Paweł Nowak to jedna z niewielu postaci, która z dzisiejszymi finalistami Pucharu Polski – Cracovią i Lechią Gdańsk – jest związana niemal równie mocno. Szeregi “Pasów” zasilił jeszcze w trzecioligowych czasach, w 2004 roku świętował z nimi awans do Ekstraklasy i spędził w ich szeregach pięć kolejnych sezonów. W mało przyjemnych okolicznościach odchodził do Lechii. Tam dwa pierwsze lata były bardzo dobre, końcówka okazała się znacznie słabsza. Dziś Nowak próbuje sił jako trener (przez dwa lata pomagał Tomaszowi Kafarskiemu w Sandecji) i prowadzi akademię piłkarską, która dostarcza mu wiele radości, ale i sporo zmartwień, bo w pewnych kwestiach szkolenie to ciągłe kopanie się z koniem. O tym wszystkim rozmawiamy – punktem wyjścia był piątkowy finał, ale to tylko pretekst do otwarcia wielu innych wątków.
Dlaczego Cracovia bardziej potrzebuje trofeum? Jakie to uczucie po latach, gdy nie sprzedało się słynnego meczu z Zagłębiem Lubin? Co sprawiło, że zemdlał na treningu? Dlaczego prezesi tamtej Lechii byli najlepszymi, jakich spotkał? O co toczył się jego spór z Cracovią? Za co dziękuje Arturowi Płatkowi? Jak komentuje ubiegłoroczny “zakaz” awansu nałożony przez szefów Sandecji? Czemu akademia, której jest współwłaścicielem bywa wyśmiewana za swoje metody szkoleniowe? Zapraszamy.
***
Za kogo będzie pan mocniej trzymał kciuki w finale Pucharu Polski?
Trudno to procentowo określić, te emocje się zmieniały pod wpływem różnych wydarzeń. Cracovii bardzo dużo zawdzięczam. Dzięki niej wróciłem do Ekstraklasy i mam ją głęboko w sercu. W Lechii przeżyłem naprawdę dobre dwa i pół roku, a i cały 3,5-letni pobyt mile wspominam. Myślę, że po prostu przyjemnie będzie mi się ten mecz oglądało, bo sympatyzuję z obiema stronami. Patrząc jednak z boku… Cracovia bardzo długo czeka na jakiś sukces. Takim byłoby zdobycie Pucharu Polski i myślę, że jej piłkarze mocniej by się cieszyli ze zdobycia tego trofeum.
Upraszczając: Cracovii ten puchar bardziej by się teraz przydał, miałby dla niej większe znaczenie?
Tak, za całokształt projektu. Profesor Filipiak przejmując klub w 2004 roku na pewno marzył o odnoszeniu sukcesów i wreszcie jest tego bliski. Lechia w ubiegłym roku zdobyła Puchar Polski i Superpuchar, już swoją obecność w ostatnim czasie w polskiej piłce zaznaczyła. Cracovii tego brakuje od kilkudziesięciu lat, więc miło byłoby zobaczyć również swój drugi były klub sięgający po ważne trofeum.
Widzi pan faworyta w tym finale?
Chyba nie. To będzie jeden mecz, może przesądzić słabszy moment jakiegoś zawodnika, błąd w ustawieniu czy jakiś strzał życia.
To zapytam inaczej: spodziewa się pan tak zachowawczej gry jak rok temu, gdy gdańszczanie grali z Jagiellonią? Lechia i Cracovia nadal nie unikają takiego stylu.
Nie będę w szoku, jeśli dojdzie do dogrywki przy stanie 0:0. Obie drużyny w tym sezonie rzadko prezentowały wysoki pressing czy chęć szybkiego odbioru piłki. Bardziej szły w organizację gry i szybki powrót do ustawienia, skupiając się na kontrolowaniu meczu pod kątem przeciwnika i próbie odbioru po “uspokojeniu” grania. Ale skoro mowa o jednym niezwykle ważnym meczu, któryś z trenerów może szykować coś specjalnego, by zaskoczyć rywala. Nastawienie jednego czy drugiego zespołu może być zupełnie inne niż na co dzień w lidze.
Dwa lata temu w “Gazecie Krakowskiej” powiedział pan, że skład trzeba budować na Polakach. Cracovia idzie w zupełnie innym kierunku i jest aktualnie w polskiej czołówce. Jej przykład zrewidował pana poglądy?
Wiadomo, że najłatwiej komentuje się z boku, gdy nie podejmuje się żadnych decyzji. Mogę mówić jedynie o swoich odczuciach. Każdy klub ma swoją tożsamość, taką czy inną. Odnoszę wrażenie, że w Wiśle Kraków ta tożsamość jest bardziej zachowana niż w Cracovii. Jej trenerzy cały czas próbują grać tę krakowską piłkę, która kiedyś charakteryzowała także Cracovię. Moim zdaniem budowanie drużyny w oparciu o zawodników dojrzewających w klubie i przez to bardziej się z nim identyfikującym, z pewnością nie jest gorszym pomysłem. Nie wiem, czy w Cracovii taki jest plan po powstaniu bazy w Rącznej, ale lepszej drogi nie widzę. Do tego jest potrzebny plan szkolenia, wizja budowy tożsamości zawodnika zgodna ze specyfiką gry. Dotyczy to wszystkich polskich klubów: długofalowy proces przygotowywania zawodników pod kątem pierwszego zespołu. Raz, że łatwiej byłoby im się wdrożyć, bo to samo przerabialiby w grupach młodzieżowych, a dwa, że zawsze tego serca i zaangażowania byłoby ciut więcej niż u reszty. Mam tu na myśli organizację gry, nie strukturę treningu.
