Reklama

Lewy zagra z Anglią. „Boniek i Morawiecki odegrali w tym największe role”

redakcja

Autor:redakcja

20 marca 2021, 08:39 • 15 min czytania 57 komentarzy

Co słychać w prasie? Sobota, więc mamy Magazyn Lig Zagranicznych, wciąż sporo ligowej młócki, ale także wspominki i temat kadry. „Rzeczpospolita” przypomina, jak kadra funkcjonowała w czasach PRL-u, a „Przegląd Sportowy” pisze o meczu Legii z Sampdorią. Natomiast tematem dnia jest mecz z Anglią. – Od początku całego zamieszania medialnego my w PZPN robiliśmy swoje, spokojnie działaliśmy. Byliśmy w kontakcie z federacją, z klubami, ale trzeba powiedzieć, że największe role odegrali tu prezes Boniek, a wielkie słowa podziękowania trzeba skierować też do pana premiera Morawieckiego, który bardzo mocno się w tę sprawę zaangażował poprzez bezpośredni kontakt z kanclerz Merkel – twiedzi Maciej Sawicki w rozmowie z „PS”.

Lewy zagra z Anglią. „Boniek i Morawiecki odegrali w tym największe role”

Sport

Joachim Marx tłumaczy zamieszanie we Francji. Chodzi o wyjazd piłkarzy na kadrę, zwłaszcza tych z Afryki.

A co z afrykańskimi zawodnikami z klubów francuskich?

Piłkarzy z tego kontynentu jest we Francji bardzo dużo, a i tak najlepsi grają w Anglii czy w Niemczech. Nie wiem jak oni z tego wyjdą, ale jakąś decyzję trzeba będzie podjąć. A kto podejmuje decyzje, ten jest krytykowany. Nie wiadomo, jak to ostatecznie będzie wyglądało i czy ci piłkarze faktycznie pojadą na mecze swoich reprezentacji. Przed rokiem każdy życzył sobie, żeby wytrzymać do lata, bo wtedy sytuacja się uspokoi, a tymczasem nadal musimy się męczyć, bo wirus nie chce odpuścić. Sezon na grypę trwa od grudnia do połowy marca, a koronawirusa można złapać przez cały rok. We Francji bardzo narzeka się na rząd. Lekarze z kolei mówili, że wcześniej trzeba było wszystko zamykać, bo w szpitalach na oddziałach reanimacji nie ma już miejsc. Dobrze, że chociaż są mecze, bo pamiętamy, co było rok temu.

Reklama

Ivi Lopez kontra Martin Chudy. To kluczowy pojedynek w meczu Rakowa z Górnikiem.

Śmiało można stwierdzić, iż od dyspozycji hiszpańskiego napastnika częstochowian i słowackiego bramkarza „górników” będzie zależał wynik sobotniej konfrontacji. Zwłaszcza niesamowite rzuty wolne Lopeza napędzają grę ofensywną Rakowa. Z drugiej strony dobra dyspozycja Martina Chudego między słupkami przynosi punkty jedenastce z Zabrza. Tak było szczególnie w ostatnim czasie, kiedy zabrzanie bezbramkowo zremisowali z Wisłą Kraków i wygrali z Zagłębiem Lubin 2:0. Tu jednak trzeba przypomnieć, że w tym sezonie częstochowianie w dwóch bezpośrednich konfrontacjach z zabrzanami strzelili aż 7 goli! Jesienią przy Roosevelta wygrali 3:1, a dwa gole zdobył Ivi Lopez. Hiszpan trafił też dwa razy w pucharowej konfrontacji w lutym, kiedy Raków w Bełchatowie triumfował 4:2. W bramce „górników” stał jednak wtedy Dawid Kudła. Ivi w tym sezonie po 2 gole zdobywał w trzech meczach, ale aż dwa razy z zabrzanami. 

Czy Vitezslav Lavicka gra o posadę? Zdaje się, że on sam zdaje sobie sprawę z wagi najbliższego meczu.

