Reklama

Warchoły kontra Scyzory. Skąd się wzięła “Święta Wojna” Radomia z Kielcami?

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

13 grudnia 2020, 06:00 • 25 min czytania 87 komentarzy

Warchoły jadą na świętą wojnę do Scyzorów. Jesteśmy coś winni ofiarom 1976 roku. Zbiórka w sobotę o 8:30 na dworcu PKP” – lokalne “Echo Dnia” cytowało plakaty, które zawisły w całym Radomiu. Kibice Radomiaka dostali wówczas zakaz wyjazdowy od PZPN-u za awanturę na meczu z ŁKS-em. Ale zbytnio się tym nie przejmowali. – Jedziemy tam mimo zakazu. Korona to nasza największa kosa – czytamy. No tak. Wojna rządzi się swoimi prawami i jeńców nie bierze.

Warchoły kontra Scyzory. Skąd się wzięła “Święta Wojna” Radomia z Kielcami?

Dalszy fragment tekstu budzi uśmiech. Kibice i policja na łamach prasy dywagują, czy na mecz jechać można, czy też nie.

“- Nikt nam nie zabroni wsiąść do pociągu. Pojedziemy tam i pokażemy siłę – zapowiadają kibice.

– Nie możemy nikomu zabronić wejścia do pociągu – mówią policjanci”.

Natomiast sam konflikt radomsko-kielecki to już nie temat do żartów, a jeden z poważniejszych sporów między miastami, którego korzenie leżą tak daleko od kibicowskich spraw, jak tylko się da. Warto przypomnieć, skąd wzięła się “Święta Wojna”, która trwa już od grubo ponad 100 lat.

Reklama

Skąd się wziął konflikt na linii Radom – Kielce?

Media po stronie Kielc

Końcówka XIX wieku. Polska obchodzi setną rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja. Powstają Liga Polska i Stronnictwo Ludowe. Wciąż walczymy o niepodległość, ale – jak to w naszym kraju bywa – wewnątrz toczą się także inne, małe wojenki. Na przykład między najważniejszym miastem jednej z guberni – Radomiem – a miastem mniejszym, podlegającym mu, czyli Kielcami. Ci drudzy zdają się żywić do tych pierwszych jakąś niechęć, co przekłada się na to, co ukazuje się w radomskiej prasie. Bo tak się składa, że choć Radom rządzi dystryktem, to jednak swojej prasy nie ma. To ta kielecka dominuje w regionie. A w niej szpilki wbijane w sąsiadów.

Jak spojrzy się w prasę kielecką z końca XIX wieku i początku XX, czyli ponad 100 lat temu, to w tej prasie łatwo znaleźć artykuły, w których teoretycznie ktoś opisuje sytuację w Radomiu. Do któregoś momentu nie istniała jeszcze prasa radomska, to była prasa wydawana w Kielcach. Nierzadko w tych artykułach pojawiały się docinki w stylu “w Radomiu, w którym zazwyczaj nic się nie dzieje, zdarzyły się nagle trzy pożary”. Cytuje z pamięci, chodzi mi o charakter tych docinków. Było tego sporo w latach 1890 – w górę. Jakoś im Radom nie pasował – tłumaczy nam dr Robert Utkowski, radny Rady Miejskiej w Radomiu.

Niby nic, a tak to się zaczęło. Pierwszy zalążek konfliktu, jak chrust zebrany pod rozpalenie ogniska. Kwestia kieleckiej prasy będzie bolała radomian jeszcze przez długie lata. – Mimo że Radom był silnym ośrodkiem prasowym, wydawano tu sporo prasy, to bolało radomian to, że „Echo Dnia” wymyślono w Kielcach, a u nas była tylko filia. Słowo Ludu też została wymyślona w Kielcach, a tu była tylko redakcja. Nie potrafiliśmy przez cały PRL stworzyć w Radomiu własnej gazety. Po 1991 roku były różne próby, ale nadal dominowały Kielce. Dziś jedyną gazetą powstałą w Radomiu jest tygodnik “7 Dni” – mówi nam Iwona Kaczmarska, redaktor naczelna wspomnianego tygodnika.

Ale nie samą prasą człowiek żyje. Skoro Kielce docinały Radomiowi, to i Radom zaczął docinać Kielcom.

Reklama

Poseł zatrzymał pociąg do Kielc z bronią w ręku

O ile w czasach zaborów to Radom był najważniejszym miastem w regionie, tak po wyzwoleniu stolicą województwa nieoczekiwanie zostały Kielce. I właśnie ta niespodzianka była kolejnym kamyczkiem do ogródka. Bo role się odwróciły i to Radom mógł sąsiadowi zazdrościć. Wyższy status, szybszy rozwój – to wszystko widzieli zza miedzy. A wiadomo, jak to jest, kiedy sąsiad ma coś nowego. Zastanawiasz się, skąd on wziął na to pieniążki. Zaczęły się plotki, niedopowiedzenia i zazdrość.

Niektórzy mówili, że ogrodzenie z parku w Radomiu zabrano i zainstalowano je w Kielcach. Nieprawda. Jak się popatrzy na zdjęcia, to są dwa różne ogrodzenia, więc to jeden z mitów, który budował wzajemne “nielubienia” – wyjaśnia Utkowski.