Nie jestem przekonany, czy warto sprowadzać obcokrajowców, którzy może i kiedyś występowali na fajnym poziomie, ale dziś albo są po kontuzjach, albo od dłuższego czasu ich forma spada, przez co grali już w niższych ligach zachodnich. Tego typu transfery rzadko są trafione, a swoje kosztują. Często porównując na przestrzeni całego sezonu takiego zawodnika z młodym chłopakiem pukającym do składu, nie widać większej różnicy. Z drugiej strony, trzeba liczyć się z pewnym ryzykiem. Zagłębie Lubin stawia na wychowanków, ale zapewne ma wkalkulowane, że w najbliższym czasie klub nie osiągnie żadnego sukcesu.
W sumie to samo dotyczy Lecha Poznań.
Spora część tej młodzieży poprzedni sezon spędziła na wypożyczeniu w I lidze. I wcale nie można było powiedzieć, że się tam wyraźnie wybijała, jak chociażby Jakub Moder. Chłopak jednak się ograł, wrócił do Lecha posiadającego duże indywidualności w składzie, co ułatwia mu rozwój. 3-4 doświadczonych piłkarzy o określonej klasie – mogą być to obcokrajowcy – plus ambitna młodzież. Chyba nie ma lepszej mieszanki. Po wynikach w europejskich pucharach widzimy, że pójście na skróty nie daje efektów. Cieszy, że coraz więcej klubów idzie inną drogą i coraz więcej talentów eksploduje. Michał Karbownik rok temu miał zostać wypożyczony do Radomiaka – widzimy, jak kolosalny postęp zrobił w Legii otoczony dobrymi zawodnikami i dobrymi trenerami.
Puentując wątek: mam nadzieję, że Cracovia też będzie próbowała obrać ten kierunek. Rozumiem jej głód sukcesu. Przez ostatnie 3-4 lata wiele kibicom obiecano. Kibic patrzy przede wszystkim na wynik tu i teraz, trudno byłoby mu zaczekać kilka sezonów, bo na razie skupiamy się na młodzieży. Oby jednak w dłuższej perspektywie “Pasy” szły śladami Legii, Lecha i Zagłębia.
Pan w kontekście Pucharu Polski odczuwa zapewne duży niedosyt. Trzykrotnie docierał pan do półfinałów – raz z Cracovią, dwa razy z Lechią – i nigdy nie udało się wejść do finału. O ile przegrane dwumecze z Groclinem i Legią aż tak nie bolały, to te dwa spotkania z Jagiellonią z sezonu 2009/10 do dziś są wypominane trenerowi Kafarskiemu przez gdańskich kibiców.
Chodzi o ten pierwszy mecz, który w rezerwowym składzie przegraliśmy u siebie 1:2. Z trenerem Kafarskim przez ostatnie dwa lata pracowałem w Sandecji Nowy Sącz i oczywiście wspominaliśmy tamte chwile. Cóż, dziś prestiż Pucharu Polski jest znacznie większy niż 10-15 lat temu, drużyny zupełnie inaczej do niego podchodzą. Moim zdaniem w każdym meczu powinni grać zawodnicy, którzy w danym momencie mogą najwięcej dać zespołowi.
Tomasz Kafarski w wywiadzie dla historialechia.pl jakiś czas temu przyznał, że jego decyzja odnośnie wystawienia drugiego składu była przemyślana, ale jednak błędna.
Zawsze łatwiej jest mówić po fakcie. Gdyby trenerowi udało się wtedy wyeliminować Jagiellonię, nikt by tej decyzji nie drążył. Na pewno jego wybór był odważny i kontrowersyjny. Szkoda, że się nie udało, drużyna znajdowała się w bardzo dobrym momencie. Prezentowaliśmy jakościowy futbol, który mógł nas zaprowadzić do finału Pucharu Polski.
Lechia z tamtego okresu to najlepiej grający zespół, którego kiedykolwiek był pan częścią?
Nie wiem, co ma pan na myśli, mówiąc “najlepiej grający”.
Łączący efektowność z efektywnością, przynajmniej do pewnego czasu. Jesienią 2010 graliście kapitalnie. Do dziś pamiętam, jak tydzień po tygodniu rozbiliście 5:1 Górnika Zabrze i 3:0 Legię w Warszawie, a w następnej kolejce pokonaliście Arkę Gdynia w derbach. Wydawało się, że możecie naprawdę poważnie zamieszać w polskiej piłce.
Nie udało nam się wyciągnąć esencji w postaci satysfakcjonującego wyniku na mecie sezonu. Coraz więcej trenerów odchodzi od takiego sposobu gry, bo połączenie piłki ładnej dla oka z regularnym wygrywaniem to chyba najtrudniejsza rzecz. A przyczyna tego jest prosta. Drużyna chcąca utrzymywać się przy piłce i próbująca konstruować w ten sposób akcje, ma do wykonania zdecydowanie więcej zadań niż drużyna, która się cofnie i będzie czekała na kontrę po błędzie przeciwnika.
Wracając do pytania, tamta Lechia grała porównywalnie do Cracovii Wojciecha Stawowego z lat 2004-2005, która wracała do Ekstraklasy. Może nawet w Gdańsku graliśmy nieco bardziej jakościową piłkę, ale nie zrobiliśmy wyniku, dzięki któremu kibice na trochę dłużej by nas zapamiętali. Nie postawiliśmy pieczątki, a w seniorskim futbolu końcowy rezultat jest najważniejszy, dlatego coraz rzadziej trenerzy idą w kierunku takiej filozofii. Potrzeba czasu, którego często nie ma, ale myślę, że w głębi duszy każdy tęskni za taką piłką.
Tamto ósme miejsce przypłaciliście także utratą solidnych premii.