Sugestia, że Vitezslavovi Laviczce pali się grunt pod nogami, byłaby zapewne nadużyciem. Niemniej czeski szkoleniowiec nie może spać spokojnie, ponieważ jego drużyna powoli obsuwa się w tabeli. W klubie ze stolicy Dolnego Śląska wszyscy zdają sobie sprawę, jak ważny jest najbliższy mecz. To prawdziwa waga ciężka… – Wiemy, jak ważny jest dla nas sobotni mecz z Wisłą, ale i dla przeciwnika to bardzo istotne spotkanie – zaznaczył trener Laviczka. – Analizowaliśmy grę rywali, znamy ich mocne i słabsze strony, które będziemy się starali wykorzystać. W meczach z Pogonią, Legią i Cracovią potrafiliśmy zaprezentować naszą prawdziwą grę. To znaczy taką, jaką chcieliśmy pokazać, zgodną z przyjętymi założeniami. Na treningach mocno pracujemy nad tym, by gra nie tylko była poukładana, ale bardziej efektywna, z większą pewnością siebie pod polem karnym przeciwnika, dokładnością w ostatniej fazie akcji.

Reklama

Konrad Jałocha w Tychach ma pozycję tak niepodważalną, że jego zmiennik broni tylko z GKS-em Bełchatów. Tak było sezon temu, tak będzie teraz, bo podstawowy golkiper pauzuje za kartki.

Od 3 marca 2018 roku Konrad Jałocha, który trafił do GKS-u Tychy z Legii Warszawa, stał się „etatowym” bramkarzem trójkolorowych. W ciągu minionych trzech lat od pierwszej do ostatniej minuty rozegrał ponad sto I-ligowych spotkań, ale w 86 minucie swojego 102. występu w tyskich barwach, po faulu popełnionym na zawodniku Sandecji poza polem karnym, został ukarany czerwoną kartką i najbliższy mecz musi oglądać z trybun. W ostatniej kolejce poprzedniego sezonu sztab szkoleniowy GKS-u Tychy, postanowił dokonać sprawdzianu dublera Konrada Jałochy. Adrian Odyjewski zagrał wtedy przeciwko GKS-owi Bełchatów i po ostatnim gwizdku cieszył się ze zwycięstwa tyskiej drużyny 1:0 oraz mógł uznać swój debiut za naprawdę udany. – Z tyłu głowy na pewno Adrian ma tamten mecz i to jest też jego handicap – dodaje Tomasz Rogala. – Jednak nie tylko wspomnienia o tym, co było osiem miesięcy temu, ale także codzienna praca na treningach świadczą, że wie jaka jest jego rola w zespole.

Ralf Rangnick to ostatnia nadzieja Schalke. Nie na utrzymanie, a na odbudowę.

Nikt nie próbuje koloryzować rzeczywistości, bo w S04 wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że spadek jest scenariuszem praktycznie przyklepanym. Głowy ludzi związanych z klubem, ale także kibiców, krążą już po 2. Bundeslidze, z której wrócić wcale nie jest łatwo – co pokazuje choćby przykład HSV, które gra tam już trzeci sezon. W klubie potrzebny jest ktoś, kto posprząta cały ten bałagan, a Ralf Rangnick wydaje się osobą do tego stworzoną. 62-latek to postać łącząca świat dyrektorów i trenerów, słynąca z wizjonerskiego podejścia i wielkich projektów, głównie w Hoffenheim i Red Bullu. Rangnick w Schalke pracował dwukrotnie jako szkoleniowiec: w latach 2004-05, gdzie jego zwolnienie zostało potem nazwane przez klubowych działaczy błędem, oraz w 2011 roku, kiedy po pół roku sam zrezygnował, chcąc odpocząć. S04 jest mu bliskim klubem, a bardzo chcieli go w nim sami kibice.

IV liga będzie grać. Na lewych stypendiach, ale będzie. Czyli koronawirusowe zamieszanie w niższych ligach.

Śląski ZPN poprosił kluby z IV ligi, by do piątkowego południa nadesłały oświadczenia, że spełniają wymogi formalne, które pozwalają traktować je za zawodowe. To znaczy – zatrudniające zawodników na umowach kontraktowych albo stypendialnych. Zdecydowana większość poświadczyła to, co trzeba, zatem można grać. Sytuacja była dynamiczna – słyszało się, że weto postawiła np. Unia Książenice, mająca dziś podjąć katowicki Rozwój. Nawet jeśli finalnie będą głosy i oświadczenia klubów „na nie”, to IV liga nie zostanie na Śląsku zawieszona, a jedynie przekładane będą mecze z udziałem zespołów, które nie potwierdziły spełnienia wymogów. […] O oświadczenia zwrócili się też do klubów włodarze innych wojewódzkich związków, tyle że trudno było o mówienie jednym głosem. Odwołano część meczów w IV lidze podlaskiej, w ogóle nie zagra grupa zachodniopomorska, dolnośląska czy kujawsko -pomorska. IV-ligowcy nie wybiegną też na boiska w województwach małopolskim, świętokrzyskim, pomorskim, mazowieckim, lubuskim, lubelskim i podkarpackim. IV ligi, prócz Śląskiego i wspomnianego Podlaskiego ZPN, nie zawiesiły także ZPN-y: Łódzki, Warmińsko-Mazurski, Wielkopolski.