Takich sytuacji bywało coraz więcej. Kielce mają nową drogę. Radom się wścieka: cholera, to powinno być u nas. Kielce są gospodarzem jakiegoś wiekopomnego wydarzenia. Radom marudzi: to mogliśmy być my. Obydwa miasta startowały z mniej więcej tego samego poziomu, jednak “doping”, który Kielce dostały w dwudziestoleciu międzywojennym, sprawił, że zaczęły wysuwać się na czoło pod względem jakości życia. A Radom wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego stracił rangę najważniejszego miasta w okolicy. Potem przyszli Niemcy i Polska znów znalazła się pod okupacją. Po niej jednak nic się nie zmieniło. Województwo kieleckie nadal istniało i Kielce miały wszystko – cokolwiek słowo “wszystko” znaczyło podczas PRL-u.

Jak Radomiak uczył Syryjczyków futbolu w czasach PRL-u?

Nie pamiętam, w którym roku w Kielcach został wybudowany urząd wojewódzki, ale jest tam taki ładny, duży budynek. Ten gmach urzędu miał być ponoć wybudowany w Radomiu, tylko Kielce go nam zabrały – Kaczmarska przytacza kolejną historię spod znaku “to powinno być nasze”.

O to, że Kielce coś mają, a Radom nie, najbardziej wściekał się Józef Grzecznarowski. Przedwojenny prezydent Radomia i późniejszy poseł na sejm. Pewna historia mówi o tym, że kiedy po wojnie prefabrykaty do budowy domów były transportowane koleją do Kielc, polityk dowiedział się o tym i wybrał się na dworzec. Następnie zatrzymał pociąg i przystawiając pistolet do głowy maszynisty, zażądał skrócenia trasy.

Wszystko ma zostać wyładowane w Radomiu. Ten pociąg dalej nie pojedzie.

W Kielcach nie byli z tego obrotu spraw zadowoleni. Postanowili załatwić temat z premierem, Józefem Cyrankiewiczem. Problem w tym, że sąsiedzi nie mieli pojęcia, że Cyrankiewicz i Grzecznarowski to kumple spod celi. Albo raczej – z baraku dla więźniów niemieckiego obozu. Rozmowa między tą dwójką była więc krótka.

– Co ty tam wyprawiasz?
– Zatrzymałem pociąg i dalej go nie puszczę.
– Dobra, rób jak chcesz.

I pociąg rozładowano w Radomiu.

Grzecznarowski – największy obrońca Radomia

Jedni mówią, że to miejska legenda. Inni dają jej wiarę, bo Grzecznarowski faktycznie był cięty na Kielce. Fragment wywiadu z jego córką, Heleną Szpilman, w “Gazecie Wyborczej”:

Jak już coś było w Kielcach, to musiało być i w Radomiu. Ojciec starał się o utworzenie szkoły wyższej, w Kielcach uczelnia już była. To było dla niego punktem honoru. Jak to? Oni mają, to i my musimy mieć! A przed wojną Radom górował nad Kielcami, choćby ze względu na przynależność do COP-u. A jeszcze ojciec stawał na głowie, żeby wszystko zdobyć dla Radomia. Tu była fabryka broni, która dawała zupełnie inną perspektywę miastu, tu była fabryka obuwia Bata i tytoniówka. I Ericssona sprowadził. To słynna historia: zaproponował im grunt pod budowę zakładu za symboliczną złotówkę, ale też zastrzegł w umowie, że Ericsson ma zatrudnić miejscowych fachowców przy budowie, a potem radomian przy produkcji telefonów”.

Albo inny fragment z rozmów ze Szpilman. Tym razem radomski portal “Co Za Dzień”.

“Pamiętam moment, kiedy w Kielcach powstała politechnika. Ojciec się bardzo zdenerwował, że jak to – w Kielcach, a nie w Radomiu?! Bo między tymi miastami zawsze była konkurencja. I zawsze z ust ojca słyszałam” „nie w Kielcach; to musi być w Radomiu”. Udawał się nawet do władz naczelnych, by przyspieszyć powstanie uczelni w Radomiu. Uważał – i chyba miał rację, mimo że Kielce były miastem wojewódzkim – że Radom, będąc bardziej uprzemysłowionym w stosunku do Kielc, stanowi w życiu kraju więcej. Starachowice, Radom to przecież Centralny Okręg Przemysłowy. Po wojnie ojciec, chociaż miał już zdecydowanie mniejsze możliwości, nadal był pełen tej ambicji. Niedawno byłam w Kielcach i tam jest piękna filharmonia. I tak sobie pomyślałam, że ojciec by tego nie mógł przeżyć – że w Kielcach taki piękny i nowoczesny gmach filharmonii, a w Radomiu jej nie ma”.

Tak, ten człowiek był zdolny do tego, żeby zatrzymać pociąg z bronią w ręku. A potem nadszedł rok 1975. Województwo kieleckie zniknęło. I zdarzył się Czerwiec 1976.

Czerwiec ’76 przelał czarę goryczy

Ogromny i niespodziewany strajk robotniczy był jednym z najważniejszych na drodze do obalenia komunizmu. W Radomiu do dziś śpiewają, że gdyby nie oni i Ursus, nadal jedlibyśmy chleb z marmoladą. Czerwiec ‘76 to także wielki, być może największy, powód wojny radomsko-kieleckiej. Dlaczego? Wyjaśnia nam to dr Paweł Sasanka z IPN-u.