Jeśli się nie osiąga wyznaczonego celu, to nagroda się nie należy. Formalnie byliśmy na ósmym miejscu, ale sportowo nie. Jagiellonia zaczynała sezon z minus dziesięcioma punktami i gdyby liczyć normalnie, znalazłaby się wyżej od nas. Byliśmy tego świadomi, choć oczywiście w pierwszych dniach wielu z nas się oburzało na taką decyzję klubu i próbowało jakoś rozwiązać tę sytuację. Ale z prezesami mieliśmy świetne relacje, byli bardzo ludzcy i na spokojnie potrafili nas do swojego stanowiska przekonać. Właśnie tak to się powinno odbywać. A sami byliśmy sobie winni. Na dwie kolejki przed końcem, po wygranej z Lechem Poznań, znajdowaliśmy się na podium. Przegraliśmy jednak najpierw na Widzewie, a później u siebie z Zagłębiem Lubin. Po meczu słyszeliśmy komentarze, że do przerwy graliśmy jak Barcelona. W drugiej połowie niestety kompletnie się posypaliśmy i zapłaciliśmy za to taką obsuwą w tabeli.
Przyznał pan kiedyś, że właśnie gdański okres uważa za najlepszy w karierze.
W Lechii byłem już doświadczonym i bardziej świadomym zawodnikiem. 10 czy 15 lat temu różnica jeśli chodzi o trening indywidualny była znacząca. Każdego ukierunkowywano bardziej na pracę zespołową. W Gdańsku spotkałem Filipa Surmę i dzięki niemu zapoznałem się z nowym spojrzeniem na przygotowanie fizyczne, którego wcześniej nie znałem. Do tego w Lechii na moich barkach spoczywała większa odpowiedzialność za poczynania ofensywy, w Cracovii te akcenty bardziej się rozkładały. I pewnie dlatego tak powiedziałem w tamtej rozmowie.
To na jakie treningowe kwestie otworzyły się panu oczy w Gdańsku?
Przekonałem się, że można pracować inaczej. Chodziło przede wszystkim o porównanie treningu siły, mocy, szybkości i dynamiki z klasycznym treningiem wytrzymałościowym. Teraz jestem przekonany, że metody, z którymi zapoznałem się w Gdańsku, powinny być stosowane w pracy z seniorami. Z prostej przyczyny: wytrzymałość robi się podczas każdego treningu, ale nie w każdym poprawi się aspekty, o których wcześniej wspomniałem. Zawodnik na poziomie Ekstraklasy powinien mieć już ukształtowaną wytrzymałość, nie traci się jej z dnia na dzień.
To przekładając na konkrety: w czym podczas zajęć przejawiało się to nowe podejście?
Na przykład w pilnowaniu, żeby dane ćwiczenie czy gierka od początku do końca odbywało się na bardzo wysokiej intensywności. Wtedy też bardzo ważne jest pilnowanie przerw i czasu trwania ćwiczenia, nie powinno się go przedłużać. Poza tym pamiętanie o podbudowie, czyli ćwiczeniach siły, gdy w zasadzie czerpie się ze wszystkiego podczas treningu.
Wspominał pan, że w Lechii udane było dwa i pół roku. Końcówka okazała się słabsza, zwłaszcza ostatnia runda. Bogusław Kaczmarek nie za bardzo się do pana przekonał, na dodatek nagle zmarł panu ojciec. Kombinacja złych zdarzeń.
Trener Kaczmarek dość szybko przekazał mi, że będę grał znacznie rzadziej niż wcześniej. Wiedziałem, że w tygodniu potrenuję z pierwszą drużyną, ale gdy zacznie się weekend, będę przekierowywany do rezerw. Prowadzili je trenerzy Unton i Kalkowski. Mimo takich okoliczności, bardzo miło wspominam współpracę z nimi i myślę, że oni też byli zadowoleni mogąc korzystać z tak doświadczonego zawodnika. A naprawdę nie grałem w drugiej drużynie z byle kim: Patryk Tuszyński, Paweł Dawidowicz, Przemek Frankowski. Wielu chłopaków prezentowało naprawdę wysoki poziom i przebiło się do Ekstraklasy.
Tak mi te tygodnie mijały, aż pod koniec października dostałem telefon, że tata umiera. Miałem tylko kilka godzin, żeby się z nim pożegnać i niestety nie było mi to dane. Przypadek bardzo podobny do tego, co spotkało niedawno Piotrka Rockiego. Tacie w nocy pękły dwa tętniaki w mózgu i nie było szans na ratunek, to musiałby być cud. Wróciłem do Krakowa, dostałem od trenera Kaczmarka tyle wolnego, ile potrzebowałem na ułożenie wszystkich spraw. Zbiegało się to z zakończeniem rundy jesiennej, kończył mi się kontrakt. Decyzje, które wtedy podejmowałem może nie były racjonalne, buzowały we mnie różne emocje. Sądzę, że mógłbym dalej grać w Ekstraklasie, ale czym innym się kierowałem.
Powiedział pan wtedy na portalu 2×45.info, że gdyby nie wiara, chyba nie dałby rady. Nie obraził się pan na Pana Boga.
Jeżeli w coś się wierzy… Porównam to do kibicowania. Jeśli ktoś kocha swój klub i jest przekonany, że tylko go może wspierać, to chwile niepowodzeń i rozczarowań, na które de facto nie ma się wpływu, nie sprawią, że się od klubu odwróci. I tak samo jest z wiarą. W niej właśnie w tych najtrudniejszych momentach można znaleźć pocieszenie i ukojenie. Bardzo pomogła mi też najbliższa rodzina, mocno się wspieraliśmy.
Podobno po powrocie do Gdańska stracił pan przytomność na jednym z treningów.
Tak, to prawda. Wróciłem po trzech czy czterech tygodniach, zawróciło mi się w głowie i upadłem na boisko. Okazało się, że przechodzę stres pourazowy. Musiałem przejść badania i zrobić sobie dalszą przerwę od treningów. Strasznie skakało mi ciśnienie, co uniemożliwiało funkcjonowanie jako sportowiec. Należało się najpierw wyleczyć.
Długo wracał pan do pełnej równowagi?
