Oglądaliście kiedyś retransmisję meczu ukochanej drużyny, znając już niekorzystny dla niej wynik? Przez 90 minut towarzyszy ci wyłącznie myśl, że skończy się źle. Chwilami może się wydawać, kurczę, a gdyby jednak udało się oszukać los? Ale to złudzenie. Miraż. Od początku jest jasne – na końcu nie ma niczego dobrego, na końcu są ból i łzy. Życie Diego Armando Maradony dla jego fanów musiało być podobną historią. Wszyscy znali jej zakończenie. Wszyscy wiedzieli, czym grozi jego tempo, jego zwyczaje, jego cała filozofia życiowa.
Ale nic nie dało się zrobić, mogliśmy tylko wiernie obserwować ten najdłuższy w historii futbolu skok bez spadochronu. Świadomy, pozbawiony lęku, pozbawiony smutku czy frustracji wybór. Spadochron nie jest potrzebny, bogowie przecież potrafią latać.
***
To takie oklepane, ale nie da się zacząć inaczej. Mecz z Anglią. Jeden gol to najcudowniejszy ze wszystkich cudów świata, rajd, w którym nie brakowało niczego, akcja-ikona, akcja-tatuaż po wewnętrznej stronie powiek każdego fana argentyńskiej piłki. Drugi gol to najohydniejsze ze wszystkich ohydztw świata, strzelony ręką, dodatkowo pohańbiony żenującym tłumaczeniem o Ręce Boga. Jaka szalona amplituda na przestrzeni jednego meczu, od prawdziwego boga futbolu do hochsztaplera sprzedającego gwoździe jako chrystusowe relikwie sprzed 2 tysięcy lat.
Czy to było wejście w zakręt, z którego Maradona już nigdy miał nie wyjść? Czy to po prostu jeden z tysięcy jego drobnych grzeszków, za które kochał go świat – tak szczelnie wypełniony grzesznikami?
PRZYGOTOWANIA DO SKOKU
Fernando Signorini, trener przygotowania fizycznego, który miał okazję oglądać Diego Maradonę z bliska, współpracując z nim już w czasach jego gry dla Barcelony, dzieli życie Diego na dwa etapy. Pierwszy, gdy towarzyszył mu charakterystyczny przejmujący lęk chłopaka wyrastającego z brudnych osiedli. Lęk, że nie podoła, że mu się nie uda. To okres zdobywania, mozolnego wspinania się, by udowodnić całemu światu, że beton chodników w Buenos Aires to idealna gleba, by zakwitła tam piękna róża.
Maradona tych lat to może nie do końca tytan pracy, ale jednak człowiek skoncentrowany na celu. Signorini w rozmowie z Weszło powiedział: Diego jasno zaznaczył, że chce zostać mistrzem świata i konsekwentnie do tego dążył, aż do 1986 roku.
W tym okresie Diego dawał z siebie absolutnie wszystko, by dojść na szczyt. I doszedł. Wygrał mundial w 1986 roku, zaraz po pierwszym w historii scudetto z Napoli. Stał się też jednym z pierwszych fenomenów globalizacji. Można śmiało powiedzieć, że był wtedy najważniejszym człowiekiem na świecie.
Co może być większe od lęku chłopaka z biednej dzielnicy, obawiającego się, że nie powiedzie mu się jego wielki plan? Lęk chłopaka z biednej dzielnicy, obawiającego się, że spadnie ze szczytu, na który tak mozolnie się wspinał.
Kokaina pojawia się tuż przed, razem z chorymi oczekiwaniami, zapewne trochę jako magiczny sposób na presję, brak czasu, może nawet zupełnie prozaiczne zmęczenie.
Potem staje się już nieodłącznym elementem życia, ale wówczas? Wszystko jest nowe. Maradona przeciera ścieżki i tym razem nie chodzi nam o durną zabawę słowem. Jest jedną z pierwszych gwiazd sportu w erze totalnej globalizacji. Rozciąga swój czas pomiędzy boisko treningowe, przemowy dla setek tysięcy kibiców, audiencje u koronowanych głów tego świata. W 1986 roku poznaje się z Fidelem Castro, odwiedza komunistycznego zbrodniarza świeżo po ugraniu Mistrzostwa Świata. Równolegle zapraszają go najważniejsi politycy świata, w jego blasku chcą się ogrzać celebryci, szefowie wielkich firm, którzy zaprzęgają Maradonę do aktywności medialnych.
