Reklama

Piłkarz za wagon butów i sędziowskie układy. Andrzejewski wspomina Radomiaka w Ekstraklasie

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

31 lipca 2020, 12:54 • 11 min czytania 2 komentarze

Włodzimierz Andrzejewski to jedna z osób, które awansu Radomiaka wyczekują najbardziej. Nic dziwnego, w końcu sam pamięta jeszcze, jak smakowała najwyższa liga w Polsce w Radomiu. Z „Zielonymi” związany był jako piłkarz i trener, a my zapytaliśmy go o wspomnienia sprzed 36 lat, gdy Radomiak po raz ostatni grał w Ekstraklasie. Dlaczego klub musiał za niego zapłacić wagon butów? Jak smakuje gol wbity Wiśle Kraków i zwycięstwo nad gwiazdami z Widzewa? Jak sędziowie wypaczali mecze radomian z Legią? Czy faktycznie istniał układ, przez który Radomiak spadł z ligi, czy może zabrakło czego innego? Jak wyglądał wówczas klub od strony organizacyjnej? Zapraszamy na kawał historii nie tylko radomskiej, ale i polskiej piłki.

Piłkarz za wagon butów i sędziowskie układy. Andrzejewski wspomina Radomiaka w Ekstraklasie
Nie jest pan z Radomia, a ciężko znaleźć osobę, która na dzisiejszy mecz czeka bardziej od pana.

To prawda, bardzo chciałem być dzisiaj w Grodzisku, ale się nie udało. Od lat jeżdżę na wyjazdy za Radomiakiem, jestem na meczach domowych. Pochodzę z Radzynia Podlaskiego, ale lata temu trafiłem do Radomia i „trochę” się z tym miastem i z tym klubem zżyłem…

To o tyle ciekawe, że najpierw przez lata grał pan w Broni Radom. Do Radomiaka trafił pan dopiero wtedy, kiedy awansował do Ekstraklasy i wtedy także musiał pan na nią trochę poczekać.

Sprawy wyglądały tak, że po sezonie 1983/1984 kończył mi się kontrakt w Broni. Myślałem o przedłużeniu, ale nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał, nikt mi nic nie oferował. Pamiętam, że Broń i Radomiak często mijały się na przedsezonowych zgrupowaniach w Pionkach i Janek Fitas zawsze żartował do działaczy Radomiaka, żeby brali Andrzejewskiego, bo to najlepszy piłkarz Broni. No i w końcu wzięli. Pewnego dnia trener Józef Antoniak zapukał do drzwi:

– Słuchaj, a chciałbyś zagrać w Ekstraklasie?

Długo mnie nie trzeba było namawiać. Miałem wtedy już prawie 30 lat i wiedziałem, że to dla mnie ostatnia szansa. No a ta Ekstraklasa, wtedy jeszcze I liga, to dla takiego chłopaka z Radzynia spełnienie marzeń. Nastawiłem się na ten transfer, trener Antoniak także, bo w klubie początkowo mieli wątpliwości, byłem po poważnej kontuzji kolana. Gdy grałem w Broni i pojechaliśmy na Koronę Kielce, to tak mnie przecięli, że straciłem ponad pół roku.

Reklama
Załatwienie takiego ruchu nie było jednak łatwe.

Słyszałem, że sprawa doszła na szczebel wojewódzki, miała rangę polityczną. Broń nie chciała mnie puścić, po spadku chcieli wokół mnie zbudować drużynę na awans do II ligi. Ale jak pytałem o umowę, to słyszałem „jutro, jutro”. W końcu, jak się dowiedzieli, że Radomiak mnie chce, to się zainteresowali. Wszystko mi chcieli dać, padały niesamowite kwoty i obietnice. Ale ja już byłem zdecydowany na Ekstraklasę. Zgłosiliśmy papiery, ale Broń dalej blokowała transfer. Czekałem na swój moment długo, zadebiutowałem dopiero w 7. kolejce. Wcześniej, w meczu z Ruchem Chorzów miałem zadebiutować, już siedziałem na ławce rezerwowych, ale zadzwonili do klubu, że nie udało się dopiąć formalności.

Nie wiem, jak w końcu udało się to załatwić i ile Radomiak musiał za mnie zapłacić. Wiem tylko, że prezes Marian Telęga po latach mi zawsze powtarzał: „Włodek, ty mnie kosztowałeś wagon butów!” Radomiak był wtedy pod patronatem firmy „Radoskór” produkującej buty. Czyli to chyba prawda.