Z tatą byłem mocno związany, praktycznie codziennie rozmawialiśmy. Podejmując różne decyzje zawsze brałem pod uwagę jego zdanie. W każdej trudnej chwili mogłem na niego liczyć. To była najbliższa mi osoba. Nawet dziś jest ciężko, gdy wspominam tatę. Wraca tęsknota i żal, że tak szybko odszedł. Trzeba sobie jednak radzić z takimi momentami i szukać czegoś pozytywnego, żeby odnaleźć się w codzienności.
Przychodząc do Lechii miał pan na początku podwójnie trudne zadanie jako wychowanek Wisły Kraków, ale pewnie był już zahartowany, gdy wcześniej zasilał szeregi Cracovii. W obu przypadkach dla kibiców był pan człowiekiem z obozu wroga.
Mam wrażenie, że dziś takie sprawy nie są aż tak istotne, pomijając oczywiście transfery na linii Arka-Lechia, Wisła-Cracovia czy Legia-Lech. Piłkarz zmienia klub i nawet się nie zastanawia, czy kibice się lubią. Pozostawało mi się obronić na boisku. W Cracovii też słyszałem z trybun przy jakichś niepowodzeniach, że mi nie zależy, że jestem z drugiej strony Błoń, że jestem sabotażystą – w najdelikatniejszym określeniu. Ale sądzę, że większością występów w barwach “Pasów” sprawiłem, że chyba do dziś jestem mile wspominany w tym klubie. Zostawiłem w nim dużo serca i zdrowia.
Przychodząc do Lechii, miałem oczywiście mieszane uczucia. Wcześniej sporo się działo. Pół roku wcześniej podpisałem umowę menadżerską z Karolem Glombem, który bardzo mi pomógł przy tym transferze. Ja już w zasadzie byłem w Piaście Gliwice, nastawiałem się, że to będzie następny etap. Mój agent jechał już do Gliwic, ale wykonał jeszcze jeden telefon do trenera Kafarskiego i wszystko się zmieniło. Szybko doszliśmy do porozumienia i wybrałem się na północ kraju. W żadnym stopniu nie żałuję tej decyzji. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, nie tylko w samej drużynie.
Nie ukrywał pan, że z lepszymi prezesami niż w tamtej Lechii nigdy nie współpracował. Na czym polegała ich wyjątkowość?
Na tym, że byli normalnymi ludźmi. Można było z nimi spokojnie porozmawiać na różne tematy, przychodzić z trudnymi prośbami – niekoniecznie dobrymi dla klubu. Robili wszystko, żeby zawodnicy dobrze się czuli. Przekonałem się o tym nawet po rozwiązaniu kontraktu. Prezes Turnowiecki i dyrektor Jenek zadzwonili do mnie z propozycją współpracy w innej roli przy innej dyscyplinie.
To znaczy jakiej dyscyplinie?
Miałbym być dyrektorem lub kierownikiem sekcji hokejowej, którą szykowano w Gdańsku. Byłoby to dla mnie spełnienie kolejnego marzenia, bo bardzo lubię tę dyscyplinę sportu. Projekt jednak nie wypalił i Gdańsk do dziś nie doczekał się hokeja u siebie. A było bardzo blisko.
To prawda, że Łukasz Surma trochę pana zareklamował szefom Lechii?
Myślę, że maczał palce w tym transferze. Trener Kafarski nie znał mnie tak dobrze jak Łukasz. Wychowałem się z nim w Wiśle, graliśmy razem w juniorach, a później przez chwilę w pierwszej drużynie. Na pewno jego rekomendacja mi pomogła. Pamiętajmy, że Lechia w 2009 roku chciała właśnie stawiać na wychowanków swojej akademii i w zasadzie nie brała pod uwagę pozyskiwania zawodników z przedziału 28+. Chyba jako pierwszy złamałem ten schemat i jako 30-latek podpisałem w Gdańsku kontrakt. No i sądzę, że właściciel klubu się nie zawiódł. Dla Lechii też się poświęcałem i pomogłem, żeby grała tak efektownie przez te pierwsze dwa lata.
Odchodził pan do Trójmiasta w atmosferze sporu z Cracovią.
W Cracovii podczas podpisywania czy przedłużania kontraktu przeważnie dokładano roczne aneksy. Ten okres był pewną weryfikacją i w razie czego wiązaliśmy się następną umową. Agent z prawnikami jednak sprawdził ten kontrakt i od razu stwierdzono, że aneks jest nieważny. Był o tym w stu procentach przekonany, dlatego w połowie sezonu 2008/09 poinformowałem szefów Cracovii, że będziemy musieli ustalić nowe warunki, albo po prostu odejdę. Ostatnie pół roku było bardzo gorące. Dziękuję przy tej okazji Arturowi Płatkowi, że w okresie od stycznia do czerwca bardzo mi pomógł jako pierwszy trener. Miałem już nie jeździć na obozy i zostać zesłany do rezerw, tak jak to często u nas bywa w tego typu sytuacjach. Dzięki niemu jednak nic takiego się nie stało, do końca grałem w pierwszym składzie. Walczyłem z całych sił, aby Cracovia utrzymała się w Ekstraklasie, dokładając kilka goli i asyst.
Pierwszy mecz w tamtej rundzie to dwie bramki z ŁKS-em, zaraz potem dwie asysty z Lechią. Dawał pan argumenty sportowe.
Ale nie przekonalibyśmy się o tym, gdyby nie stanowcza postawa trenera Płatka. Gdy oznajmiłem klubowi moją decyzję, to… nie odbywało się to tak jak w Gdańsku. Żadnych dalszych obiecujących rozmów nie było. W każdym razie, cała historia dobrze się skończyła, mimo że będąc w Lechii od początku lipca, nie wiedziałem jeszcze, jaki będzie wyrok. Wszyscy mnie przekonywali, że sprawa zostanie wygrana, ale jakaś niepewność pozostawała. Dopiero w okolicach 20 lipca nastąpiło pomyślne dla mnie rozstrzygnięcie. Gdyby wyszło inaczej, najpewniej na poziomie Ekstraklasy już bym nie zagrał.