Od zakończenia wojny Radom znajdował się w województwie kieleckim, Radomianie generalnie uważali, że ich miasto na tym cierpi, ponieważ Kielce jako stolica województwa otrzymują więcej pieniędzy z budżetu na inwestycje, rozwój itp. i nie przekazują ich dalej tyle, ile powinny. Dlatego reformę administracyjną z 1975 r. w wyniku której powstało 49 województw, a Radom został miastem wojewódzkim, jego mieszkańcy przyjęli z nadziejami, także jako „wyzwolenie z niewoli kieleckiej”. Potraktowano to jako szansę na rozwój miasta. Pomijam tu na ile były to nadzieje uzasadnione, chodzi mi o naświetlenie źródeł niechęci między kielczanami a radomianami. Przepaść między nimi wykopały władze komunistyczne w czerwcu 1976 r. Wtedy to na skutek drastycznej podwyżki cen żywności ogłoszonej z zaskoczenia w połowie województw 25 czerwca 1976 r. doszło do fali strajków i protestów, strajkowało i na różne sposoby protestowało kilkadziesiąt tysięcy ludzi – mówi nasz rozmówca.

Radom był tym miastem, w którym robotnicy wyszli na ulice, zajęli i podpalili siedzibę komitetu wojewódzkiego partii, doszło do starć ulicznych. Protest został brutalnie spacyfikowany, to tam narodziło się pojęcie „ścieżek zdrowia”, czyli bito ludzi przepędzanych przez szpalery milicjantów. Chociaż zajścia uliczne miały miejsce np. także w Ursusie i Płocku, to Radom najbardziej naraził się władzy, która zemściła się na jego mieszkańcach na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej. Radom został nazwany miastem „warchołów” – chuliganów i łobuzów, którzy demolowali sklepy, kradli itd. Władze w całym kraju uruchomiły wielką kampanię propagandową w prasie, radiu, telewizji. Na stadionach organizowano wiece z udziałem kilkudziesięciu tysięcy osób, w których czasie demonstrowano poparcie dla ekipy Gierka i potępiano „warchołów” – kontynuuje Sasanka.

Wiec w Radomiu, jako mieście napiętnowanym, był szczególny. Tu w ramach kampanii propagandowej na stadion Radomiaka ściągnięto tylko niewielką grupę pracowników z fabryki broni („Łucznik”, wówczas „Walter”), w której zaczął się protest, którzy musieli słuchać tego seansu nienawiści. Miasto zradiofonizowano i nagłośnienia ulicznego słuchali tego wszyscy mieszkańcy. I teraz proszę sobie wyobrazić, że żeby zapełnić ten stadion, ściągnięto autokarami aktyw partyjny z okolicznych miast. W tym ze znienawidzonych Kielc. Oczywiście nie tylko, ale to już nie miało znaczenia, w Radomiu się o tym pamięta. Na marginesie dodam, że kolejna reforma administracyjna, już po przełomie ustrojowym, która odebrała Radomiowi status miasta wojewódzkiego i była dla miasta ciosem, była łatwiejsza do ścierpienia dlatego, że Radom znalazł się w województwie mazowieckim, a nie znów trafił do Kielc (choć naturalnie w tej rywalizacji bolał ich status wojewódzki ) – tłumaczy historyk badający strajki w 1976 roku.

Dodam, że choć wielu mieszkańców Radomia zapłaciło wysoką cenę za protest, kampania mimochodem miasto „warchołów” rozsławiła. Podróżujący latem 1976 r. po kraju Radomianie, często spotykali się z gestami sympatii i solidarności, np. gdy ktoś zwrócił uwagę na radomskie numery rejestracyjne. Nie wiem tylko, czy było tak również w Kielcach… – kończy Paweł Sasanka.

Nie, w Kielcach tak nie było. I właśnie do tego dziś najczęściej odnoszą się ci, którzy o tej niechęci pamiętają. A że trybuny od dawien dawna były miejscem, na których łatwo spotkać lokalnych patriotów, to nienawiść kielecko-radomska kwitła w najlepsze na meczach piłkarskich. Poza tym nawet jeśli nie chodziło o patriotyzm, a jedynie wymówkę do obicia komuś gęby, to ciężko było o lepszy powód niż Czerwiec ‘76. Co zresztą widać po przywołanych na wstępie plakatach.

Setki milicjantów i spalony autokar

Zanim jednak skoczymy do sezonu 2004/2005, pomówmy o tym, co działo się w PRL-u i Polsce lat 90. Bo to wtedy rywalizacja Korony z Radomiakiem była najmocniejsza – nawet mimo faktu, że oba zespoły nie grały w najwyższej klasie rozgrywkowej. Zresztą, to radomianie jako pierwsi zrealizowani te marzenia, powodując sporą zadrę u sąsiadów.

Kielce zazdrościły Radomiakowi, że był wcześniej w Ekstraklasie. Potem to się odwróciło, gdy Radomiak grał w niższych ligach, a Korona w Ekstraklasie. Tak to mniej więcej wyglądało z mojej perspektywy. Kiedyś był problem jak się było z Kielc i się było w Radomiu. Można było dostać w łeb. Potem jak jeździli kibice na kadrę, to zdarzało się, że kibice z Radomia pytali: skąd jesteście – wspomina Jaromir Kruk, redaktor naczelny portalu “Kielecki Futbol”. Potwierdzenie jednej z tych historii słyszymy u pewnego radomskiego kibica.