Trudno powiedzieć, czy Diego naprawdę tego właśnie oczekuje od życia. Wszyscy, którzy go znali podkreślali przede wszystkim nieprawdopodobną, niewymowną wręcz pasję do piłki nożnej. Coś, co sprawiało, że turlający się przez życie, schorowany i zniszczony przez nałogi człowiek, nagle zamieniał się w nastolatka, gdy tylko mógł kilka razy podbić piłkę przy obecności kibiców. Ten człowiek, który po prostu chciał kopać piłkę, został nagle wciągnięty w świat, którego nie miał prawa znać, którego mechanizmów nie miał szansy zrozumieć.
To nie wybielanie. Sam miał przecież mnóstwo za uszami, jego pierwsze wybryki do jeszcze okres argentyński, w Katalonii miał już solidną reputację. Ale mimo wszystko jest to pewne uzasadnienie, próba zrozumienia motywacji. Diego pozostawał cały czas tym samym pasjonatem piłki nożnej, tym samym Diego. Ale zupełnie nieprzewidzianie, nazwisko Maradona zaczęło żyć własnym życiem.
ZBYT CIĘŻKIE SPADOCHRONY
Dlaczego on w ten swój trzydziestoletni lot nie zabrał spadochronu? To była zupełnie świadoma decyzja? Braki w wychowaniu, niemożność odróżnienia dobra od zła? Fałszywi przyjaciele?
Wychodzenie z nałogu to często droga przez mękę. Regularna wojna z samym sobą, upokarzanie siebie, metodyczne, regularne, po to, by raz na zawsze dotarło. Dlatego to takie ciężkie, trudne dla uzależnionego i całego jego otoczenia, które musi wykreślić ze słownika takie słowa jak litość czy pomoc. Uzależniony ma dotknąć bruku, by uświadomić sobie, że nikt już nie wyciągnie do niego ręki.
Maradona miał do dyspozycji najlepsze kliniki leczenia uzależnień, ale korzystał z tych, do których zapraszał go wspomniany Fidel Castro. Nie chcemy przesądzać, że kubańscy terapeuci nie do końca potrafili przekonać Diego do morderczej walki z samym sobą, jednak w otoczeniu plaż, luksusów, cygar i serdecznego dyktatora wiecznie poklepującego po numerze dziesięć na plecach, trochę trudno o rozbudzenie atmosfery wojny z nałogiem.
Kubańscy terapeuci nie są pewnie tutaj na szczycie listy winowajców.
Ale na pewno są wśród tych, którzy sprawili, że Diego coraz mocniej rozrywał swój związek z Maradoną. Ten związek trzeszczał już w okresie bezpośrednio po pamiętnym mundialu, natomiast zupełnie posypał się w latach dziewięćdziesiątych. Już wcześniej Daniel Passarella zarzucał mu zażywanie narkotyków, sprzeczka miała miejsce przed turniejem w 1986 roku. Diego miał się spóźnić na trening, Passarella, weteran mistrzostw sprzed czterech lat, stwierdzić, że przyczyny tego spóźnienia są zapewne sypkie.
Maradona na zgrupowania przylatywał z Neapolu. Najdroższy piłkarz świata w najbiedniejszym mieście Włoch. Najczystszy talent w najbrudniejszym zakątku Europy – i nie chodzi tylko o hałdy śmieci. Asif Kapadia, reżyser filmu Diego, zabiera nas w to piękne i przeklęte miejsce. Argentyńczyka los rzucił pośród ludzi takich jak on – uznających samych siebie za niedocenianych. Nie do końca zrozumianych. Lekceważonych, często wyszydzanych. Ich krzywda, jakiej regularnie doznawali ze strony północy Włoch, napędzała małego rewolucjonistę, pchała go do rzeczy wielkich. Ale też ich sposoby utrzymywania rodzin nie poprawiły raczej sytuacji w organizmie Argentyńczyka.
Diego Maradona nie żyje. Symbol futbolu, którego już nie ma
Skojarzenia z Neapolem i tamtejszymi mafiami mogą być krzywdzące dziś, w 2020 roku, po kilkunastu filmach, książkach i serialach, które utrwaliły pewien wizerunek. Ale w latach osiemdziesiątych nie było żadnego wizerunku, była rzeczywistość. Twarda, brutalna, biała. Tu też byli przyjaciele, trochę jak ten Castro. Nie mieli klinik leczenia uzależnień, ale mieli zawsze dobre słowo, wachlarz usprawiedliwień oraz pełne torby.
Maradona w krótkim okresie trafił do dwóch środowisk, które nie mogły pozostać bez wpływu na jego dalsze losy. Zaczął się obracać wśród najmożniejszych i najpotężniejszych tego świata. Zaczął się obracać wśród najgroźniejszych i najbrutalniejszych w Neapolu. Upiorne połączenie. Przygotowania do skoku zostały zakończone.