Tamten spór trwale wpłynął na relacje z Cracovią, z tamtymi ludźmi czy po latach emocje opadły?
Myślę, że nie wpłynął. Tak długo grałem dla tego klubu… Jeśli dwoje dzieci nie potrafi się dogadać, idą do rodziców, którzy rozstrzygają spór i sytuacja się uspokaja. My nie mogliśmy się dogadać, więc musieliśmy iść do sądu, każdy obstawał przy swoim. Skoro sąd orzeka, że to jednak ja miałem rację, to trudno się obrażać na fakty. Jeśli konstruujesz coś, co nie powinno powstać, nie możesz mieć później pretensji, że ktoś to zakwestionował.
Co do Wisły: wejścia z ławki, mistrzostwo Polski w 1999 roku, pół godziny z Parmą, ale tamten okres wspomina pan przeważnie jako błędy młodości.
Za łatwo i za szybko pewne rzeczy mi przyszły, nie doceniałem ich. Za mało z nich skorzystałem, nie były bodźcem do dalszego rozwoju. Nie wyznaczałem sobie kolejnych celów, wykraczających już poza naszą ligę. Na pewno dużo bym dziś zmienił. Teraz zawodnicy mają znacznie większe możliwości, żeby iść do przodu. Zaczynając od przygotowania fizycznego, które mogą indywidualnie konsultować z fachowcami w klubie. Dwie dekady temu w mało którym miejscu był trener odpowiadający tylko za te sprawy. Inne aspekty to jeszcze większe zmiany: analizy swojej gry, materiały video, dietetycy, trenerzy mentalni i tak dalej. 18-letni Paweł Nowak takich możliwości nie miał, ale to mnie nie usprawiedliwia. Zrobiłem za mało, żeby utrzymać się na tym poziomie. Musiałem solidnie dostać po głowie, żeby nabrać rozumu. Dwa lata później wylądowałem w trzecioligowej Proszowiance, w której Wojciech Stawowy zbierał wszystkich juniorów z Wisły. Następnie poszliśmy z nim do Cracovii, która też grała na trzecim froncie.
Wtedy już wszystkie błędy do pana dotarły?
Jeszce to trochę trwało. Może się to wszystko zbiegło, ale mocno zmienił mnie ślub i narodziny pierwszej córki. Poczułem odpowiedzialność, moje myślenie bardziej skierowało się ku rodzinie. We wcześniejszych latach wiele straciłem, wiele bym zmienił. Jeżeli chce się wycisnąć maksimum ze swojej kariery, od najmłodszych lat trzeba skupiać się na piłce. Nie można rozpraszać się na boki. Bardzo ważne jest regularne wyznaczanie sobie krótko- i długoterminowych celów, żeby nie stać w miejscu. Cały dzień powinien być podporządkowany rozwojowi. Nawet najlepsza praca tylko podczas głównego treningu w klubie to może być już za mało.
Wejście do Ekstraklasy z Cracovią miał pan mocne, pewność siebie chyba wróciła.
Z jednej strony, tak. Z drugiej – to był mój najgorszy okres w całej karierze jeśli chodzi o tematy zdrowotne. Kontuzje jakoś szczególnie nigdy mi nie dokuczały, ani razu nie musiałem iść pod nóż, ale wtedy naderwałem mięsień łydki. I to nietypowo, tak, jakby z tyłu kolana przez całą łydkę aż do Achillesa noga rozpruła się na pół. Przebywaliśmy na obozie za granicą. Tamtejsi specjaliści wieszczyli mi zakończenie grania. Pomógł mi bardzo fizjoterapeuta Zbigniew Pawłowski ze Szczecina. Wielu zawodników do niego jeździło, spędziłem u niego trzy tygodnie. Po powrocie do Cracovii proces stawiania mnie na nogi kontynuował klubowy fizjoterapeuta Piotrek Socha.
Zbiegło się to z awansem do Ekstraklasy. Po czasie dowiadywałem się, że niektóre z naszych spotkań nie odbywały się wówczas tak, jak powinny…
Zaczęliśmy granie po awansie, przywitałem się dwoma golami w Lubinie, ale to nadal był dla mnie trudny czas. Łydka ciągle się odzywała, musiałem przerywać cięższe treningi i jeszcze trochę trwało, nim zupełnie wyszedłem na prostą. Tak naprawdę dopiero w następnej rundzie grałem na sto procent.
Skoro wspominamy o różnych dziwnych meczach, nie można pominąć tego słynnego 0:0 z Zagłębiem Lubin. Pan jednak może spokojnie patrzeć w lustro, bo znajdował się w gronie zawodników, którzy nie zgodzili się na ustawienie tego spotkania.
Nie straciłem swojej tożsamości i jestem z tego dumny. Pomogło mi wychowanie, które otrzymałem od rodziców. A wcześniejsze błędy młodości i wnioski z nich wyciągnięte sprawiły, że starałem się już nigdy nie dopuścić do sytuacji, w której mógłbym zszargać własne nazwisko. Wielu zawodników w obliczu takiej propozycji zachowało się godnie, ale to nie było takie łatwe. Różne osoby nas szantażowały, poza tym powstał olbrzymi konflikt w drużynie. Za czasów trenera Stefana Białasa doszło do podziału na dwie grupy, przebieraliśmy się w osobnych szatniach. Mieliśmy żal do chłopaków, którzy kierowali się czymś zupełnie innym niż my. Kibice różnie to odbierali. Niektórzy twierdzili, że my także jesteśmy winni, bo skoro o wszystkim wiedzieliśmy, powinniśmy to zgłosić przed meczem. Odzywali się ci, którzy nie szanowali, ile zdrowia dla Cracovii zostawiłem i jakie decyzje podejmowałem, tylko patrzyli na moją przeszłość. Ale żeby nie było: wielu nas wpierało i wyrażało uznanie dla naszego postępowania.
