Reklama

Trafienie do domu dziecka mnie uratowało

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

19 kwietnia 2020, 16:54 • 22 min czytania 1 komentarz

Dariusz Pawlusiński dekadę temu zniknął z boisk Ekstraklasy, a od czterech lat nie ma go nawet na szczeblu centralnym. Mimo to, mając już ponad cztery dychy na karku, wciąż kopie sobie w Unii Turza Śląska. Gra tam także jego syn. Z pomocnikiem, którego kibice kojarzą przede wszystkim z pięknych goli w barwach Cracovii, rozmawiamy o kończącej się karierze, ale także o życiu. O rodzicach alkoholikach. O trafieniu do domu dziecka. O korupcji w Bełchatowie i pretensjach do siebie. O kończeniu liceum po czterdziestce. O nieumiejętności rozpychania się łokciami. O meczu, w którym przez przypadek został bohaterem. O żalu do Piotra Mandrysza. O porażce 1:8 w barwach Rakowa Częstochowa. Zapraszamy. 

Trafienie do domu dziecka mnie uratowało

Jak spędza pan czas w dobie pandemii?

Nie jestem typem człowieka, który siedziałby cały czas w domu przed telewizorem. Są rządowe zakazy, ale mam sporo obowiązków wynikających z roli męża i ojca. Syn i starsza córka nie wymagają już takiej uwagi, młodsza jeszcze tak. Podwożę też żonę do pracy. Nie potrafię usiedzieć w miejscu, więc w miarę możliwości robię trening dla siebie albo dla kogoś, żeby ciągle być w ruchu.

Słyszałem, że pana żona znajduje się na pierwszej linii frontu w walce z koronawirusem.

W pewnym sensie tak, pracuje w przychodni, w rejestracji. Ma kontakt z wieloma ludźmi, jakieś ryzyko jest, ale staramy się o siebie dbać, stosujemy się do zaleceń i myślę, że wszystko będzie dobrze.

Reklama

Gra pan jeszcze w Unii Turza Śląska. Jak sytuacja w klubie?

Właściciel Unii ma dużą hurtownię kwiatów, biznes mu teraz w znacznej mierze stoi, ale zadeklarował, że nadal będzie nas wspierał, co oczywiście bardzo cieszy. Jest szansa uniknąć dramatu. Generalnie jednak jeśli chodzi o małe kluby, może być nieciekawie. Wiele z nich będzie miało poważne problemy z pozyskaniem sponsorów. Firmy w pierwszej kolejności będą myślały o swoim przetrwaniu, a nie pomaganiu innym podmiotom.

Ile kosztuje utrzymanie drużyny?

Trudno mi powiedzieć. Prawie wszyscy zawodnicy Unii są pracownikami hurtowni, mają swoje umowy. Tylko nieliczne dostają stypendia czy coś w tym stylu, ale w kwoty nigdy nie wnikałem.

Chaos związany z koronawirusem może wymusić na panu zakończenie grania?

Zobaczymy. Kiedyś ten moment wreszcie nadejdzie. Jak na moje lata, liga okręgowa jest w sam raz. Fizycznie nadal czuję się dobrze, a granie ciągle sprawia mi radość. Gdybym miał się męczyć z dolegliwościami po starych urazach, już dawno dałbym sobie spokój. Na szczęście unikałem w karierze naprawdę poważnych kontuzji, dlatego nadal mogę sobie pokopać dla przyjemności. Mimo że mam 42 lata na karku, młodsi muszą jeszcze trochę popracować, żeby wejść na mój poziom.

Reklama

W niższych ligach niektórzy grają nawet do pięćdziesiątki. Wyobraża pan sobie taki scenariusz?

W życiu, nie przesadzajmy. Jako 42-latek jesienią rozegrałem wszystkie mecze niemalże od deski do deski, zaliczyłem ponad 1500 minut na boisku. Jest to jakiś wyczyn w tym wieku, ale rekordów długowieczności nie zamierzam bić. Muszę patrzeć również pod kątem późniejszego zdrowia.