Z drugiej strony, kiedy już pan zagrał, to cierpliwość została wynagrodzona.

Debiutowałem w meczu z Wisłą Kraków w Radomiu. Duża sprawa, po drugiej stronie Janusz Nawrocki, Adam Nawałka, Krzysztof Budka. I tak się jakoś ułożyło, że w 13. minucie strzeliłem gola. Trochę namieszał wtedy Adam Benesz, piłka gdzieś się odbiła, ja poszedłem za akcją, bo czułem, że coś się wydarzy. Tam chyba był jakiś rykoszet, a ja dopadłem do piłki i strzeliłem z 11 metrów.

Do czasu tego meczu i tak byłem z drużyną, ale już się paliłem do wejścia. Inaczej oglądać tę Ekstraklasę z ławki rezerwowych, trenować z chłopakami, a inaczej z perspektywy boiska.

Ale nawet z tej ławki rezerwowych można sporo zaobserwować. Na przykład to, jak kibice z Radomia reagowali na historyczne, pierwsze mecze w najwyższej lidze.

Pamiętam, jak dziś, wygraliśmy na inaugurację z Bałtykiem Gdynia 3:0. Na pierwszy mecz przyszło 20 000 osób. Nie wiem, jak oni się tam pomieścili.

Reklama
Na 90minut.pl, na podstawie kronik ligowych, twierdzą, że 15000.

15? 15 000 to – jak to się mówi – z palcem w nosie tam weszło. Przeważnie przed meczami byliśmy na zgrupowaniach w Zbożennej. Na ligowe spotkania jeździliśmy dwie godziny przed meczem i już wtedy był prawie pełny stadion. To robiło wrażenie, byliśmy strasznie zmobilizowani. Kibice ustawiali się też na trasie tego naszego autobusu, którym wracaliśmy ze zgrupowania. Pamiętam jeszcze, jak jako piłkarz Broni jechałem na derby z Radomiakiem. Wsadzili nas do opancerzonego autobusu, jechaliśmy w eskorcie policji. Kibice Radomiaka byli wszędzie. Ja do dziś twierdzę, że poza kibicami Legii, to w Polsce nie ma lepszego kibica niż kibic Radomiaka. Chociaż… kibic jest czasami za a czasami też przeciw.

Chodzi panu o to, że przychodząc z Broni, był pan na „cenzurowanym”?

Nie, nie miałem negatywnych odczuć, nie jestem ani z Plant, ani z Gołębiowa, ja jestem chłopak z zewnątrz. My się wszyscy znaliśmy, więc w szatni też nie byłem anonimem. No i coś potrafiłem. Ale wiadomo, jak to jest – jak dajesz z wątroby, to nawet porażkę idzie zrozumieć. Jak brakuje umiejętności, to musisz chociaż pokazać, że ci zależy. Wtedy kibic bije ci brawo. A jak nie? To czasami i w mordę można dostać! (śmiech)

Ale panu to chyba tylko brawo bili! Przynajmniej taką mam nadzieję.

Tak, ale powiem szczerze – mój potencjał chyba nie był do końca wykorzystany.

Trzy bramki w Ekstraklasie to za mało?

Pewnie. W drużynie podzielono zadania tak, że ja miałem bardziej defensywne role, co nie leżało w mojej naturze, bo zawsze byłem ofensywnym zawodnikiem, potrafiłem strzelać bramki. Ale było tak dlatego, że Adam Benesz grał z przodu, a ktoś musiał go asekurować. Wydaje mi się, że mogłem dostać bardziej ofensywną szansę. Może teraz mógłbym o tym z trenerem podyskutować, ale wtedy były inne czasy. Byłeś w składzie, to nie dyskutujesz, tylko wykonujesz zadania.

Bramek mogło być więcej, bo słyszałem, że mógł pan strzelić gola Legii.

Mam do siebie o to pretensje, pamiętam to jak dziś. Odebrałem piłkę w środku pola i zagrałem do Benesza. Benesz wyszedł na sam na sam, w Legii bronił chyba wtedy Jacek Kazimierski. Odbił piłkę, a ja poszedłem za akcję i piłka spadła mi pod nogi. Została praktycznie pusta bramka, był tylko Stefan Majewski. On dał w prawo, no to ja w lewo, żeby go zmylić. Walnąłem po długim, trafiłem w niego. Sędzia stwierdził, że trafiłem w rękę i dał nam karnego. Majewski protestował, mówił, że dostał w głowę, ale powtórek nie było, karny został.

