i spał na pryczy. Okej, to rzeczywistość wszystkich poborowych, nie ma co się rozckliwiać. Sęk w tym, że Wijas stawał się podstawowym graczem reprezentacji. Z Turcją zagrał 90 minut i strzelił gola, z Grecją, na start mundialowych eliminacji, kolejne 90 minut, Polska wygrała 3:1.

Wszyscy, łącznie z trenerem Piechniczkiem czy prezesem Sobolewskim, liczyli na to, że uda się rozwiązać ten problem. Prezes obiecywał Wijasowi, że zrobi wszystko, aby mu pomóc. Do końca życia na pytanie dziennikarzy, czego najbardziej żałuje ze swojej wielkiej przygody z Widzewem, bez namysłu odpowiadał, że sprawy Wijasa, której nie był w stanie załatwić po swojej myśli – wspominał sam Włodzimierz Smolarek w swojej książce.

Albania, czyli ówczesne San Marino

Gdy czytamy o tamtych eliminacjach we wspomnieniach piłkarzy, czuć przede wszystkim żal. Stroje? Zabarwione, za małe, albo za duże. Zgrupowania za daleko, za długie, zbyt męczące. Natomiast to daje pewien obraz sytuacji. Zresztą – wyobraźmy sobie, jaka atmosfera panowałaby w kadrze, gdyby nagle Jakuba Modera wypieprzono do grania w A-klasowym zespole pod Słupskiem? Jasne, państwo wtedy miało o wiele poważniejsze problemy niż rozmiar jednostki wojskowej w której odbędzie służbę Jerzy Wijas, natomiast jeśli ktoś sądził, że piłkarstwo polskie połowy lat osiemdziesiątych to jeszcze ten piękny świat Bońka i Smolarka – otóż nie. To świat, w którym wszystko już powoli się rozsypywało.

ALBANIA – POLSKA: WYGRANA POLSKI W FUKSIARZ.PL PO KURSIE 1.98

Albania. W Mielcu. My losowani z pierwszego koszyka, od Albanii na całym kontynencie da się wówczas znaleźć zaledwie sześć teoretycznie słabszych zespołów – w tym Cypr, Maltę i Luksemburg, które stanowią odpowiedniki dzisiejszego San Marino i Gibraltaru. Przed Albanią zastanawiamy się jedynie nad rozmiarami zwycięstwa. Iloma golami, kto strzeli, kto trafi z formą, dzięki czemu wywalczy sobie plac też w tych ważniejszych meczach, z Belgią.

Ostatnie zwycięstwo Albańczyków o punkty? Cztery lata wstecz, w 1980 roku, gdy ograli u siebie równie żałosną w tamtych latach Finlandię.

To wręcz niewiarygodne – trzeci zespół świata gości u siebie ekipę, która nie wygrała od czterech lat. Ludzie z ugruntowaną marką w Europie łapią się z totalnym outsiderem, dla którego sukcesem jest każdy wyszarpany punkt. Początek zresztą idzie zgodnie z planem. Smolarek daje nam prowadzenie w 23. minucie, powoli można wracać do trosk dnia codziennego. A tu po przerwie wyrównanie. Na kwadrans przed końcem Agostin Kola trafia na 2:1. Konsternacja w całej Polsce, konsternacja w Mielcu.

– Jeśli Albańczycy w ciągu całego meczu przeprowadzili dwie akcje i z obydwu strzelili gole, to świadczy o ich stuprocentowej skuteczności oraz stuprocentowej nieskuteczności naszego tak zwanego bloku defensywnego, choć w tym kontekście cała ta uczona nazwa brzmi śmiesznie – napisała po wszystkim “Piłka Nożna”.

Cudem udało się wyszarpać ten remis. Pytamy Dariusza Kubickiego o krótką charakterystykę bohatera meczu.

Był zawodnikiem niekonwencjonalnym, bazował na zwrotności, umiał się też znaleźć w polu karnym. Nie był obdarzony super warunkami, ale miał dużą mobilność, kreatywność. No i wyrównał wtedy w końcówce... – wspomina trener postać Andrzeja Pałasza, który prawdopodobnie uratował kadrę od totalnego linczu. Remis był kompromitacją, po której kadra trafiła pod pręgierz, ale porażka mogłaby być niewybaczalna. Zwłaszcza w kontekście dalszej walki o awans na mundial w Meksyku.

