Od wielu lat hołduję jednej wyjątkowej wakacyjnej tradycji. Stawiam tasiemki na pierwsze rundy eliminacji do europejskich pucharów. Nie zliczę ile razy Steaua Bukareszt zremisowała z jakimiś dziadami, wykładając mi kupon na siedem zdarzeń. Nie zliczę ile razy wszystko weszło, gdy akurat Partizana nie trawił żaden wewnętrzny konflikt, a mistrz Norwegii zgodnie z planem rozprawiał się z Łotyszami. Dzięki temu poznałem też kawał świata, sprawdzając, gdzie siedzibę ma niejaki Ulisses Football Club.
Teraz też powoli szykuję się do tej unikalnej części sezonu, gdy zdarzają się mecze tak wdzięczne do wytypowania jak bój mistrza Węgier z zespołem z Malty (oczywiście Ferencvaros w rewanżu zremisował z Valettą, bo czemu miałby się napinać na Maltańczyków). Patrząc na stawkę, którą wysłały do Europy poszczególne kraje w sezonie 2020/21, trudno nie zauważyć dość oczywistego trendu. Trendu, który moim zdaniem jest dość niepokojący.
Zacznijmy od Ligi Mistrzów, gdzie znajduje się ścisła europejska czołówka. W fazie grupowej zadebiutuje klub, który został stworzony gdzieś na peryferiach Stambułu niemalże jako przybudówka rządzącej partii. Oczywiście dziś, po wielu latach budowy, nie ma już sensu lekceważyć Basaksehiru, ale jednak: rodowodu ten klub się nie wyprze, zresztą nawet nie próbuje tego robić. Opisałem to w obszernym tekście w tym miejscu, nie będę się powtarzał, ale w telegraficznym skrócie:
- prezes klubu należy do partii i rodziny Erdogana
- na otwarcie stadionu Recep Erdogan ustrzelił hat-tricka
- frekwencja nie dobija nawet do 5 tysięcy ludzi, co jest fatalnym wynikiem na tle tradycyjnej wielkiej trójki Besiktas-Galatasaray-Fenerbahce
- zastrzeżony numer 12. Nie dla dwunastego zawodnika, kibiców, ale dla dwunastego prezydenta w historii Turcji, Recepa Erdogana
Wymieniać można by dłużej, wyliczając choćby takie nieformalne korzyści jak argumenty w rozmowach transferowych dotyczących Adry Turana. Oczywiście, Basaksehir to nie tylko klub “rządowy”, ale przede wszystkim dobrze zarządzany, co brzmi podobnie, ale nie jest synonimem. W przeciwieństwie do raptusów z wielkiej trójki, tutaj nikt nie wymagał wyniku na już. Nikt nie żądał wielkich nazwisk. Pozwolono w spokoju budować, oczywiście przy przychylnym spojrzeniu ze strony sponsorów – firm powiązanych z partią. Efekt jest taki, że Basaksehir jest mistrzem, bo zasłużył na to sportowo, organizacyjnie i finansowo – jako jedyny z czołówki nie ma żadnych problemów z debetami, co notorycznie męczy choćby Fenerbahce, ukarane przez UEFA w ramach Financial Fair Play.
Basaksehir to przykład najgłośniejszy i po prostu najlepszy, bo też budowany najdłużej. Ale patrzę na listę dalej i nie widzę wcale mniejszego zaangażowania politycznego.
Tradycyjnie w pucharach wystąpi Karabach Agdam z Azerbejdżanu. Który grać będzie na swoim stadionie w stolicy Azerbejdżanu, Baku, choć w nazwie ma miasto Agdam, na terenie, o który wciąż trwa konflikt na linii Armenia-Azerbejdżan. Przez całą drugą połowę lipca trwała wymiana ognia pomiędzy skonfliktowanymi państwami – 12 lipca, w największej bitwie zginęło ponad 20 żołnierzy z obu stron, do dziś liczba ofiar się podwoiła. Do deeskalacji konfliktu wezwały USA, Rosja, Unia Europejska i pewnie jeszcze z tuzin innych organizacji, bo chybotliwy pokój na tych terenach to ogromnie ważna kwestia dla całego układu sił w regionie, gdzie o wpływy walczą przede wszystkim Rosja i Turcja. Karabach to już klub ze sporymi tradycjami, ale nie da się uciec od jego pierwotnej roli – kreowania wrażenia, że Górski Karabach to region należący historycznie i politycznie do Azerbejdżanu.
Jestem za głupi, żeby zająć stanowisko w tym sporze, przedstawiam jedynie fakty – od lat w pucharach Azerbejdżan wystawia klub, który jest jednym z wielu oręży w walce o sporny rejon.