Miałem taką sytuację, że pojechałem na mecz reprezentacji Polski. W pociągu znaleźli mnie kibice Korony i chcieli mnie z niego wyrzucić. Na szczęście udało się obronić, bo z pomocą przyszli kibice innych drużyn – mówi nasz rozmówca.

Jak byłem mały to o spotkaniach klubów z Kielc i Radomia zawsze dużo pisało się w gazetach – kontynuuje Kruk. – Były mega emocje, Kielce czekały na te spotkania. Milicja w latach 80. pałowała równo. Dworzec był zawsze obstawiony. W latach 90. było coś takiego, że kibice Radomiaka obrzucali pociąg Korony kamieniami 15 kilometrów przed Radomiem. W drugą stronę też się to zdarzało. Rodzice nie chcieli mnie puszczać na takie mecze.

Pamiętam jeszcze przemarsz kibiców Radomiaka przez Kielce. Jak szli na stadion Korony, to byli eskortowani przez policję, wtedy to były niecodzienne wydarzenia, to było ze 30 lat temu. Na pewno były to mecze z dodatkowym podtekstem i smaczkiem z obu stron. Najbardziej zadowoleni byli chyba skarbnicy klubowi, bo napędzało to sprzedaż biletów – mówi nam Dariusz Wikło, kielecki dziennikarz.

W obydwie strony wyglądało to tak, jakby się wojna zbliżała. Ludzie okna zastawiali tekturami, jak Korona przyjechała do Radomia i szła od dworca na stadion. Jak ktoś miał samochód przy ulicy, to parkował gdzie indziej. O takim meczu mówiło się przez cały tydzień. Kiedyś nie było pociągów specjalnych, każdy wiedział, że jak przyjedzie Korona czy Radomiak, to o danej godzinie, pociągiem rejsowym. Oni szukali cały czas okazji, żeby coś zrobić, ale policji było na setki. Jak Korona przyjechała w 1000 osób, to było 300 milicjantów. Niesamowicie to wyglądało. Na meczu wygranym przez Koronę 4:1 było więcej policji niż kibiców. Gdzieś w powietrzu zawsze czuć było emocje, wisiała taka czarna chmura – wspomina Sylwester Szymczak, dziennikarz radomskiego “Echa Dnia”.

Pełny stadion Korony podczas meczu z Radomiakiem

Jednym ze słynniejszych zdarzeń dotyczących tej rywalizacji była wojna autokarowa. Tę sytuację świetnie opisano w książce “Koroniarze”.

Do historii przeszło spotkanie z Radomiakiem za trenera Palika. Podróż do Radomia nie układała się od samego początku.
– Kiedy przejeżdżaliśmy przez Szydłowiec, przed autokar wyleciał nam pudel. Było ślisko, hamulce nie dały rady i słyszeliśmy tylko takie głuche uderzenie. Pamiętam, jak po wszystkim masażysta Wojtek Cecko powiedział kierowcy: Bozia cię pokara. To oczywiście nie była jego wina, bo nie dało się wtedy nic zrobić. Na początku nikt nie przywiązywał wagi do tych słow… – wspomina Paweł Wolicki.
Między kibicami obu ekip było gorąco jeszcze przed meczem, a już po nim radomianie postanowili poprzerzynać opony w autobusie, którym przyjechali na ich stadion piłkarze z Kielc. Fachowa robota. Wtedy pojawił się problem z powrotem. (…)

Kibice Korony oczywiście tylko czekali na to, by zrewanżować się radomianom. Można było w ciemno obstawiać, że gdy Radomiak przyjedzie do Kielc, coś się wydarzy. No i się wydarzyło. Na parkingu koło stadionu na Szczepaniaka stał autobus na radomskich numerach. Przez pewien czas było spokojnie, ale w końcu wybiła godzina zemsty. Operację zaczęto od wybicia w nim szyb. Do środka wrzucono coś w rodzaju koktajli Mołotowa. Autobus zaczął się palić. Kibice byli przekonani, że z nawiązką zrewanżowali się rywalom. Jak się jednak okazało, spalili autobus radomskim lekkoatletom, którzy obok mieli swoje zawody. Autokar Radomiaka stał w innym miejscu. Celowo go schowano, żeby nikomu nie przyszło do głowy nic głupiego”.

Nie tylko Radomiak i Korona

Radomsko-kieleckie potyczki wykraczają jednak poza rywalizację Radomiaka z Koroną. Pamiętne jest choćby starcie Korony z Bronią w barażach o utrzymanie w drugiej lidze, które zakończyło się dwoma remisami. Broń utrzymała się dzięki temu, że w Kielcach zdobyła dwa gole. Jeszcze ciekawszy był sezon 1989/1990. W trzeciej lidze spotkały się wówczas: Broń Radom, Radomiak Radom, Błękitni Kielce, Korona Kielce oraz Stadion Kielce. Istny kocioł, z którym wiąże się nietypowa historia.