Myślę, że czas uleczył rany, przebaczyliśmy tym, którzy sprzedali mecz. Z kilkoma kolegami miałem potem kontakt w Sandecji i nasze relacje były normalne. Nie wspominaliśmy złych czasów, traktowaliśmy się po partnersku. W życiu trzeba umieć wybaczać, a los wynagrodził mi tamte nieprzyjemności. Po latach mogłem otworzyć akademię piłkarską i zostać trenerem. Gdybym w 2006 roku wybrał inaczej, nie miałbym takich możliwości. A gdy podczas mojego pobytu w Lechii o sprawie zrobiło się głośno, usłyszałem od trenera Kafarskiego, że mają sygnały z prokuratury i jeśli jestem w coś umoczony, kontrakt zostanie rozwiązany. Ale kiedy w klubie dowiedzieli się, jak postąpiłem, zyskałem chyba jeszcze większy szacunek niż wcześniej. Niedługo potem przedłużyliśmy umowę. Jak to mówią: karma wraca. Nawet jeśli dobre decyzje oznaczają pewne nieprzyjemności, na koniec życie oddaje.
Gdy wasza grupa odmówiła handlu z Zagłębiem, wiedzieliście, że mecz i tak jest ustawiony, czy mieliście jedynie pewne podejrzenia w trakcie gry?
Wiedzieliśmy, taka jest prawda. Do końca chcieliśmy wierzyć, że może koledzy zmienili plany i każdy zagra normalnie. Wszystkie pomeczowe sygnały wskazywały jednak na to, że się nie wycofali. Nie wiem, czy debiutujący jako trener Cracovii Stefan Białas w ogóle był świadomy, co się stało. Wydawałoby się, że po czymś takim należy wymienić większość składu i budować drużynę od nowa. Było między nami bardzo dużo złych emocji, nie stanowiliśmy jedności.
Paradoksalnie następny sezon liczbowo był dla pana najlepszy w Ekstraklasie: siedem strzelonych goli.
Zacząłem grać na optymalnej pozycji. Wcześniej, przed przyjściem trenera Białasa, prowadzący nas przez chwilę Albin Mikulski próbował zaskoczyć rywali, wystawiając mnie na prawej obronie, a Darka Pawlusińskiego na lewej. Mieliśmy schodzić do środka i próbować strzałów. Efekt był taki, że w pierwszym meczu Darek, znajdując się 40 metrów od bramki, próbował głową zagrywać do Marcina Cabaja i strzelił samobója. Tak jednak zostało i trener Białas po przyjściu sądził, że jestem bocznym obrońcą. A skoro nie byłem, nic dziwnego, że szybko straciłem miejsce w składzie. Dopiero Stefan Majewski sprawił, że wróciłem do środka pomocy jako “szóstka”, później zaś grałem na wahadle w systemie 3-5-2. Odpaliłem, wiosna 2007 była moją najlepszą rundą w Ekstraklasie. Zdobyłem siedem bramek, dołożyłem bodajże pięć czy sześć asyst. U Majewskiego nie graliśmy zbyt efektownie, ale osiągnęliśmy najlepszy wynik w postaci czwartego miejsca.
Liczył pan, że pójdą za tym propozycje z zagranicy i debiut w reprezentacji?
Myślałem o tym. Miałem 28 lat, a wokół powtarzano, że wtedy piłkarze znajdują się w kwiecie wieku i mają swój najlepszy czas. Liczyłem, że odezwą się kluby zagraniczne, że może dostanę powołanie na jakąś konsultację w kadrze. No i… nic się nie wydarzyło. Żyłem dalej.
Tych marzeń pan nie zrealizował, ale prawie całą karierę spędził w Ekstraklasie.
Odczuwam satysfakcję z tego powodu, bo to też jakaś sztuka. Zebrałem wiele cennych doświadczeń, które dziś wykorzystuję prowadząc swoich podopiecznych w akademii Futbolica. W 2013 roku założyłem ją z Filipem Surmą i Krzysiem Radwańskim. Próbujemy trenować nowocześnie, z nastawieniem na efekt długofalowy. Chcemy tych chłopców rozwijać i ukształtować w nich podstawy ułatwiające dalsze kroki. To praca ciekawa, choć nie brakuje trudności. Często rodzice są bardzo niecierpliwi i wcale nie oczekują pracy długofalowej. To jedna z przeszkód we współczesnej piłce.
W jakim sensie rodzice są niecierpliwi?
Uważam, że na rozwój swojego dziecka trzeba patrzeć pod względem indywidualnym, a nie zespołowym. Tym się trzeba kierować nawet do osiemnastego roku życia zawodnika.
Czyli rodzic widzi, że drużyna wysoko przegrywa w Pucharze Kubusia Puchatka i uważa, że jego syn nie ma tu przyszłości?
Chodzi generalnie o trudności, które stoją przed prywatnymi akademiami. Nas interesuje rozwój chłopaka, szlifowanie poszczególnych elementów, podejmowanie trudnych i ryzykownych decyzji w trakcie gry, wchodzenie w pojedynki. Często jednak pojawia się ciśnienie, żeby iść już do klubu, w którym będzie się zdobywało puchary i tak dalej. Wielu chłopców nie wytrzymuje później psychicznie, na dalszych etapach sobie nie radzą i przestają w ogóle uprawiać sport. Dlatego tak ważny jest rozwój nie tylko długofalowy, ale i wszechstronny. U nas do zajęć typowo piłkarskich dochodzą zajęcia z judo, lekkoatletyki, gimnastyki czy aerobiku. Wprowadzamy je od dziewiątego roku życia. Oznaczają one, że chłopiec początkowo będzie się wolniej rozwijał jako piłkarz, ale jego fundamenty i wszechstronność będą coraz szersze. W późniejszych latach da mu to większe szanse, gdy już wybierze swoją “specjalizację”.
Wynika z tego, że nadal mówienie o patrzeniu na rozwój jednostki często pozostaje w teorii, a w praktyce ludzie chcą czegoś innego.