Wiecie kogo wystawiła Armenia? Nie, wbrew pozorom nie Karabach Agdam z siedzibą w Erywaniu. Mistrzem Armenii został Ararat-Armenia, klub założony w 2017 roku. Najpierw funkcjonował jako akademia, założona przez kontrowersyjnego byłego szefa związku piłkarskiego. Kontrowersje wokół Rubena Hajrapetjana wynikały głównie z tego, że musiał zdać mandat poselski po tym, jak w restauracji, której był właścicielem, zamordowano wojskowego lekarza. Potem władzę w klubie przejął rosyjski biznesmen, Samuel Karapetjan, obecny na słynnej liście współpracowników Putina opublikowanej przez USA. Karapetjan przeniósł się z powrotem do Armenii, bo jego klub Ararat Moskwa nie otrzymał licencji na grę w Rosji. Wobec tego najpierw powstał ormiański Ararat-Moskva w Erywaniu, a następnie Ararat-Armenia. Który z miejsca zrobił dwa mistrzostwa Armenii z rzędu.
Czy wspomniałem, że w tym regionie o wpływy walczą Rosja z Turcją?
Osobny temat to sześć węgierskich klubów. Tak liczna delegacja stawia naszych bratanków w jednym rzędzie z najmocniejszymi, jest możliwa dzięki obfitemu wsparciu ze strony węgierskiego rządu i firm dla klubów jednoczących madziarską diasporę. DAC Dunajska Streda, niedawny rywal Cracovii, to sztandarowy przykład. Pamiętamy choćby oprawę polsko-węgierską na meczu rozgrywanym przecież na terytorium Słowacji. Do Dunajskiej Stredy, czterech węgierskich klubów (również mocno wspieranych przez rząd) dołączył TSC Backa Topola z Serbii, a o krok było też Sepsi z Rumunii.
Pamiętajmy – w Lidze Europy zagra Akademia Puskasa, klub założony na wsi, przez ścianę z letnią daczą Viktora Orbana, w której jego współpracownicy z samorządów wystawili ultra-nowoczesny stadion.
Oczywiście albańskie interesy tradycyjnie będzie reprezentować Shkendija Tetowo, klub tamtejszej diaspory występujący w lidze macedońskiej. Chorwaci, gdy znudzi im się trzymanie kciuków za Dinamo czy Hajduk, będą mogli podopingować Żrinjski Mostar, czyli chorwacki klub w bośniackiej lidze. Oczywiście nie można zapominać też o takich szanowanych klubach jak Sheriff Tyraspol (reprezentujący Naddniestrze, niemalże państwo w państwie) czy Astana, wspierana aktywnie przez popularnego futbolowego freaka, jakim bez wątpienia jest prezydent Nursułtan Nazarbajew. Czy Astanie pomogło to, że Nazarbajew wybudował sobie miasto pośrodku prerii i stwierdził, że zrobi tam też solidny europejski klub? Być może!
Takich przykładów można podawać mnóstwo, sprowadzają się do jednego – coraz mocniej, coraz wyraźniej do świata futbolu wpycha się wielka polityka. O ile można sobie lekceważyć jakieś – z naszej perspektywy nieistotne – starcia albańskiej Shkendiji z węgierską Dunajską Stredą, o tyle Basaksehir w Lidze Mistrzów to jest już najwyraźniejszy z możliwych sygnałów, najbardziej dobitny z możliwych znaków. Przyszłość już tu jest. Kluby rządowe dobijają do bram piłkarskiego raju, na razie to Basaksehir, ale może za jakiś czas też Puskas Academy, może niedługo później Astana.
I po co to wszystko? Być może się mylę, ale mam wrażenie, że niejednemu Erdoganowi i Nazarbajewowi tego świata bardzo zależy, by kiedyś doczekał takiego wywiadu, jaki trener Al-Sadd udzielił Marce. Mistrz świata i jeden z najlepszych pomocników w historii hiszpańskiej piłki, niejaki Xavi Hernandez, został trenerem katarskiego klubu w 2019 roku. Ostatnio cały świat obiegły jego wypowiedzi dotyczące obecnego miejsca pracy.
– Istnieje wiele uprzedzeń i nieuzasadnionej krytyki wobec Kataru. To prawda, nie ma tam demokracji, ale ludzie są szczęśliwi – twierdzi Xavi. Oczywiście padają też ostre słowa krytyki (“władze są samokrytyczne, wiedzą, że pewne rzeczy muszą ulec zmianie”), ale generalnie Katar to świetne miejsce do życia, a robotnicy prawie że nie umierają z przepracowania.
No i co, nie opłaca się politykom inwestować w futbol?