Ciekawostka jest taka, że bywały spotkania, gdy Korona przyjeżdżała do Radomia, a “Broniarze” siadali po stronie Radomiaka i zawsze byli za Radomiakiem. To odległe czasy, dzisiaj to nie do pomyślenia, ale Radom się jednoczył, kiedy przyjeżdżała Korona i zawsze było szukanie okazji, gdzie tam stłuc autokar, czy coś innego zrobić. Z drugiej strony było to samo, Radomiak przychodził na Narutowicza, siadał prawie na zakolu i może nie wspierał, ale był w gotowości, jakby coś się działo. Mieli wspólnego wroga – zdradza Sylwester Szymczak.

Było tak, byłem na tym meczu. To był sezon 1989/1990. Radomiak grał w Kielcach z Błękitnymi, a Korona przyjechała na Broń. Wtedy kibice Radomiaka i Broni stali obok siebie, co dzisiaj byłoby niemożliwe, czasy się zmieniły – potwierdza jeden z kibiców Radomiaka.

Zasada była wówczas prosta – my przeciwko światu. W zakładach pracy żartowano: słuchaj ty to broniarz jesteś, ale jak Korona przyjedzie, to jej wpierdolimy. W odwrotną stronę było to samo. Z kolei na Błękitnych, którzy tak licznej grupy kibiców nie mieli, potrafiły się wybrać tłumy. – Ponad 1500 osób pojechało na mecz z Błękitnymi w drugiej lidze w 1993 roku, gdy Radomiak walczył ze Stomilem i Petrochemią o awans do Ekstraklasy – słyszymy od uczestnika tamtego wyjazdu.

Ciekawy opis tamtej wyprawy znajdziemy na profilu “Kibicowskie lata 90” na Facebooku:

W sezonie 1993/94 znów mieliśmy zagrać w Kielcach z najbardziej znienawidzonym w Radomiu klubem (nie dość, że kielecki to jeszcze milicyjny) Błękitnymi. W erze przedinternetowej umawialiśmy się na mecze przekazując jeden drugiemu informację gdzie i kiedy będzie zbiórka. Mimo tych niedogodności na dworzec przybył około tysięczny tłum kibiców ‘Zielonych”. Była groźba, że nie pomieścimy się w pociągu i rzeczywiście było ciężko się do niego dostać. Ścisk był duży, ale oczywiście w Radomiu nikt nie został. Cały skład oflagowany i przystrojony szalikami, aby scyzoryki nie miały wątpliwości kto do nich przyjeżdża. Do Kielc wjechaliśmy z konkretnym dopingiem i od razu ruszyliśmy w miasto.

Przed dworcem zostaliśmy zatrzymani przez milicję, która próbowała ustawić kordon, żeby zorganizować nasz pochód na stadion. Od razu doszło do przepychanek, ale sytuacja szybko się uspokoiła i ruszyliśmy w drogę ze śpiewem umilając czas naszym wielbicielom z tego miasta piosenkami sławiącymi Radom i Radomiaka. Po przejściu kilku kilometrów niebiescy próbują zatrzymać jednego z kibiców, co kończy się znów zadymą i okupacją ronda na kilkanaście minut. Po jego uwolnieniu idziemy dalej. Dochodząc na stadion wszyscy ruszają biegiem, aby jak najszybciej dostać się na trybuny. Po drugiej stronie płotu paru kielczan załapuje się na oklep. Milicja rzuca gaz łzawiący, ale my jesteśmy już pod kasami.

Błękitni oddali nam do dyspozycji prawie połowę głównej trybuny. Wieszamy flagi na płocie i na maszcie, który stał przed naszymi sektorami. „Zielono-biała” powiewała nad stadionem do końca meczu. Gra zaczęła się od ataków naszej drużyny, ale ani Siadaczce, ani Jakóbczakowi nie udało się zdobyć bramki. My oczywiście z bardzo dobrym dopingiem. Na stadionie zebrała się spora grupa kibiców Korony, co zaowocowało wzajemnymi „pozdrowieniami”. Tuż po przerwie bramkarz pokazał nam wyprostowany środkowy palec i za chwilę wyciągał piłkę z siatki po pięknym strzale głową Jakóbczaka. Od tej pory zerwał się naprawdę huraganowy doping. Chwilę później Machnio w sytuacji sam na sam z bramkarzem trafił w słupek.

Niestety w ostatnim kwadransie oddaliśmy inicjatywę gospodarzom, co zakończyło się bramką wyrównującą i mecz zakończył się wynikiem 1-1. Mimo to byliśmy zadowoleni, że udało się kielczakom utrzeć nosa. Wspólnie z piłkarzami cieszyliśmy się po meczu m.in. intonując pieśń o tym, co robi Jusza na dworcu w Kielcach. Na schodzących do szatni piłkarzy czekali przy zejściu z płyty boiska miejscowi. Kończy się to przepychankami. Na ten widok ruszamy, ale zostaliśmy powstrzymani przez milicję, która całą drogę powrotną prowokuje. Nie mogli biedacy się z nami rozstać. W pociągu bardzo wesoło, ale spokojnie“.

Także w naszym reportażu o Błękitnych osoby związane z tym klubem wspominają, że mecze z radomskimi zespołami budziły dodatkowe emocje.