WYSKOK
Trzy miesiące stracił przez zapalenie wątroby, trzy miesiące po wejściu “rzeźnika z Bilbao”, Andoniego Goikoetxey, wreszcie, przynajmniej według wyroku, trzy miesiące po zawieszeniu, które dotknęło go po pamiętnej szarpaninie z piłkarzami Athletiku Bilbao. Maradona już w Katalonii miał ogromny problem – bardzo źle znosił rozbrat z piłką. A niestety – przerwy zdarzały mu się regularnie, były też dość długie. Barcelona to jeszcze czas wspinaczki, więc pozwalał sobie jedynie na dość delikatne odpały. Tutaj przełożono treningi na popołudnia, by Diego zawsze zdołał doprowadzić się do porządku po nocy. Tam przymknięto oko na to, że Diego odmawia wyjścia na murawę z uwagi na źle dobrane obuwie. Ale kiełkowało już bardzo mocno przekonanie, że Maradony nikt nie złamie, że Maradony nikt nie pokona.
Gdy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych robił już nie tylko za idola tłumów, najlepszego piłkarza świata i człowieka, który ośmiela tytułować własną rękę “Ręką Boga”, poczucie bezkarności wywindowane zostało do gigantycznych rozmiarów. Stało się jasne, że kiedyś karta się odwróci. Na krawędzi stanęła podczas nieudanego mundialu w 1990 roku.
Definitywnie odwróciła się w końcówce kwietnia 1991 roku.
Gdy do drzwi jednej z rezydencji w Buenos Aires zapukała tamtejsza policja.
W środku był Diego Maradona i jego kompania, pół kilograma kokainy, plus to, co już zalegało w nosach zgromadzonych. Miesiąc wcześniej próbka antydopingowa Maradony wykazała obecność narkotyków. Maradona został zmuszony do odbycia terapii, ale żaden zamknięty ośrodek nie był dla niego nawet namiastką tej kary, jaką wymierzyła włoska federacja. 15 miesięcy bez grania. Wyrok.
Trudno już dzisiaj oceniać, gdzie jest skutek, a gdzie znajduje się przyczyna. Na pewno to był przełom pod tym kątem, że ktoś postanowił uciąć bezkarność boskiego Diego. On sam, do tej pory przekonany o własnej nietykalności, początkowo przecież bronił się w swoim stylu. “Zemsta Włochów za to, że wyeliminowaliśmy ich z mundialu”! Wersja brzmiąca wyjątkowo prawdopodobnie, zwłaszcza wobec przyłapania na gorącym uczynku.
Wszystko co działo się przed tym pamiętnym wieczorem, było przygotowaniem do skoku. W kwietniu 1991 roku, Maradona skoczył i zaczął spadać.
JAK DŁUGO MOŻNA SPADAĆ?
1991 rok. Prawie 30 lat temu. Być może to jeszcze nie czas na brutalną szczerość, być może to nie czas na grzebanie w ranach, ale należy zadać pytanie – jakim cudem Maradona nieomal dożył 30. rocznicy własnego skandalu dopingowego.
Jego otoczenie popełniało wszystkie możliwe błędy. Wspominaliśmy o Castro czy neapolitańskiej mafii, ale przecież tych, którzy dla Maradony poświęciliby życie było o wiele więcej. Corrado Ferlaino, kontrowersyjny magnat budowlany i człowiek odpowiedzialny za Napoli w okresie rządów Diego, przyznawał po latach, że roztaczał nad swoją gwiazdą parasol, przez który nie przepuszczał zbyt wielu kontroli dopingowych. Enriqu Srdech, dziennikarz Clarin, argentyńskiego dziennika, mówił tak:
„Znaleziono go ućpanego, z pół kilo kokainy przy sobie. W kilka godzin odzyskał wolność. Normalna osoba otrzymałaby sześć lat w więzieniu”.
Pobłażliwość. Najcięższy grzech, jaki można popełnić wobec uzależnionego. Najgorzej, gdy jest połączona z osaczaniem, które dla Diego było już od dawna codziennością. Każdy w Neapolu chciał choćby dotknąć króla, chciał go pogłaskać, chciał go wycałować. Diego z kolei, choć kapryśny i momentami bufonowaty, akurat fanom nie miał serca odmawiać. Ucieczką były ciasne samochody i dobrze wyciszone hotele, strzeżone przez typów spod najciemniejszej gwiazdy. Maradona miał tam tzw. “ciszę i spokój”. W tym wypadku oznaczające możliwość nieskrępowanego głośnego imprezowania.