To był dziwny mecz, wyrównany, bo my się Legii nie baliśmy. Poszła akcja, Andrzej Buncol strzelił z pięciu metrów i było 1:1. Tyle że wtedy był spalony. Ja wtedy grałem na Buncola, którego pamiętałem jeszcze z niższym lig. To był taki „tur”. Jakby poszedł na jeden na jeden, to nie było z nim szans. Trzeba było go zmuszać, żeby grał do boków. Trudno było, Legia to Legia. Potem graliśmy rewanż przy Łazienkowskiej, gdzie wcale nie byliśmy gorszym zespołem. Był taki moment, że dostałem piłkę, jechałem na sam na sam, a sędzia się pomylił i pokazał spalonego.

Na Legii zagraliśmy jeden z lepszych meczów, kibicom mogło się to spodobać, wstydu nie było. Mnie też chyba poszło nieźle, bo po tym meczu „Przegląd Sportowy” zaprosił mnie na wywiad.

Kibice Radomiaka chyba najbardziej wspominają domowy mecz z Widzewem.

Piękne wspomnienia. Włodzimierz Smolarek, Dariusz Dziekanowski, Mirek Jaworski… Tego ostatniego pamiętam, bo to był ciekawy niuans. On był w Białej Podlaskiej juniorem, a wtedy junior musiał grać pół meczu. Wychowywaliśmy go tam, również ja, w czasach, gdy grałem w AZS-ie, a po latach spotkaliśmy się w najwyższej lidze. On młody, ja już karierę kończyłem. Ja grałem na Dziekanowskiego.

Czyli łatwo nie było.

Benesz hasał w tą i w tamtą, a ja go musiałem asekurować. Ciężko było odebrać piłkę Dziekanowskiemu, trzeba było go wypychać w jedną, w drugą stronę, zmuszać, żeby odegrał do tyłu. Oj, napracowałem się wtedy. Piłkarz, pełną gębą.

Zawodnicy Widzewa się wywyższali? Były jakieś słowne utarczki?

Nie, ale przyjechali po swoje. Wydawało im się chyba „co to tam Radom, my jesteśmy firma”. Ale firma przyjechała do firmy. Z każdą minutą okazywało się, że to nie jest takie byle co, że ten Radomiak to nie są chłopki. Nie wychodziło im, a my w końcu strzeliliśmy bramkę z karnego i utarliśmy im nosa.

Pana najlepszy mecz to starcie z Motorem Lublin, wygrane 3:0. Strzelił pan wtedy dwa gole.

Strzeliłem wtedy najładniejszą bramkę w życiu. Poszła kontra, Marek Wojdaszka wrzucił piłkę z boku, a ja rzuciłem się szczupakiem. Chciałem Motorowi coś pokazać, bo to był obok Avii Świdnik wiodący klub z moich stron. Druga bramka to już moja zasługa, zabrałem piłkę Leszkowi Iwanickiemu i poszedłem środkiem. Podałem do Mirosława Sajewicza, on odegrał w pole karne. Przyjąłem, spojrzałem, bramkarz wychodził, ale już było za późno. Dałem po długim roku i byłem „na kolanach” (śmiech). Pamiętam jeszcze, że wiosną w rewanżu w Lublinie zagrałem na lewej obronie. Ja na obronie, kto by pomyślał!

Po rundzie jesiennej byliście na piątym miejscu w lidze. Jakie wtedy były nastroje w zespole?

To nas chyba trochę zgubiło. Wkradło się takie samozadowolenie. Z kolei trener Antoniak się podpalił, pojechaliśmy na obóz w góry. On był znany z ciężkich przygotowań, ale wtedy… Było bardzo ciężko. Tak jak mówię, wtedy dyskusji nie było, robiliśmy to, co kazał. Wyszło tak, że wiosną było dużo kontuzji. Na pierwszy mecz pojechaliśmy do Bałtyku i było jeszcze 0:0, a potem to się już rozlazło. Szkoda, bo ekipa była taka, że mogliśmy się utrzymać. Z trenerem Antoniakiem był taki temat, że w trakcie rundy jego posada wisiała na włosku. Zapytano nas wtedy o zdanie.

To czemu drużyna tego nie poparła, skoro przygotowania były za trudne?

Tak to wtedy było. Wierzyliśmy w trenera i gdy zarząd nas spytał o zdanie, stanęliśmy za nim. Pamiętam, że w grę wchodziła wtedy kandydatura Pawła Kowalczyka.

Prawdą jest to, że wiosną skręcili was sędziowie? Marek Wojdaszka powiedział: „O tym, że spadniemy z ligi, zadecydowano zimą w trakcie przerwy w rozgrywkach. Niestety, taki był wtedy układ wśród klubów ekstraklasy”.