“Graba: – Derby były meczem ważnym zarówno dla zawodników Błękitnych i Korony, ale dla kibiców również: frekwencja zawsze była bardzo dobra. Jeszcze mecz z Radomiakiem zawsze miał skupiał wielu sympatyków. Nie wiązało się to jednak nigdy z żadnymi ekscesami. Na boisku raz była lepsza Korona, raz Błękitni. Zresztą, była również rotacja zawodników między tymi drużynami”.

Pamiętne mecze z lat 80. i 90.

Na mapie spotkań Radomiaka z Koroną znajdziemy kilka istotnych dla obu drużyn punktów. Tak było w sezonie 89/90, o którym już wspominaliśmy. Wówczas awans wywalczyła Korona, która o dwa punkty wyprzedziła Radomiaka. To o tyle istotne, że:

  • w ostatniej kolejce Radomiak przegrał z Błękitnymi, a Korona wygrała z Bronią
  • zwycięstwa różnicą minimum trzech bramek liczone były za 3 punkty, pozostałe za 2
  • co więcej, przy różnicy minimum trzech bramek punkt odejmowano rywalom

A tak się akurat składa, że w pierwszym meczu Radomiaka z Koroną ci pierwsi na własne życzenie zgarnęli o punkt mniej. – Wtedy grało tam 20 drużyn, bardzo silnych – Cracovia, Karpaty Krosno, Wisłoka Dębica. Radomiak wtedy przeważał i powinien strzelić więcej bramek, ale wygrał tylko 1:0 po golu Jacka Kacprzaka. Wtedy zwycięstwo było liczone za trzy punkty, jeśli wygrywało się 3:0. Potem Radomiakowi zabrakło dwóch punktów, żeby awansować. Pierwsza była Korona – mówi nam jeden z kibiców.

Korona mogła świętować. Tak samo, jak świętowała w 1995 roku, gdy wygrała w Radomiu 4:1. W tym spotkaniu zagrał Cezary Ruszkowski, radomianin, który został legendą klubu z Kielc. – Byłem wychowankiem Radomiaka, jednak niedane mi było zagrać w seniorach tego klubu. Zagrałem za to w seniorach Broni. W trzeciej lidze były derby kielecko-radomskie, to było istne szaleństwo. Na Radomiaku wygraliśmy 4:1, Darek Kozubek strzelił wtedy chyba trzy bramki. Zawsze mocniej się na takie mecze mobilizowaliśmy, to działało na wyobraźnię. Kibice się angażowali, zawodnicy dawali z siebie więcej. Bywało ostrzej, mimo że się znaliśmy z zawodnikami, to graliśmy na pograniczu faulu. Nie ze złośliwością, ale walka była zawsze.

“Nigdy nie chcieliśmy być drugą Odrą Wodzisław”. Jak gaśnie Korona

Ciekawie było także na trybunach, o czym opowiada Jaromir Kruk. – Wtedy kibice obrzucali kamieniami sektor Korony. Zawsze były kielecko-radomskie awantury, tam gdzieś się pobili, tam próbowali kogoś złapać. W tamtym meczu Kozubek i Kubicki grali bardzo dobrze. Korona miała super drużynę, trener Włodzimierz Gąsior walczył z nimi o awans do Ekstraklasy, tylko niestety nie było na to pieniędzy. Doszli nawet do ćwierćfinału Pucharu Polski, gdzie ich przekręcił sędzia.

Był to idealny rewanż za porażkę 0:5 z początku lat 80. Wtedy szampana pił Radomiak. Relacja za “Tylko Radomiak”:

“Był to pierwszy w historii pojedynek o II-ligowe punkty. Stawką meczu w Radomiu był fotel lidera, na którym po raz pierwszy w historii zasiadała Korona. Zespół z Kielc na pozycję lidera wskoczył tydzień wcześniej kosztem Radomiaka, który stracił punkty, remisując na wyjeździe z Lublinianką. Zieloni rozegrali bardzo dobre spotkanie i odprawili rywala z bagażem pięciu goli, wracając w dobrym stylu na fotel lidera II ligi. Po dwa gole strzelili Marek Wojdaszka i Bernard Bojek, a jedno trafienie dołożył Andrzej Niedziółka. Bramki kieleckiej Korony strzegł w tym meczu wychowanek Radomiaka Jerzy Fronczak”.

Ostatnia odsłona “Świętej Wojny” – 2004/2005

Aż w końcu obydwa kluby rozjechały się na długie lata. Korona radziła sobie lepiej, Radomiak gorzej. Dopiero w 2004 roku udało im się spotkań ponownie. Znów na zapleczu Ekstraklasy. I – jak już wiecie – radomianie zamierzali hucznie uczcić okazję wypadu do Kielc. Nawet mimo zakazu PZPN i tego, że gospodarze zapowiedzieli, że na stadion wejdą tylko osoby zameldowane w województwie świętokrzyskim.

Byłem na meczu w 2004 roku incognito, bo kibice Radomiaka mieli wtedy zakaz wstępu. Staliśmy 10 metrów od młyna Korony, gdy padła bramka. Cieszyć się nie mogliśmy, to są mieszane uczucia… W Radomiaku grał wtedy na bramce Krzysztof Pyskaty, były zawodnik Korony, który został ciepło przyjęty. Publika raczej spokojna, gospodarze śpiewali, żeby wpuścić “Warchołów” i kibice Radomiaka ostatecznie na stadion weszli – mówi jeden z kibiców, którzy wybrali się na “Świętą Wojnę”.