Czy mogą dziwić kolejne dyskwalifikacje? 1994 rok, tragedia przedmundialowa. Argentyna, która 15 miesięcy radziła sobie bez swojego asa, na finisz eliminacji mundialowych musiała zanieść modlitwy do boskiego Diego. Ten ich łaskawie wysłuchał i wrócił do kadry. Głównie po to, by chwilę później znów wylądować na tyłku – tym razem w ramach kary za wykrytą w organizmie efedrynę. Na mundialu strzelił jednego gola, po którym wykonał pamiętną cieszynkę – wydzierając się do kamer z wzrokiem, który mógłby przestraszyć największych apaszy na przedmieściach Buenos Aires.
Chwilę później zarzucał już FIFIE zdradę. Podtekst? Mieli pozwolić na nieco więcej, a nasłali na niego kolejne kontrole. Maradona-piłkarz, właśnie się kończył. Gleba się zbliżała.
BEZ ODWROTU
Dalsze lata to właściwie połączenie kroniki kryminalnej, karty historii pacjenta wielofunkcyjnego szpitala wojewódzkiego oraz życiorysu pieprzniętego turysty.
Kronikę kryminalną zapisywał z finezją. Najbardziej znaną historię w najbarwniejszy sposób opisał Mauricio Pochettino na łamach The Observer.
– Mieszkaliśmy razem w pokoju w trakcie przygotowań przedsezonowych w Mar del Plata – wspomina były trener Tottenhamu. – Dzień wcześniej normalnie spał ze mną w pokoju, ale tamtej nocy uznał, że wyjdzie obejrzeć mecz koszykarski, finały konferencji. Gdy obudziłem się rano, nie było go w łóżku. Zszedłem na śniadanie, gdzie wszyscy już o niego pytali. Po śniadaniu poszliśmy na trening, wróciliśmy na obiad i w telewizji zobaczyliśmy, że nasz kolega, z którym jeszcze wczoraj wieczorem spędzaliśmy czas w pokoju strzela do dziennikarzy w Buenos Aires. Czterysta kilometrów od Mar del Plata!
Sąd nie ucieszył się z tej historii tak mocno jak my i wycenił wyczyn na dwa lata w zawieszeniu. Ale czy Maradonie robiło to wówczas jakąkolwiek różnicę? W Boca Juniors w 1997 roku musiał odfajkować ostatnie zawieszenie, to był już chyba czas, gdy Maradonie wisiało wszystko i wszyscy. Problemy finansowe. Problemy podatkowe. W 2000 prawie przedawkował, skakała mu waga, lądował na intensywnej terapii z uwagi na serce, lądował również z uwagi na płuca. W 2004 roku po dwudziestu latach rozstał się z żoną.
Zdobywał się też już powoli na pewien dystans.
„Czy wiesz jakim byłbym zawodnikiem, gdybym nie brał kokainy? Co za piłkarza straciliśmy! Moja kariera jest słodko-gorzka, bo wiem, że mogłem być o wiele większy!
Tak Maradona prawił w filmie dokumentalnym „Maradona według Kusturicy”. Miewał lepsze chwile, właśnie takie jak ten film. Jak krótka przygoda selekcjonera, jak te parę momentów w karierze trenerskiej, gdy wypadał w miarę poważnie. Generalnie to widać doskonale na zdjęciach. W 2010 jest jeszcze człowiekiem w garniturze, który pokrzykuje na piłkarzy, próbując pomóc im w zwycięstwie. Selekcjoner reprezentacji Argentyny, trener samego Lionela Messiego. Brzmi efektownie, niezależnie od okoliczności. W 2018 roku w Rosji był już tylko szaleńcem pajacującym na loży, której przeszklone ogrodzenie jest wymazane kokainą jak dom młynarza mąką.
Gdzie był ostateczny upadek? Przyjęcie roli misia z Krupówek w lidze białoruskiej? Tamte białe ślady palców na szkle, które na żywo zobaczył cały świat? Jedno jest pewne – z tej odległości i Diego, i jego otoczenie już musiało widzieć zbliżający się grunt.
***
Grunt, z którym ostatnie zderzenie Diego zaliczył wczoraj. Miejmy nadzieję, że człowiek, który przez kilkadziesiąt lat leciał bez spadochronu na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, teraz nie potrzebuje już żadnych zabezpieczeń. Bo tym razem ma własne skrzydła.
Fot.Newspix