Plan B na życie jest. Od jakiegoś czasu pracuje pan z dziećmi, ostatnio robił też kurs UEFA B i odbył staż w GKS-ie Jastrzębie.

Nie wyobrażam sobie, żeby zupełnie być poza piłką. Żona nawet śmieje się, że piłka jest na pierwszym miejscu, ona dopiero na drugim. To nieprawda, ale podejmuję konkretne kroki, żeby zostać w środowisku. Na razie jednak musi się wyklarować, jak świat futbolu będzie wyglądał po koronawirusie – czy to będzie sposób na dalsze utrzymanie, czy bardziej hobby, przynajmniej na początku.

Co u pana syna Dawida, który też gra w Unii?

Niestety w tym sezonie na razie nie zaistniał, całą jesień stracił przez poważną kontuzję, której doznał w letnim okresie przygotowawczym. Naderwał więzadła krzyżowe, ale przed pandemią zdążył już rozegrać chwilę w finale Pucharu Polski naszego podokręgu. Dobrze, że wrócił, bo kadra Turzy jest wąska, kilku innych zawodników wypadło, a Dawid jest uniwersalny. Może grać na kilku pozycjach – na skrzydle, w ataku lub jako ofensywny pomocnik. Kogoś takiego nam jesienią brakowało. Teraz od niego zależy, czy będzie chciał wrócić po ośmiu miesiącach bez normalnego grania, czy po takich przejściach odpowiednio się nastawi psychicznie i nie zacznie unikać kontaktów z przeciwnikiem. Na treningach chłopaki mogą go oszczędzić, ale w meczach rywale nie będą się rozdrabniać, więc trzeba będzie się z tym zmierzyć.

Syn wiąże jeszcze poważne plany z piłką? Ma już 22 lata, a jeszcze przed kontuzją został w Unii, która gra teraz tylko w okręgówce. 

Trudno mi powiedzieć. Na pewno chciałby dalej grać, namawiam go do tego, bo umiejętności posiada. Ale tak jak pan powiedział, chodzi jedynie o okręgówkę. Śmiejemy się, że to szósta Liga Mistrzów, tyle że to odpowiednie miejsce dla kogoś w moim wieku, żeby utrzymać kondycję i się nie zapuścić, a nie dla wciąż w miarę młodego chłopaka.

Od sezonu 2016/17 zaczęliście grać razem w Unii, wówczas jeszcze trzecioligowej. Poczuł pan wtedy pewne spełnienie jako ojciec-zawodnik?

Jak najbardziej. Nigdy z żoną nie goniliśmy Dawida do treningów, nie wywieraliśmy presji. Wychodzimy z założenia, że najpierw nauka, później przyjemność. W piłkę całe życie się nie gra, a wszystko idzie w tym kierunku, że jakieś wykształcenie trzeba mieć, żeby była alternatywa. Fajnie się złożyło, bo Dawid i zdał maturę, i jest ze mną w zespole. Tak, to spełnienie marzeń. Już będąc dzieckiem chciałem w przyszłości mieć syna i móc zagrać z nim w oficjalnym meczu, a nie tylko na orliku. Początki mieliśmy trudne. Dawid nie do końca wiedział, jak się do mnie zwracać na boisku. Najpierw krzyczał „tato, tato!”, ludzie na trybunach się śmiali. W pewnym momencie powiedziałem mu, żeby nie mówił „tato”, bo na boisku brzmi to durnie. Zaczął mówić po imieniu, ale po meczu wracamy do relacji ojciec-syn.

W najbliższej rodzinie nie tylko pana syn gra w piłkę.

Miłosz, 16-letni syn mojego brata, niedawno przeszedł do GKS-u Tychy. Bardzo się z tego cieszę. Ma chłopak pojęcie o piłce, jest ułożony, więc teraz niech tylko podąża za marzeniami. Ale niech też pamięta o nauce.

A propos wykształcenia. Rok temu ukończył pan… liceum ogólnokształcące.