Na tamtym spotkaniu był także Michał Siejak, znany z telewizji Korony Kielce, a obecnie m.in. prowadzący audycję “To My Scyzory” w Weszło FM. – Na Koronę zacząłem chodzić w 1998 roku, więc w mojej świadomości mecze z Radomiakiem są w zasadzie dwa – dwumecz z sezonu 2004/2005. W pierwszym meczu w Kielcach Grzegorz Bonin grał w barwach Radomiaka, ale było już wiadomo, że zimą przyjdzie do Korony. Kibice z Kielc śpiewali wtedy “Bonin, Bonin, nasz Scyzoryk”, żeby wkurzyć gości z Radomia.

Faktycznie, Bonin najpierw strzelił Koronie pięknego gola, a potem przeniósł się do sąsiada. Dla Radomiaka był to ważny transfer. “Sport.pl” pisał o nim tak:

“Pozyskaniem młodego gracza Radomiaka zainteresowane były cztery kluby: Górnik Łęczna, Polonia Warszawa, Podbeskidzie Bielsko-Biała i Kolporter Korona Kielce. Kiedy “zieloni” podali cenę wywoławczą – 400 tys. zł, na placu boju pozostali tylko kielczanie. Negocjacje pomiędzy klubami trwały kilka dni, aż stanęło na kwocie 200 tys. zł. – Umowa nie jest jeszcze podpisana, ale sprawa jest praktycznie przesądzona – zdradza prezes Radomiaka Marian Telęga. Jak się dowiedziała “Gazeta”, czynnikiem decydującym w tej sprawie okazał się czas. Kolporter, ustami menedżera Piotra Burlikowskiego, zapewnił, że pieniądze zostaną przelane w jednej racie w ciągu trzech dni. – To pozwoli nam na wypłacenie piłkarzom zaległego wynagrodzenia za listopad i uregulowanie zobowiązań wobec ZUS-u, które wynoszą 90 tys. zł – podkreśla Telęga”.

Dziurę w budżecie udało się załatać, jednak zadra w sercu pozostała. Wiosną, kiedy Bonin przyjechał do Radomia, stadion go wygwizdał. On sam ponoć odpłacił się trybunie “Pod Gołębnikiem”, na której siedzieli najbardziej zagorzali kibice Radomiaka, pokazując w jej stronę środkowy palec. Zaliczył także asystę i to była nawet większa zemsta. Bo radomianie bili się wtedy o utrzymanie, więc potrzebowali przynajmniej punktu, żeby zapewnić sobie grę w barażach. Tymczasem do 80. minuty Korona wygrywała 2:0. A potem? A potem dwa razy do siatki trafił Jacek Kacprzak. Ten sam, który 15 lat wcześniej strzelił gola w wygranym spotkaniu w trzeciej lidze.

Piłkarz za wagon butów i sędziowskie układy. Andrzejewski wspomina Radomiaka w Ekstraklasie

Wtedy z radości zatrząsł się stadion. Korona miała niesamowitą kapelę, chcieli grać w Ekstraklasie – mówi Sylwester Szymczak. – Eksplozja radości, tego się nie da opisać – wtóruje mu jeden z obecnych na meczu kibiców.

Długo się czekało na taki mecz przy Struga. Korona-kibice przyjechała pociągiem, na stadion dojechali autobusami MPK, bo drodze na mieście coś tam się działo, chyba powybijane szyby w autobusach. Szczelnie wypełnili klatkę. Cały mecz oczywiście wymiana uprzejmości – opowiada Piotr Stanikowski, który prowadzi stronę “TylkoRadomiak.pl”.

Po przerwie Korona podwyższyła na 2:0 i wydawało się, że spokojnie ten mecz wygra. Na trybunach było coraz goręcej. Pamiętam racowisko na cały stadion, później chyba te race laty do klatki i w drugą stronę. W 80. minucie Radomiak strzelił kontaktowego gola. Niesamowity doping. W doliczonym czasie był rzut wolny sprzed pola karnego. Piłka trafiła chyba kogoś w rękę czy za wcześniej ktoś wybiegł i sędzia podyktował jeszcze jeden rzut wolny kilka metrów bliżej. Strzelał chyba Terlecki, jakieś zamieszanie w polu karnym, piłka spadał pod nogi Kacprzakowi i gol. Niesamowita radość, euforia. Ten gol i w efekcie remis dał Radomiakowi baraże, bo tak to by się warzyło wszystko w ostatnim meczu w Bełchatowie. Można powiedzieć, że ten remis w takich okolicznościach i z tym rywalem był jak zwycięstwo – dodaje nasz rozmówca.

Dla Macieja Lesisza, późniejszego asystenta trenera Dariusza Banasika, było to wyjątkowe spotkanie. – To był najważniejszy mecz w moim życiu. Przyszedł na niego cały stadion. Dla zawodników z Radomia i regionu to był mecz bardzo istotny. Walczyliśmy o utrzymanie i zdobyliśmy bardzo cenny punkt. Na papierze byli od nas mocniejsi – wspomina były napastnik Radomiaka.