Co ciekawe – Piechniczek na konferencji po meczu wypalił, że sędzia Bruno Galler był dwunastym zawodnikiem Albanii i Belgii. Dziś takie słowa pewnie by nie przeszły, wtedy – wierzyło w to więcej osób. Smolarek twierdził, że to zemsta za dość chłodne przyjęcie w Mielcu, bez żadnych wykwintnych atrakcji dla arbitra tej klasy. Arbiter miał nawet… spać w za krótkim łóżku. Natomiast jakiekolwiek tłumaczenie remisu zachowaniem sędziego trąciło frustracją – to była Polska, trzecia drużyna świata i Albania, jedna z siedmiu najsłabszych drużyn Europy. Nawet jeśli po faulu na Pałaszu powinien być rzut karny – 2:2? Wyrównanie w końcówce? Z Bońkiem na boisku?

– W pełni zasłużyliśmy na jeden punkt. Z uznaniem obserwowałem poczynania Polski na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii, ale ekipa z tamtych zawodów i ze środowego meczu, to dwie zupełnie inne drużyny – mówił z kolei Shyqyri Rreli, selekcjoner Albańczyków.

Albania – Polska. Maraton Bońka i wielka ulga.

Wszyscy znamy Zbigniewa Bońka i wszyscy znamy jego podejście do zawodu piłkarza. Podejście, które jest dość mocno zabarwione jego własnymi przeżyciami, jego doświadczeniami z piłką na najwyższym, światowym poziomie. Gdy więc któryś z zawodników narzeka na przeładowanie terminarza czy problemy logistyczne, Boniek zawsze ma w rękawie kartę z napisem:

Albania w Tiranie.

Mecz, na który przyleciał samolotem wynajętym przez Juventus. Mecz, w którym zagrał pełne 90 minut pomimo, że ledwie 20 godzin wcześniej wystąpił w finale Pucharu Europy. W dodatku w finale pamiętnym, w finale tragicznym i smutnym – finale na Heysel.

Nic dziwnego, że Zbigniew Boniek się spieszył. To był już okres, gdy nikomu nie mogło przychodzić do głowy jakiekolwiek lekceważenie Albanii. Przed pierwszym meczem? O tak, to autsajder, ogranie ludzi z czwartego koszyka to obowiązek, a pewnie też i przyjemność. Ale już pal licho remis z Polską. Albania po sensacji w Mielcu poszła za ciosem i ograła Belgów 2:0. Stało się jasne, że decydujące mecze zostaną rozegrane na finiszu – najpierw w Tiranie, gdzie my zmierzymy się z Albanią, a następnie w Chorzowie, gdzie Polska miała przyjąć Belgię.

Albania nadal zachowywała szanse na awans, ale generalnie w Tiranie miało się raczej wyjaśnić, kto spadnie do baraży. Belgia, która wypadła lepiej z Polską (2:0 u siebie), czy jednak Polska, która miała szansę odrobić stratę w meczach z Grekami i Albańczykami? Brzmi trochę znajomo? Podobieństw do dzisiejszego meczu jest więcej – choćby ta centralna postać. Dzisiaj to Robert Lewandowski, wówczas – Zbigniew Boniek.

– Zbigniew Boniek był niekwestionowanym liderem, ogromny posłuch w zespole. Nawet starsi od niego się słuchali. Analityczny umysł. Grał już za granicą, prywatnym samolotem dolatywał czasem na mecze… – wspomina w rozmowie z nami Dariusz Kubicki. Jak to z tym samolotem było? Trzeba cofnąć się do Heysel.

COFAMY LICZNIK: 1982 – WIELKI SUKCES POLAKÓW

“To mnie wymieniajcie!”

Ogrom tragedii podkreśla fakt, że wielu piłkarzy o jej rzeczywistym rozmiarze dowiedziała się długo po fakcie. Do szatni dochodziły jakieś strzępki wieści. Zadyma. Panika. Ludzie się tratują. Potem już zamiast rwanych informacji pojawili się ranni, znoszeni do szatni z murawy i z trybun. Jak wspominali piłkarze – niektórych układano i przykrywano klubowymi dresami. UEFA, kluby, ale nawet i służby nalegały: grajcie, zajmijcie czymś ludzi, bo inaczej będzie jeszcze gorzej. Panika narastała, w przypadku przełożenia, czy odwołania meczu, mogło dojść do kompletnego chaosu i dalszego pogorszenia i tak beznadziejnej sytuacji.

