Reklama

Noc ciężkich kopnięć w KSW i UFC

Kacper Bartosiak

Autor:Kacper Bartosiak

11 października 2020, 14:10 • 5 min czytania 5 komentarzy

„Gwiazdy mu sprzyjają, bo sam jest jedną z nich” – słowa redaktora Andrzeja Janisza chyba najlepiej podsumowują spektakularny nokaut, którym Mamed Chalidow (35-7-2) poczęstował Scotta Askhama (19-5) na samym początku walki wieczoru gali KSW 55. Weteran wrócił na zwycięską ścieżkę w najlepszym możliwym stylu, ale nie mógł się spodziewać, że kilka godzin później cały świat będzie się zachwycał… jeszcze brutalniejszym kopnięciem w oktagonie UFC.

Noc ciężkich kopnięć w KSW i UFC

Chcecie poczuć się staro? Pewnie nie uwierzycie, ale 40-letni Chalidow na tę wygraną czekał od maja 2017 roku! W międzyczasie stoczył trzy walki – dwukrotnie przegrywał z Tomaszem Narkunem (17-3), a przed niecałym rokiem musiał uznać wyższość Askhama. Brytyjczyk wcześniej nie zrobił może furory w UFC, ale w Polsce potwierdził przydomek „Łowcy Dusz”. Do tej pory wygrał w KSW cztery walki – z tego aż trzy przed czasem.

W marcu 2018 roku w debiucie na polskiej ziemi Askham efektownie ustrzelił Michała Materlę (29-7). Z tym samym zawodnikiem spotkał się potem w finale mocno obsadzonego turnieju w kategorii średniej. Nagrodą był pas mistrza KSW, ale Brytyjczyk nie zdążył go obronić. W pierwszej walce po jego zdobyciu zmierzył się z Chalidowem w umownym limicie. To była definicja „superfightu”, a pochodzący z Czeczenii wojownik nie ukrywał, że w schyłkowym etapie kariery zamierza celować właśnie w takie wyzwania.

Pojedynek był twardy, ale Askham na zwycięstwo zapracował nieprzejednaną postawą w parterze. Pierwszy raz spotkał w Polsce rywala, którego nie zdołał wykończyć przed czasem. Mamed przyznał, że rewanż musiał sobie „wychodzić”, ale nie interesowało go żadne inne wyzwanie. – Nie wiem, co próbuje udowodnić. Na pewno ma niezłe ego. Dlaczego nie może po prostu przełknąć tej porażki i iść dalej? – prowokował Brytyjczyk.

Jeśli ktoś próbował podgrzewać atmosferę, to właśnie mistrz. Chalidow podkreślał, że nie kwestionuje werdyktu pierwszej walki. Przyznawał też, że z jego strony nie ma żadnej złej krwi. Askham z kolei przywoływał różne sytuacje z przeszłości, w których rywal nie zachował się tak jak powinien. Niektóre były mocno absurdalne – dotyczyły na przykład rzekomego… wysmarkania się przez Mameda na matę podczas wspólnego pobytu na sali treningowej.

Reklama

Faworytem bukmacherów był obrońca tytułu. Stare powiedzenie sprawdzające się w sportach walki mówi jednak, że każdy wielki mistrz ma w sobie jeszcze jeden wielki występ. Być może właśnie to zobaczyliśmy w sobotę w Łodzi, bo przebieg rewanżu był po prostu szokujący. Minęło 30 sekund, gdy Chalidow ruszył do ataku. Przestrzelił długim prawym prostym, ale po chwili poprawił wysokim kopnięciem. Trafił na punkt – rywal ciężko padł, a sędzia szybko wkroczył do gry.

Askham długo po zakończeniu walki chwiał się na nogach. Rangi tego wydarzenia nie sposób przecenić – nikt wcześniej nie znokautował Brytyjczyka, nawet w UFC. – Byłem mocno zmotywowany. Przez te wszystkie moje poprzednie walki nie byłem sobą. Po operacji w 2015 roku walczyłem na pół gwizdka. Dziś wyszedłem z inną głową i powiedziałem, że będę tym Mamedem, którym byłem kiedyś – tłumaczył zwycięzca po walce w rozmowie z Łukaszem Jurkowskim.

Być może Chalidow znów poczuł głód – ostatni raz w pozycji pretendenta wystąpił w listopadzie 2015 roku. Wtedy na gali KSW 33 zmierzył się z Michałem Materlą. Efekt? Nokaut na mistrzu w zaledwie 33 sekundy! Wszystko wskazuje na to, że sobotnia wygrana nie będzie łabędzim śpiewem legendy. Nowy-stary mistrz jest otwarty na dopełnienie trylogii z Askhamem, ale szefowie organizacji mogą mieć inne pomysły.

Nie rozmawialiśmy o tym ale Mamed jest człowiekiem, który lubi sportowe wyzwania. Uważam, że – może nie od razu – ale trylogia byłaby fair, ponieważ Askham w sytuacji obciążonej dużo większym felerem logistycznym podjął walkę, więc Mamed też powinien ją podjąć – komentował po wszystkim Maciej Kawulski. Przekładając z „promotorskiego na polski” – trylogia i tak wisi w powietrzu, ale nie zaszkodzi zorganizować obu wojownikom po jeszcze jednej oddzielnej walce w międzyczasie.

W sobotę na tej samej gali zwycięstwa odnieśli również Damian Janikowski (5-3) i wspomniany Materla. Ten pierwszy zdał w klatce prawdziwy egzamin dojrzałości. Po trzech rundach ciężkiej pracy pokonał niejednogłośną decyzją sędziów debiutującego w KSW Andreasa Gustafssona (6-1). Medalista olimpijski w zapasach pierwszy raz zapracował na wygraną na pełnym dystansie, a do tego przełamał się po bolesnej grudniowej porażce z rąk Szymona Kołeckiego (8-1).

Reklama

Kilka godzin później naprawdę dużo działo się także na Fight Island. Trzecie w tym roku zwycięstwo odniósł startujący w kategorii ciężkiej Marcin Tybura (20-6). Znów była to wygrana na punkty. Tym razem odprawił weterana – Ben Rothwell (38-13) jest związany z UFC od ponad dekady. W kolejnym pojedynku Polak chciałby jeszcze podnieść poprzeczkę – domaga się walki z kimś z TOP 10.

Kilka godzin wcześniej pojawiły się jednak pewne względy, które sprawiły, że walka Tybury zeszła na dalszy plan. W karcie wstępnej Joaquin Buckley (11-3) w drugiej rundzie popisał się kapitalnym obrotowym kopnięciem. Niepokonany do tej pory Impa Kasanganay (8-1) padł z hukiem. „Najlepszy nokaut 2020 roku!” – ocenił Justin Gaethje (22-2). „Szalone gówno w stylu ninja” – podsumował Francis Ngannou (15-3).

Jeszcze dalej poszła sama organizacja, która udostępniła ten nokaut z opisem „najbardziej niesamowite KO w historii UFC”. Już kilka godzin po walce ten krótki klip pobił rekord oglądalności, który wcześniej wyśrubował zwycięski powrót Conora McGregora. A sam Buckley nie tylko dostał 50 tysięcy dolarów bonusowej nagrody, ale wygrał również swoją przyszłość. Po porażce w debiucie jego kariera wisiała na włosku, ale teraz na zawsze zostanie specem od „szalonego gówna w stylu ninja”.

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...