Super Express

Thomas Pekhart stwierdził, że lepiej niż teraz strzelał tylko przed przeprowadzką do Bundesligi.

„Super Express”: – Dla ciebie to najlepszy sezon w karierze?

Tomas Pekhart: – Ostatnio słyszę takie opinie dosyć często, ale tym razem również odpowiedź brzmi: nie. Mam w sumie 17 goli w tym sezonie, w lidze 15. Wydaje mi się, że najlepszy sezon miałem przed przeprowadzką do Bundesligi. Strzeliłem chyba 19 goli. Wciąż mam jeszcze robotę do wykonania. Przed nami dużo spotkań, mam nadzieję, że ten lekki uraz z ostatnich tygodni mnie za bardzo nie przyhamuje. Czuję się dobrze i wiem, że jeszcze kilka goli strzelę.

– Wyobrażasz sobie, że ktoś Legię dogoni w wyścigu po tytuł?

– Pięć meczów temu nikt nie powiedziałby, że będziemy mieć tyle punktów przewagi. Przegraliśmy z Podbeskidziem i Stalą Mielec. W moim ostatnim spotkaniu przed kontuzją, z Jagiellonią, powinienem strzelić hat-tricka. Mielibyśmy dużo więcej punktów. To pokazuje, że liga jest bardzo wyrównana. Można wygrać i przegrać z każdym. Musimy dźwigać ciężar każdego meczu, nie myśleć o przyszłości. Wiele meczów przed nami i na pewno nie jesteśmy jeszcze w doskonałej sytuacji.

Przegląd Sportowy

Zdaniem „Przeglądu Sportowego” Polacy pojadą na Anglię w pełnym składzie dzięki premierowi Morawieckiemu.

– Od początku całego zamieszania medialnego my w PZPN robiliśmy swoje, spokojnie działaliśmy. Cały czas twierdziliśmy, że bardziej prawdopodobne jest, iż będziemy grali w pełnym składzie niż że polecimy bez kilku zawodników. Byliśmy w kontakcie z federacją, z klubami, ale trzeba powiedzieć, że największe role odegrali tu prezes Boniek, a wielkie słowa podziękowania trzeba skierować też do pana premiera Morawieckiego, który bardzo mocno się w tę sprawę zaangażował poprzez bezpośredni kontakt z kanclerz Merkel – mówi Sawicki. Ostatecznie decyzje wydała właśnie Angela Merkel. Ma to zostać oficjalnie potwierdzone w najbliższych dniach. Co dokładnie oznacza informacja, którą podał w piątek wieczorem Boniek? Jak udało się tę sprawę rozwiązać? – Oznacza to, że po powrotach do swoich klubów piłkarze będą zwolnieni z odbywania kwarantanny. Są traktowani jak zawodowi sportowcy: ich przelot i transport odbywa się specjalnym „korytarzem”, w którym będą odizolowani od świata zewnętrznego. Przechodzą co kilka dni na zgrupowaniu testy na obecność koronawirusa, więc zagrożenie zakażeniem jest minimalne – tłumaczy nam sekretarz generalny PZPN.

30 lat temu odbył się mecz Legii z Sampdorią. Wojciech Kowalczyk okazał się katem włoskiego klubu.