– Później spotkałem się z zarzutami, że zupełnie zapomnieliśmy o tym, co stało się na stadionie przed dwiema godzinami. To nieprawda, zresztą wystarczyło popatrzeć na zawodników, którzy zmuszeni byli wyrzucać aut. Bali się iść po piłkę, jeśli spadła ona gdzieś dalej od boiska. Wszędzie mnóstwo psów, policji, koni. I ta tragiczna zrujnowana trybuna. Po meczu ani w szatni, ani podczas kolacji nikt się nie odzywał. Ten puchar, na który tak czekaliśmy, okazał się zupełnie nieznaczący, w cieniu tragedii. Oczywiście nie było nawet mowy o szampanie czy jakimś innym fetowaniu zwycięstwa – pisał w swojej książce “Prosto z Juventusu” Zbigniew Boniek.

Należy też podkreślić, że piłkarze byli przeciwni grze. Zostali jednak namówieni wspomnianą argumentacją UEFA i innych włodarzy. UEFA argumentowała nawet, że czeka… na wojska NATO, by zrobił się porządek. Boniek pisał w “ZIBI. MECZE MOJEGO ŻYCIA”:

“Ostatnie 60 minut przed pierwszym gwizdkiem sędziego było najbardziej niedorzeczną i tragiczną godziną, jaką przeżyłem w piłkarskiej szatni. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, co się stało, dotarły do nas smutne informacje o ofiarach wśród kibiców. Jak grać – i czy w ogóle grać – w takiej sytuacji? Wiadomości były sprzeczne, ludzie z UEFA i gospodarze stadionu – bezradni, a policja chyba nie przygotowana na tego rodzaju sytuację. Nagle nasza szatnia stała się drogą ewakuacji rannych: wokół biegali policjanci i ratownicy medyczni, niektórych poszkodowanych okrywano naszymi klubowymi dresami. W pewnym momencie zabłąkał się wśród nas jakiś włoski nastolatek, cały we krwi. Doktor La Neve natychmiast się nim zajął. Dzieciak nie umiał odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest jego ojciec…”

Właściwie trudno sobie dzisiaj wyobrazić już samą grę w tym meczu na Heysel. A co dopiero brawurę Bońka, który mimo tak przygnębiających okoliczności od razu wyfrunął do Tirany?

Chronologia zdarzeń jest naprawdę imponująca. Ale zanim przejdziemy do tamtego maratonu Bońka, warto nadmienić – poprzedziły go negocjacje z Juventusem. Jak wspominał sam Boniek – scenariusz zazwyczaj był podobny. W książce Pawła Czado, “Tego nie wie nikt” o Antonim Piechniczku, wspomniany jest taki ping pong z działaczami:

Boniek: – Mam mecz reprezentacji z Albanią.

Juve: – A my mamy finał z Liverpoolem.

Boniek: – Ale ja mam mecz z Albanią!

Juve: – Zibi, masz finał! Co cię obchodzi jakaś Albania!

Boniek: – Panowie, żeby nie było. Na pewno pojadę na ten mecz.

Juve: – Jak to?!

Boniek: – Tak to. Jak mi nie załatwicie biletów na samolot, to wyjadę wcześniej i nie zagram na Heysel.

Juve: – Jak pojedziesz, to cię po sezonie wymienimy.

Boniek: – To wymieniajcie, a ja i tak pojadę. Chodzi o mecz reprezentacji Polski.

Przy negocjacjach dotyczących Albanii Boniek miał być wyjątkowo zdecydowany. Chcecie mnie wymienić po sezonie – wymieniajcie, zresztą, przecież Boniek faktycznie kończył meczem na Heysel przygodę z Juve. Rok wcześniej Juve nie chciało go puścić na mecz z ZSRR, natomiast Boniek argumentował, że chciał odejść z Juve choćby z względów finansowych – Roma dawała 90% wartości kontraktu jako gwarantowaną, w Juve musiał większość podnosić z boiska. Poza tym lubił Rzym, uważał, że to będzie odpowiednie miejsce dla jego rodziny. Nie z powodu Albanii więc odchodził, natomiast fakt faktem, te negocjacje wygrał i prywatny samolot wynajęty przez Agnellego podrzucono na lotnisko.

GIANNI AGNELLI – OSTATNI KRÓL WŁOCH

29 maja, poranek: – największym problemem Zbigniewa Bońka jest ból zęba. Na szybko zostaje zorganizowany dentysta. W dniu meczu odwiedzają go jeszcze Włodzimierz Lubański i przyjaciel z Widzewa, “Zito” Rozborski

29 maja, okolice 21.30 – rozpoczyna się mecz na Heysel. Świętowania zdobycia Pucharu Europy nie ma, sam Boniek odłącza się od grupy – właściwie za moment gra mecz w Tiranie.