To zasługa żony, która mnie zmobilizowała. Razem kończyliśmy zaocznie liceum w Rybniku, nie chcieliśmy odstawać od dzieci. Na boisku grałem z synem, a potem siedziałem z żoną w szkolnej ławce. Niesamowita historia. Wiele rzeczy z nastoletnich czasów już się zapomniało, dlatego bywało, że ściągałem od żony. Ba, zdarzało się, że z nerwów i tak źle przepisałem (śmiech). Ale udało się, skończyłem szkołę i jestem zadowolony.

Teraz ma pan pięć lat, żeby podejść do matury. 

Tak, ale na dziś tego nie widzę.

Brakuje motywacji?

Jakoś bym ją wykrzesał, bardziej obawiam się przedmiotów, które musiałbym zaliczyć. Z przedmiotami humanistycznymi dałbym radę, ale w przypadku obowiązkowej matematyki byłoby naprawdę ciężko. Widzę, co nauczyciele zadają dzieciom, nawet w szóstej klasie podstawówki. Jestem z tego zielony. Wolę nawet o tym nie myśleć, za duży stres (śmiech).

Żonę poznał pan w domu dziecka, gdzie wspólne dorastaliście. 

Cieszę się, że ją spotkałem na swojej drodze. To mój najwierniejszy kibic. Dorastaliśmy w trudnych środowiskach. Nie ukrywam, że gdybym nie trafił do takiej placówki, to nie wiadomo, w którą stronę bym poszedł. Może nie grałbym w piłkę, tylko miał przeszłość kryminalną. Na szczęście ułożyło się inaczej, a te wszystkie przejścia mocno nas scementowały. Jesteśmy szczęśliwi, mamy trójkę dzieci. Szybko ze sobą zamieszkaliśmy. Jako wychowanek domu dziecka, otrzymałem mieszkanie w Wodzisławiu Śląskim i moja przyszła żona od razu się wprowadziła. Początki były ciężkie. Każdy związek przechodzi różne kryzysy, ale pokonaliśmy je i jest super.

W momencie ślubu pan miał lat 20, żona 19, potrzebna była zgoda sądu. Podejrzewam, że sceptyków było wielu, bo takie wczesne małżeństwa często nie wytrzymują próby czasu. U was wręcz im dalej w las, tym lepiej. 

Przede wszystkim dobraliśmy się charakterami. Z natury jestem raczej spokojnym człowiekiem, żona za to jest stanowcza. Jeżeli trzeba gdzieś burknąć, to burknie. Posyłam ją do trudnych rozmów (śmiech). Gdybyśmy oboje byli wybuchowi, na dłuższą metę nie mielibyśmy przyszłości. A tak, świetnie się dogadujemy.

Trudne dzieciństwo zahartowało pana w dorosłym życiu? 

Myślę, że tak. Będąc w takiej sytuacji można obrazić się na cały świat i samemu zejść w złą stronę, albo właśnie uodpornić na przeciwności losu. Gdy ja i brat trafiliśmy do domu dziecka, miałem 14 czy 15 lat. Najpierw nie chodziło o placówkę w Wodzisławiu Śląskim, tylko w miejscowości oddalonej o 25 kilometrów. Codziennie musiałem dojeżdżać do szkoły i na treningi w juniorach Odry. Wyjeżdżałem rano, wracałem wieczorem. Cały tydzień w rytmie szkoła-trening-dojazdy. I to mnie hartowało. Zdarzało się nawet, że autobus nie przyjeżdżał, wtedy wsiadałem na rower i tak podróżowałem – tam i z powrotem.

Kiedy zaczął pan treningi?

Jako ośmiolatek. Mieszkaliśmy jeszcze w Skrzyszowie i tam się zaczęło. Niedługo potem przeprowadziliśmy się z rodzicami do Wodzisławia. Historia w pewnym sensie zatoczyła koło, bo gdy miałem 37 lat, całą rodziną wróciliśmy do Wodzisławia i tu zakotwiczyliśmy.

Zostały panu jakieś traumy z dzieciństwa?