Jeśli jednak po pierwszym meczu piłkarze Sampdorii myśleli, że cokolwiek wiedzą o drużynie swojego rywala, to wkrótce okazało się, że byli w błędzie. Analizując potencjalne zagrożenia, raczej nie poświęcili dużo czasu 19-letniemu Wojciechowi Kowalczykowi, który jeszcze cztery miesiące wcześniej grał w juniorach Poloneza Warszawa, klubu klasy okręgowej, a w pierwszym spotkaniu w Warszawie wszedł na boisko tylko dlatego, że kontuzji doznał Andrzej Łatka. I choć miał dwie dogodne sytuacje, to nie pokazał, że skuteczność jest jego mocną stroną. Tymczasem to właśnie ten niemal nieznany nawet kibicom Legii piłkarz okazał się katem obrońcy PZP. W 19. minucie, nic sobie nie robiąc z towarzystwa aż trzech obrońców Sampdorii, uciekł na lewą stronę, przymierzył w dalszy róg i było 1:0 dla Legii. Dziewięć minut po przerwie po błędzie włoskiej defensywy nagle znalazł się sam przed Pagliucą i z zimną krwią wykorzystał szansę. Działo się coś, w co trudno było uwierzyć. Gospodarze dostali furii. Rzucili się do szaleńczego szturmu, ale w bramce gości cudów dokonywał Maciej Szczęsny. Rozwścieczeni fani gospodarzy rzucali w bramkarza Legii monetami, ale gdy zaprotestował, to jego sędzia ukarał żółtą kartką za opóźnianie gry. Gdy jeden z Włochów uderzył legionistę, arbiter udał, że nic nie widzi. W końcu jednak i Szczęsny musiał skapitulować.

Dlaczego Jacek Magiera odszedł z kadry? Obszerne wytłumaczenie w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.

W połowie marca, dość niespodziewanie, zrezygnował pan z funkcji trenera kadry do lat 19.

Dojrzewałem do tej decyzji. Zespół objąłem jesienią 2020 roku. We wrześniu zagraliśmy z Niemcami (1:1), drugim rywalem mieli być Czesi. Pojechaliśmy do Brzegu, ale dzień przed spotkaniem okazało się, że u rywali jest Covid i mecz został odwołany. W październiku mieliśmy zmierzyć się dwa razy z Danią, ale z powodu koronawirusa na zgrupowaniu brakowało dziesięciu zawodników. Kabaret. Zagraliśmy raz, drugie spotkanie zostało odwołane. Listopadowe zgrupowanie w ogóle nie doszło do skutku, więc pozostała praca online. W mojej kadrze grali m.in. Rakoczy z Puszczy, Bejger ze Śląska, Peda i Iskra ze SPAL, Biegański i Kałuziński z Lechii, Kamiński, Marchwiński i Szymczak z Lecha, Pyrka z Piasta, Zalewski z Romy, Kozłowski z Pogoni, który dziś jest w pierwszej reprezentacji, Musiałowski z Liverpoolu miał być powołany na eliminacje. I wielu innych. Na początku marca UEFA odwołała marcowe kwalifikacje do finałów ME U-19 – mieliśmy zagrać turniej w Irlandii z udziałem gospodarzy, Estonii oraz Bośni i Hercegowiny. W czerwcu i lipcu miał się odbyć turniej – UEFA wszystko odwołała, drużyna przestała istnieć, a ja nie mogłem pracować, bo nie miałem z kim. Nie mieliśmy żadnego celu, więc dzień po tej decyzji zadzwoniłem do prezesa PZPN Zbigniewa Bońka i poprosiłem o spotkanie. Nie widziałem sensu, żebym zostawał na stanowisku, nie mając celu ani możliwości brania odpowiedzialności za jakikolwiek wynik. W związku spędziłem trzy lata, praca była zorganizowana na najwyższym poziomie, prowadzone przeze mnie reprezentacje grały z najlepszymi na świecie – po trzy razy z Niemcami i Włochami, po dwa z Holandią i Portugalią, plus Senegal, Kolumbia, Ukraina, Japonia, Dania i Norwegia. Zebraliśmy ogromne doświadczenie, ale w tym momencie ta drużyna przestała istnieć.

Jak wygląda droga węgierskiego futbolu do wyjścia z dołka? Ferencvarosi już płaci pół miliona euro za sezon. W rankingu ligowym Węgrzy też zaliczyli awans.

Ferencvaros płaci najwięcej w kraju, czołowi zawodnicy mogą liczyć na kontrakty na poziomie pół miliona euro, a jeszcze więcej inkasuje znany ukraiński trener Serhij Rebrow, powyżej miliona. To on uchodzi za największą gwiazdę klubu. To pod jego wodzą w tym sezonie po raz pierwszy od 25 lat awansował do Ligi Mistrzów. Przez te ćwierć wieku z węgierskich klubów do LM dostał się tylko Debreceni w 2010 roku. Poza Ferencvarosem w tym sezonie z niezłej strony pokazał się Fehervar, który doszedł do ostatniej rundy dotarł Ligi Europy, po drodze eliminując francuskie Reims. Po latach totalnej zapaści węgierski futbol zaczyna iść do góry. Widać to też w rankingu krajowym UEFA, tworzonym na podstawie wyników w europejskich pucharach. Jeszcze trzy lata temu Madziarzy zajmowali w nim 36. miejsce. Wyprzedzała ich Mołdawia, Albania i Islandia. Obecnie są osiem pozycji wyżej, wyprzedzili m.in. Polskę, choć oczywiście 28. pozycja dalej chluby nie przynosi ani nie oddaje ambicji Orbana.