30 maja, koło 2.00, lotnisko w Brukseli – zdobywca Pucharu Europy szwenda się po lotnisku – na bramkach powiedziano mu, że sam musi znaleźć odpowiednią maszynę. Wśród setki innych, które tego dnia odwiedziły Brukselę na najważniejszy mecz piłkarski maja 1985. Boniek wspominał, że po lotnisku chodził jak po dworcu autobusowym – stało tam sto samolotów, musiał sam znaleźć właściwy.

30 maja, 4.00, lotnisko w Pizie (według innej wersji – w Bari) – międzylądowanie w Pizie (albo w Bari). Dlaczego? Ano dlatego, że lotnisko w Tiranie pracuje dopiero od 7.00. Boniek ma teraz trochę czasu, by odsapnąć. Według jednej książki – nie śpi w ogóle. Według drugiej – śpi trzy godziny. Zgadza się za to opis lotu. W “Prosto z Juventusu” czytamy: W środku byli tylko dwaj piloci i ja. Nie był to jak pisano prywatny samolot Agnellego, lecz specjalnej firmy przewozowej, która świadczy takie usługi. Niewielki, komfortowy samolot, wyposażony w barek, ale rozwijający prędkość ponad 800 km na h.

30 maja, 7.30, Tirana – jak to w takich historiach bywa – w tym momencie już psuje się wszystko, pogoda, deszcze, samolot. Trzęsło tym naszym samolocikiem jak cholera. Według jednej z wersji Boniek miał lądować w Albanii rano (czyli bez snu), według drugiej – dopiero koło 14 (co uwiarygadniałoby wersję z trzema godzinami odpoczynku w Pizie). Tak czy owak – Boniek melduje się w mieście, w którym ma zagrać mecz jakieś 10-12 godzin po końcowym gwizdku finału Pucharu Europy w Brukseli.

30 maja, 17.30, stadion w Tiranie – Boniek gra z Albanią. Potem wraca do Turynu samolotem i dwa dni nie wstaje z łóżka.

Po prostu zrobili swoje

Całość ma swoją wymowę także dlatego, że Boniek zdobył w tym meczu jedyną bramkę – a zarazem ostatnią swoją w reprezentacji. Ba, to było jego ostatnie, dwudzieste czwarte trafienie dla biało-czerwonych. Akcję zmontował Jan Urban, który grał wówczas prawdziwy koncert, ale Boniek, wówczas już stary wyga, bezbłędnie wykorzystał wielką formę młodszego kolegi. Podanie piętą, strzał – 1:0 jeszcze przed przerwą. Wynik, który gwarantował spokój – ogranie Albańczyków oznaczało, że z Belgią wystarczy nam domowy remis.

Aż dziwne, ile teraz widać analogii. Przecież od początku było jasne – najważniejszy będzie i tak mecz z Belgią. Porażka z Belgami niweczy wszystko, co uda się osiągnąć w Tiranie. Ale jednocześnie Tirana musi być tym pierwszym, pewnym krokiem. Jeśli tutaj się nie przewrócimy, potem można naprawdę wiele zdziałać. Piechniczek mówił wprost – to mecz z Albanią otworzył nam drogę do Meksyku. Boniek wspominał zaś atmosferę.

– Znaleźliśmy się na pierwszym miejscu w grupie eliminacyjnej. W ciągu czterech tygodni nastrój wokół drużyny narodowej zmienił się o 180 stopni. Po Brukseli była totalna krytyka. Teraz nagle staliśmy się głównym kandydatem do awansu – pisał w “Prosto z Juventusu”.

Mecz w Tiranie miał kadrę przede wszystkim odbudować. Sprawić, że to powoli odchodzące pokolenie jeszcze raz się spręży, jeszcze raz udowodni, że zasługuje na miejsce wśród najlepszych na globie. Sam Kubicki wspominał w rozmowie z nami – najbardziej zależało tym najstarszym, oni czuli, że to już końcówka. Brzmi trochę podobnie, prawda?

Wtedy wygraliśmy 1:0. Poprawiliśmy bezbramkowym remisem z Belgami i mundial był już nasz. Co prawda to, co na mundialu, wolelibyśmy zapomnieć, ale przecież – jak wspomnieliśmy – jeśli historia się powtarza, to jako parafraza.

JAKUB OLKIEWICZ I LESZEK MILEWSKI

CZYTAJ TAKŻE:

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

33 komentarzy

Loading...