Od początku prowadzenia działalności byliśmy potępiani. Słyszeliśmy: – Jak to, szkółka piłkarska ma zajęcia z judo i akrobatyki? Trzeba uczyć dzieci techniki, a nie zajmować się przewrotami w przód i koordynacją.
Wielu się z nas śmiało, trochę idziemy pod prąd, nie zawsze jest łatwo, ale próbujemy zachować ciągłość w rozwijaniu wszechstronności chłopców. Bo tu nie chodzi o zajęcia dodatkowe, to są normalne elementy treningu. Czas na specjalizację w danej dyscyplinie przyjdzie za kilka lat.
Ale to nie jest tak, że wychowujecie lekkoatletów zamiast piłkarzy?
Mamy cykl szkolenia. Jeśli tygodniowo odbywają się trzy treningi, to raz na tydzień lub dwa tygodnie jeden z nich jest poświęcony wszechstronnemu rozwojowi. Przyjeżdża na przykład trener od jujitsu, prowadzi zajęcia przez godzinę i zostaje jeszcze czas na normalne gry. Pozostałe jednostki są już podporządkowane piłce. Trudno jednak mówić o specjalizacji piłkarskiej w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat. Uważam, że na tym etapie procent treningu wszechstronnego może być nawet taki sam jak treningu specjalistycznego. Co nie znaczy, że zaniedbujemy specjalizację. Chłopcy mają zajęcia z techniki, taktyki, organizacji gry. Uczą się przyjęcia wewnętrzną częścią stopy, przyjęcia kierunkowego, z półobrotem za siebie i z powrotem, dryblingów i akcji jeden na jeden, na które zwracamy szczególną uwagę. Nasza akademia ma swój autorski program szkolenia, który został zaakceptowany w certyfikacji PZPN-u. Program ten spodobał się trenerom w związku, dlatego możemy korzystać z własnych metod, co jest wyjątkiem w Polsce.
Nadal czujecie, że idziecie pod prąd czy jesteście już bardziej rozumiani?
Bazujemy na wiedzy ludzi, którzy działają w sporcie od wielu lat i są autorytetami w temacie periodyzacji treningowej. Wydaje mi się, że nie płyniemy pod prąd. Płyniemy z nurtem, a pod prąd idą ludzie, którzy tworzą specjalizacje z piłki nożnej od piątego roku życia. Jeśli chłopak 3-4 razy w tygodniu trenuje tylko piłkę, to na inne zajęcia brakuje już czasu, jego wszechstronny rozwój jest zaburzony. Dawniej braki trochę nadrabiało się podwórkiem, dziś dziecko po zajęciach siedzi w domu. Dlatego uważam, że akademie muszą jeszcze bardziej patrzeć na rozwijanie wszechstronności ruchowej, bo już tylko tam dzieci mogą ją otrzymać. A im większy fundament zbuduje się w pierwszych latach, tym smaczniejsze soczki będzie można wycisnąć później przy specjalizacji – jaka by to nie była dyscyplina.
Jak ogólnie idzie wam prowadzenie tej akademii?
Nie ukrywam, że tworząc ten projekt zakładaliśmy, że skupimy się w całości na nim. Przez lata jednak bardzo trudno było utrzymywać prywatne akademie z samych składek, zwłaszcza jeśli zatrudniało się jeszcze dodatkowych trenerów. Ogromnym kosztem są też wynajmy hali i boisk. PZPN wprowadzając program certyfikacji bardzo pomógł takim akademiom jak nasza. Praca będzie zdecydowanie łatwiejsza, otwierają się nowe możliwości rozwoju.
Łatwiejsza w tym sensie, że za certyfikacją idą pieniądze.
Dokładnie. Pieniądze te są przeznaczana na cele najbardziej potrzebne, czyli opłacanie infrastruktury i trenerów, których można wreszcie normalnie zatrudnić za godziwą pensję. Z tej puli mogą być też opłacane kursy trenerskie dla chcących iść do przodu. Otwiera się wiele nowych możliwości, ale to dopiero przed nami. Na dniach powinno to zostać zrealizowane. Wcześniej każdy trener musiał się jeszcze czymś zajmować. Filip Surma pracuje w Canal+, a to trener-koordynator, który napisał program szkolenia. Mamy dla każdej grupy bazę 150 treningów, które co roku ulepszamy. Krzysiu Radwański normalnie pracuje w rzeźni, tak jak kiedyś w czasach Cracovii.
Ja przez dwa ostatnie lata pomagałem trenerowi Kafarskiemu w Sandecji i w akademii udzielałem się znacznie mniej. A trenowanie dzieci to naprawdę ciężka i odpowiedzialna praca. Bywa męcząca, ale potrafi dawać mnóstwo radości. Zostaliśmy klubem partnerskim Legii Warszawa, mającej najlepszą akademię w kraju – przy pełnym docenieniu tego, co robią Lech i Zagłębie Lubin. Wiele na tym zyskujemy. Możemy jeździć na różne staże i konferencje, a dzieci biorą udział w różnych turniejach i są zapraszane latem do treningów w swoich grupach wiekowych. Ale powtarzam: nie można zakładać, że przyjdzie do nas siedmiolatek i dwa lata później będzie już w Legii.
Czyli świadomość wielu rodziców się nie zmienia.
Dla mnie największym złem w piłce dziecięcej są ligowe punkty, tabele, puchary za różne turnieje. Zdaję sobie sprawę, że tego już się nie raczej nie wypleni. Gdyby jednak tego zabrakło, to o ile łatwiej byłoby dziecku podejmować więcej bardziej ryzykownych decyzji. A tak tworzy się presja trenerów, rodziców i całego otoczenia odnośnie rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia i o niczym nie świadczą. Nie wiem, gdzie są moje puchary, gdy miałem osiem czy dziewięć lat, mimo że zdobywałem ich mnóstwo.