Czy możemy jeszcze mówić o „Big Six”? Leicester powoli sprawia, że jest to „Big Seven”.

„Powoli” jest tu oczywiście słowem kluczem. Sensacyjne mistrzostwo, po jakie drużyna sięgnęła w 2016 roku, było anomalią, a nie trendem, biorąc pod uwagę, że w trzech następnych rozgrywkach piłkarze z King Power Stadium nie zbliżyli się choćby do siódmego miejsca, nie mówiąc o TOP4, ale Lisy znów zaczynają mocno rozpychać się łokciami. Rok temu byli niezwykle bliscy awansu do Champions League (5. miejsce), a teraz są na trzeciej pozycji z solidnym zapasem ośmiu punktów nad piątym West Hamem. Awans do Ligi Mistrzów będzie ważnym krokiem w rozwoju klubu i pomoże wskoczyć na wyższą półkę fi nansową. Pod tym względem najwięksi w Premier League są ciągle daleko z przodu, ale wszystko w swoim czasie. Jeśli Leicester nie wydaje ogromnych pieniędzy na transfery, to głównie dlatego, że nie musi, a nie że go nie stać. Najwyższym w historii klubu transferem jest zakup Youriego Tielemansa za niecałe 35 mln funtów, co nie zrobiłoby żadnego wrażenia na Manchesterze City (62,8 mln za Rodriego), Arsenalu (72 mln za Nicolasa Pepe), a tym bardziej Manchesterze United (89,3 mln za Paula Pogbę). Jednak skoro można płacić dużo mniej, czemu nie skorzystać? Na King Power Stadium prężnie działa komórka skautingowa, która doskonale wie, jakiego profi lu piłkarza szukać pod oczekiwania menedżera Brendana Rodgersa.

Nowe szaty Barcy. Czy Laporta drugi raz odbuduje klub z Katalonii?

Sytuacja klubu z Camp Nou jest znacznie gorsza niż była w 2003 roku. Wtedy, podobnie jak teraz, trzeba było rozpisać wcześniejsze wybory ze względu na złą sytuację fi nansową klubu. Problem w tym, że ze względu na szalejącą pandemię, wyciagnięcie Barcelony z tarapatów będzie znacznie trudniejsze niż 18 lat temu. Dziś Laporta przystępował do wyścigu o fotel prezydenta z zupełnie innej pozycji. W 2003 roku nie był faworytem wyborców i dopiero złożona kilka dni przed głosowaniem obietnica sprowadzenia do klubu Davida Beckhama, dała zwycięstwo. Anglik ostatecznie do Barcy nie trafi ł i być może była to najlepsza rzecz, jaka mogła się przydarzyć Dumie Katalonii i Laporcie w tamtym momencie. Zamiast pomocnika Manchesteru United, na Camp Nou trafi ł Ronaldinho, dając początek nowej, lepszej erze w historii Dumy Katalonii. Pierwsze rządy Laporty zaczęły się od niespełnionej obietnicy, ale później było już znacznie lepiej. Jeden z najmłodszych szefów Barcy w historii (w momencie objęcia stanowiska miał 40 lat), nie bał się podejmować trudnych decyzji i zazwyczaj się nie mylił. Zatrudnienie Franka Rijkaarda czy później Pepa Guardioli okazało się rozwiązaniem idealnym, choć pewnie mało kto na taki wariant by się wtedy zdecydował. Teraz Laporta, możliwe że nauczony doświadczeniami z 2003 roku, nie chciał kibicom Barcy niczego obiecywać. – Zrobię wszystko, by klub wrócił na należne mu miejsce – powtarzał w kółko. Niby pusty frazes, ale poparty pełną sukcesów pierwszą kadencją w roli prezydenta, dał mu zwycięstwo w tegorocznych wyborach.

Gazeta Wyborcza

Czy Diego Maradona kiedykolwiek miał kontrolę nad swoim życiem? Niestety, wychodzi na to, że nie. Aż do końca.