Może i tak, ale co ja mogę wiedzieć? Ja byłem z zewnątrz. Zabrakło nam wtedy takiego człowieka w drużynie, który pierdolnąłby ręką w stół, wziął wszystko do kupy. Brakowało nam wtedy przecież punktu czy dwóch bramek do utrzymania. A sędziowie? Coś tam było, różnie bywało. Jedziemy do Sosnowca, wygrywamy do 80. minuty 1:0. Ostatnie minuty spotkania, Jan Urban strzela nam dwie bramki, przegrywamy 1:2. Były takie mecze, ale ja nigdy nie byłem człowiekiem, który szuka drugiego dna. Ale z drugiej strony, nawet ten ostatni mecz z Wałbrzychem… Nie wiedziałem, co jest grane na boisku. Powiem szczerze, nie wiedziałem.

Ten mecz akurat wygraliście. I to też dość niecodziennie, bo aż 5:1.

Był układ, czasami na boisku nie wiedziałem, w którą stronę mam patrzeć. W przedostatniej kolejce graliśmy ze Śląskiem, przegraliśmy 0:2. W ostatniej my graliśmy z Wałbrzychem, a Śląsk z Lechią. Mogliśmy jeszcze się utrzymać, Śląsk przegrał z Lechią, ale przegrał bezpiecznie, 2:3, strzelając gola w ostatnich minutach. Nie mogli przegrać więcej niż jedną bramką. Nam tej jednej bramki zabrakło, ale jak pan Wiesław Karolak panu Włodzimierzowi Ciołkowi ustawia trzy rzuty wolne na 16 metrze, to wiadomo, że w końcu trafi.

Tu nie tylko o Śląsk chodzi, bo mógł utrzymać się i Śląsk, i Radomiak. Ale Bałtyk Gdynia ograł Wisłę, a w „Echu Krakowa” wprost pisano o ustawce: „Goście musieli mecz wygrać, aby niezależnie od rezultatów na innych boiskach, gdzie grały zagrożone degradacją zespoły, utrzymać się w ekstraklasie I cel swój osiągnęli. Wśród obserwatorów tego pojedynku krążyło wiele plotek kto „puścił mecz”, za ile, kto gra a kto markuje. Jak było nie mnie wyrokować. Sherlockiem Holmesem nie jestem. Zresztą nie w tym sprawa. Przecież nie tylko w Krakowie uzyskano na boisku wynik, jaki był potrzebny”.

Były wtedy różne ruchy, jedni chcieli się utrzymać, inni awansować… Bałtyk musiał wtedy wygrać. No i wygrał. A że my wygraliśmy aż 5:1? Co ja mogę powiedzieć… (śmiech) Szkoda, że wtedy spadliśmy. Można było zbudować drużynę na parę lat. Ale dzisiaj to wszystko jest do nadrobienia.

Było na kim budować. Marek Sadowski i Andrzej Niedziółka zagrali nawet w reprezentacji Polski B.

W obronie na pewno. Sadowski i Arkadiusz Skonieczny to była klasa. Paweł Zawadzki – siła spokoju, solidność. Ryszardowi Mrozkowi nikt nie fiknął. Ofensywa miała dobre momenty, ale mogliśmy bardziej przycisnąć. Piłkarsko nie można było nam wiele zarzucić, ale jak drużynie nie idzie, to wychodzi charakter. W tej lidze to było potrzebne, jak coś się waliło, to brakowało czegoś w szatni. Trzeba było nas pobudzić, bo przecież nikt nie chciał spaść. Godziliśmy się na to, co jest, to mi się trochę nie podobało.

Ale chyba nie chodziło o to, że w Radomiaku było biednie i smutno.

Było bardzo dobrze. Były te zgrupowania w Zbożennej, cisza, spokój, chodziliśmy sobie na rybki. Wszystko było w porządku, płacili dobrze. Mieliśmy jedną z najlepszych odnów biologicznych w Polsce, sauna, solanki, pełna opieka. Patronat „Radoskóru” swoje robił, na nic nam nie brakowało. Premie? Powiem tak – jakby te moje premie z całej kariery były opodatkowane i ozusowane, to ja bym dzisiaj miał emeryturę godną. Prawie jak ministrowie! (śmiech)

ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK

Przeczytaj inne historie o Radomiaku:

Fot. Archiwum prywatne

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Piłka nożna

Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Szymon Janczyk
20
Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Komentarze

2 komentarze

Loading...