Znacznie większą wartość ma przełamanie chłopaka, który bał się dryblingu, a w ostatnim meczu z przeciwnikami, których nie zna, wszedł w cztery pojedynki. Uczulamy podopiecznych, aby nie bali się podejmować trudnych lub „niewykonalnych” jeszcze dla nich decyzji. Wręcz ich do tego namawiamy, aby kosztem straconych bramek czy punktów próbowali ryzykować na boisku. Wpajamy takie podejście dzieciom i one są do niego przekonani. Rodzice niekoniecznie, patrzą na te turniejowe pucharki. Dziecko nie nauczy się najtrudniejszych rzeczy i podejmowania trudnych decyzji czując ciągłą presję od najmłodszych lat. Zamiast tego pójdzie łatwiejszą drogą. Nie będzie chciało uczyć się elementów, których nie umie i to już może mu zostać na zawsze. W grupach młodzieżowych mogą się ukryć zawodnicy mniej zaawansowani technicznie czy intelektualnie. Na tym etapie często o obliczach meczu decydują chłopcy, których wiek biologiczny jest znacznie szybszy od pozostałych. Efektem będzie inwalida piłkarski. A potem zdziwienie, że w naszej lidze tak mało pojedynków i trudniejszych wyborów na boisku. Dlatego nie tylko podczas treningu, ale również w meczu próbujemy zwracać uwagę na dokonania indywidualne.
Po odejściu z Lechii przez chwilę pograł pan w I lidze dla Sandecji. Później jeszcze dość długo pokopał w niższych ligach. Chciało się panu?
Po Lechii dostawałem sporo telefonów od agentów mogących załatwić kontrakt w Ekstraklasie lub czołowych pierwszoligowcach. Odmawiałem. Chciałem być już w domu, blisko rodziny. Z tego względu wybrałem Sandecję, z Marcinem Cabajem codziennie dojeżdżaliśmy z Krakowa. Był to błąd. Sandecja przeżywała bardzo trudne chwile organizacyjno-finansowe. Zimą pojawiały się też problemy z bazą treningową. Bywało, że dziennie spędzaliśmy w samochodzie sześć godzin. Najpierw dwie godziny do Nowego Sącza, a następnie jeszcze godzina na boisko w Tylmanowej. Potem powrót. Stało się to męczące. Coraz mocniej myślałem o tym, by pójść już w kierunku tej akademii. Tak zrobiłem, a przy okazji podpisałem kontrakt z Garbarnią, żeby móc i grać, i spokojnie rozwijać nowy projekt. Później przyjąłem atrakcyjną finansowo ofertę z trzecioligowego Porońca Poronin.
Wiele tam obiecywano, ale niewiele z tych planów wyszło.
Państwo prowadzący klub mieli bardzo ambitne plany. Zaczęli jednak mieć problemy w biznesie, czasami jeden zły obrót wydarzeń może wszystko zniweczyć. Tak się stało w Porońcu, klub musiał się rozwiązać. Szkoda, bo byli tam Maciek Żurawski, Marcin Malinowski, Janusz Wolański, Marcin Cabaj czy Dawid Bartos i trener Przemysław Cecherz. Miłe wspomnienia, osiągaliśmy dobre wyniki. Na koniec pograłem w czwartoligowej Wiślance Grabie. Na jej boisku odbywały się zajęcia w naszej akademii i przy okazji chciałem pomóc klubowi. Nie trwało to długo, werwa spadała i postanowiłem skończyć z graniem na dobre.
Jak się pan odnalazł w roli asystenta w Sandecji?
Na początku było ciężko. Po dobrych kilku latach wróciłem na wyższy poziom. Nowa rola, musiałem się jej nauczyć. Próbowałem być nie tylko trenerem, ale też kolegą, bo spotkałem wielu kolegów z boiska. Zebrałem mnóstwo bezcennych doświadczeń w temacie treningowym i zarządzania drużyną.
Utwierdził się pan w przekonaniu, że nadaje się do tej pracy czy wręcz przeciwnie?
To niewdzięczna robota. Można się angażować na sto procent, poświęcać się, ale gdy wyniki się pogarszają, dochodzi do zwolnienia. Na pewno jednak się wciągnąłem. Od blisko trzydziestu lat moje życie kręci się wokół piłki i chciałbym dalej iść w tym kierunku.
Kilka tygodni temu Tomasz Kafarski i pan zostaliście pożegnani przez szefów Sandecji. Miał pan poczucie, że zasłużenie, że nie było innego wyjścia? Końcówka słabsza, dwa punkty w pięciu meczach, ale wcześniej było lepiej.
Było dużo lepiej. Pierwszy sezon – zaraz po spadku z Ekstraklasy – mieliśmy bardzo dobry. Zajęliśmy czwarte miejsce, długo liczyliśmy się w walce o awans. Co do ostatniej decyzji prezesa, moim zdaniem nie powinno się zwalniać trenera na cztery kolejki przed końcem. Jego subiektywnym zdaniem inaczej jednak Sandecja by spadła. Cóż, nie zgadzam się, ale muszę uszanować taki wybór i się z nim pogodzić.
W ubiegłym sezonie szło wam aż za dobrze? Marcin Feddek podczas jednej z transmisji w Polsacie Sport mówił o słowach od piłkarzy, według których szefowie klubu zabronili im walczyć o awans, bo Sandecja nie jest gotowa.
Pewne problemy organizacyjne mogłyby klub przerosnąć, ale nie można przekazywać sportowcom takich informacji. My i zawodnicy podeszliśmy do tego trochę na przekór, próbowaliśmy wywalczyć ten awans, to było dla nas oczywiste. Taki sygnał jednak był, potwierdzam i nie wiem, co by się stało, gdybyśmy jednak do Ekstraklasy weszli. Takie postawienie sprawy przez działaczy miało na nas wpływ przez kilka tygodni. Później jakoś o tym zapomnieliśmy i staraliśmy się normalnie pracować, znów chcąc osiągać jak najlepsze wyniki. Przykre, że na tak wysokim szczeblu doszło do takiej sytuacji.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Newspix