Już nastoletni Diego wpadł w ręce lekarza znanego z aplikowania atletom dopingu, przyjmował środki przyspieszające przyrost masy ciała, wreszcie przez całą karierę znieczulał się lekami przeciwbólowymi, by grać pomimo kontuzji – byle wycisnąć z organizmu maksimum. W podróż do narkomanii wyruszył, zanim powąchał kokainę. I notorycznie decyzje o jego losie podejmowali inni, wykorzystujący popularność ubóstwianego piłkarza do własnych celów. W Argentynie stał się marionetką w rękach wojskowych, bo futbol służył juncie generała Videli do spajania narodu i odwracania uwagi od zbrodni reżimu, a w Neapolu – maskotką mafijnych hersztów. Burns drobiazgowo relacjonuje ewolucję niewykształconego, dorastającego w nędzy bogacza, który stopniowo traci zdolność odróżniania przyjaciół od naciągaczy. Maradona wykańcza siebie sam, ale niszczą go też kombinatorzy, którzy przyssali się do żywej fabryki pieniędzy. Nawet po śmierci nie miał spokoju – pracownicy kostnicy strzelili sobie selfie obok zmarłego i wrzucili fotografię do internetu. Innymi słowy, kandydat na futbolistę wszech czasów nie tyle w pewnym momencie stracił kontrolę nad swoim życiem, co nigdy jej nie miał. Perfekcyjnie kontrolował jedynie piłkę. Tak było do samego końca, o czym Argentyńczycy dowiadują się coraz więcej dzięki wspomnianym podsłuchom. „Nie pozwólcie, żeby odebrały go córki [ze szpitala, po operacji mózgu przeprowadzonej dwa tygodnie przed śmiercią]. Jeśli tak się stanie, przegramy. Nie możemy do tego dopuścić. Jeśli nam się uda, będą pieniądze dla wszystkich. Musisz zaopiekować się nim osobiście, od tego zależy praca dla wielu osób” – tłumaczy Maxi Pomargo.

Rzeczpospolita

Fragment książki „Mecze polskich spraw”. Dowiemy się w nim, dlaczego kibice w czasach PRL-u mimo sukcesów kadry, mieli pewne obawy.

W Polsce zapanowała niewyobrażalna radość. Tym bardziej że do trzech bramek Bońka doszła jeszcze jedna, nieoczekiwana przyjemność. Na trybunach pojawiły się flagi i transparenty Solidarności. Do związku należało dziesięć milionów ludzi, ale w Polsce stanu wojennego jego symbole były zakazane. Na Camp Nou przynieśli je polscy emigranci oraz ich hiszpańscy i francuscy sprzymierzeńcy. Telewizja Polska, której prezenterzy występowali na wizji w mundurach wojskowych, nie mogła sobie pozwolić na taką demonstrację. W centrali na Woronicza zatrudniono więc fachowca, którego zadanie polegało na wrzucaniu na ekran neutralnego obrazu nagranych wcześniej trybun wtedy, kiedy rozwijano transparenty. Nie zawsze się udawało, więc podczas następnego meczu – ze Związkiem Radzieckim – też je zobaczyliśmy. A w pojedynku z takim przeciwnikiem to było szczególnie cenne. Wśród polskich kibiców dało się wtedy zaobserwować uczucia ambiwalentne. Niby każdy kibicował reprezentacji, ale jednocześnie życzył jak najgorzej władzom. Istniała obawa, że w razie sukcesu (a zbliżał się on wielkimi krokami) Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego przypisze zasługi sobie, a poza tym zostanie w jakimś sensie uwiarygodniona. To nie były kibicowskie dylematy, tylko wątpliwości. Nie zmienia to faktu, że kiedy piłkarze wrócili do kraju, witani na Okęciu jak kadra Górskiego osiem lat wcześniej, musieli czuć swoją siłę. Kibice, noszący na co dzień w klapach oporniki i piszący na murach hasła w rodzaju „WRONA orła nie pokona”, mieli nadzieję, że po tych transparentach na hiszpańskich stadionach doczekają się wsparcia ze strony piłkarzy. Nic takiego się nie stało. Żadnego gestu. Wszyscy wzięli udział w spotkaniu z premierem Mieczysławem Rakowskim i odebrali z jego rąk wysokie odznaczenia państwowe.

fot. Newspix

Najnowsze

Komentarze

57 komentarzy

Loading...