Tamten gol w doliczonym czasie gry pozwolił radomianom zagrać w barażach z Tłokami Gorzyce i utrzymać się w lidze. Korona natomiast awansowała do Ekstraklasy. Rok później przepaść między klubami się powiększyła, bo radomianie znów trafili do barażów, w których ostatecznie… zostali “przekręceni”. Maxwell Kalu pudłował na potęgę, a potem podpisał kontrakt z klubem z Opola. Z kolei Swetosław Byrkaniczkow w komediowy sposób nie wykorzystał rzutu karnego. Ale i okoliczności spotkania z Koroną pozostają niejasne. – W drugiej lidze to już niestety był handel. Sędzia przedłużał, przedłużał. Fajne to było, że wtedy wyrównaliśmy, ale po latach człowiek się dowiedział, że to było szyte – stwierdza osoba związana z radomskim klubem.

Korupcja na meczu juniorów

Do dziś jest to ostatni oficjalny pojedynek Radomiaka z Koroną. Ale w międzyczasie zdarzyło się coś jeszcze. W 2010 roku o awans do finału mistrzostw Polski walczyli juniorzy obydwu klubów. Po paru latach bez okazji do spotkania obydwie strony wykorzystały ten mecz jako okazję do odwiedzin. Kibice Radomiaka zorganizowali nawet wyjazd do Kielc, żeby wspomóc młodych piłkarzy.

Ciekawiej było jednak w rewanżu. W Radomiu doszło bowiem do próby skorumpowania sędziego Pawła Pskita. Tak, tego samego Pskita, który do dziś sędziuje spotkania na zapleczu Ekstraklasy.

Kierownik Radomiaka podszedł do niego z napisem “1500” na dłoni. Pokazał mu “pionę” i mówi: dzień dobry panie sędzio, witam znajomego. Liniowi zdębieli, a on się spojrzał i zadzwonił po policję. Pskit zrobił z tego totalną aferę – mówi nam świadek tego zdarzenia.

“- Jestem zaskoczony, że w ogóle spotkałem się z taką sytuacją i zaszokowany, tym bardziej że miało to miejsce przed meczem na poziomie rozgrywek młodzieżowych – powiedział w siedzibie PZPN sędzia tego meczu, Paweł Pskit” – czytamy w relacji “Echa Dnia”.

Ostatecznie do finału dostała się Korona, która wygrała pierwszy mecz, a w rewanżu odniosła zwycięski remis. Od tamtej pory takich potyczek już nie było. I dziś także do “Świętej Wojny” nie dojdzie, bo bez kibiców wojny nie ma. Zresztą po tylu latach to już nie to samo…

Wojna przygasła, ale nie na dobre

W Kielcach zawsze było mówione, że Radomiak to duża kosa, największy rywal w latach 80. i 90. Rywalizacja o prymat w rejonie. Teraz tych kontaktów nie ma, więc wydaje mi się, że Koronę pod kątem regionalnej rywalizacji “grzeje” KSZO Ostrowiec Świętokrzyski czy fan cluby Widzewa z województwa świętokrzyskiego – mówi Siejak.

Nie znaczy to jednak, że obydwie strony o sobie zapomniały. W sobotę na treningu pojawili się kibice Radomiaka, którzy przekazali zawodnikom, co myślą o kieleckim klubie i jakiego wyniku od nich oczekują. – Kibice w Radomiu i w Kielcach mają do siebie zarazem miłość i nienawiść. Brakuje trochę tej rywalizacji – przyznaje Jaromir Kruk.

I choć radomianie i kielczanie od lat żyją raczej w symbiozie, żartując z siebie nawzajem w kręgach znajomych, to takie spotkanie może kilka wygasłych już tematów rozbudzić na nowo. W końcu jeszcze parę lat temu prezydent Kielc – Wojciech Lubawski – musiał przepraszać Radom za pewien żart. Opisała to “Gazeta Wyborcza”.

“Od paru lat na froncie był spokój, aż tu nagle kilka dni temu “Echo Dnia” – gazeta kielecko-radomska – doniosło, że w kieleckich sklepach i na stacjach benzynowych można kupić zapalniczki z herbem miasta i rysunkiem turysty ze scyzorykiem wbitym w tylną część ciała. – Co na to władze Kielc? – dziennikarz zapytał prezydenta Lubawskiego. A ten odpowiedział: – Trudno mówić o promocji miasta patrząc na taką zapalniczkę. Pewnie wymyślił to ktoś z Radomia. Dla mnie ma to znamiona przestępstwa. Nikt nie prosił nas o zgodę na wykorzystanie herbu miasta i powinien za to odpowiedzieć. Odpowiednie służby się tym zajmą”.

Z kolei niedługo potem Radom ogłosił produkcję scyzoryków z herbem miasta, na co oburzyli się kielczanie. A w drugą stronę? W Radomiu wciąż są ponoć osoby, które nigdy w życiu nie kupią majonezu kieleckiego.

W imię zasad. I podsycania płomienia konfliktu dla kolejnych pokoleń.

SZYMON JANCZYK

Serdecznie dziękuję wszystkim – tym wymienionym w tekście, a także tym, którzy woleli pozostać anonimowi – za pomoc w tworzeniu tego artykułu.

fot. Newspix/”Echo Dnia”/”Tylko Radomiak”

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

87 komentarzy

Loading...