Dziś już nie, tamte wydarzenia nie mają żadnego wpływu na moje obecne życie. Uważam, że trafienie do domu dziecka mnie uratowało. Tam też poznałem przyszłą żonę, dużo pozytywów. Czasami czuję żal do rodziców, że tak się prowadzili, że musiano nas zabrać. Widocznie jednak tak musiało się stać.

Kontakt z rodzicami pan utrzymywał?

Niewielki, starałem się go ograniczać i jak najrzadziej wracać do tematu. Tak jak mówię, do końca życia będę miał do nich trochę żalu. Sam jestem rodzicem i nie wyobrażam sobie, żebym mając warunki do tego, by normalnie funkcjonować, pozwolił na oddanie dzieci do domu dziecka. Rodzice mieli mieszkanie, tata pracował na kopalni, mama też była zatrudniona w Wodzisławiu. Niestety alkohol sprawił, że pewne rzeczy stały się nie do zaakceptowania.

Do alkoholu się pan zraził?

Nie do końca. Nieraz wypiłem piwko z kolegami czy napiłem się wódki na weselu. Jestem normalnym facetem, nigdy nie traciłem kontroli tak jak rodzice, którzy pili od rana do wieczora, a następnego dnia nie wiedzieli, jak się nazywają. U mnie to nie wchodzi w grę. Nie umiałbym prowadzić życia tak jak oni. Nie wiem, dlaczego tak postępowali i już się nie dowiem, bo oboje nie żyją.

Często podkreślał pan, jak ważna jest dla pana rodzina. Pamiętam zdanie „mam zdrowe ręce i zdrowe nogi, w razie czego mogę nawet kopać rowy, żeby utrzymać rodzinę i też będę szczęśliwy”.

I do końca życia będę to zdanie podtrzymywał. Jeżeli facet ma zdrowie, zawsze może rodzinę utrzymać. Piłka nożna jest dla mnie bardzo ważna, ale nie najważniejsza. Jeśli ona nie da mi kiedyś chleba, zrobię wszystko gdzie indziej, żeby nasze dzieci nigdy nie zaznały biedy, jakiej ja i żona doznaliśmy na początku związku.

Co pan dziś czuje, patrząc na swoją karierę?

Coś człowiek osiągnął, gdzieś zaszedł, ale niedosytów jest dużo. Na dobre przebiłem się do Ekstraklasy dopiero w wieku 28 lat. Może gdyby stało się to kilka sezonów wcześniej, inaczej by się na mnie patrzyło, wzbudzałbym większe zainteresowanie. Ale z drugiej strony, cieszę się, że zaistniałem na najwyższym szczeblu, pokazałem się z dobrej strony, kilka ładnych goli strzeliłem. Teraz na stare lata mogę powspominać i pokazać młodszym, że kiedyś był taki gościu, który potrafił tak i tak uderzyć z każdej odległości, nawet takiej, która pozornie byłaby nie do zaakceptowania z perspektywy uderzającego.

Strzał z dystansu był pana znakiem firmowym. Z takim kopytem trzeba się urodzić?

Trochę talentu na starcie na pewno otrzymałem. Reszta to treningi i… mała stopa. Łatwiej mi było uderzać z daleka niż zawodnikom z dużo większymi stopami. Mój rozmiar buta to raptem 38. Miałem często olbrzymie problemy, chcąc kupić nowe buty. Nieraz danego modelu nawet nie było w takiej numeracji i wędrowałem od sklepu do sklepu, trzeba było się nachodzić.

Najlepszy w pana wykonaniu był sezon 2008/09, w którym Cracovia sportowo spadła z Ekstraklasy. Pan wykazał się lojalnością i od razu zadeklarował pozostanie. Nie żałował pan później, że nie skonsumował bardziej tego okresu?

Faktem jest, że wtedy naprawdę dobrze mi szło. Jeżeli boczny pomocnik strzela 10 goli w jednym sezonie Ekstraklasy, jest to jakieś osiągnięcie, zwłaszcza że cała drużyna strzeliła zaledwie 24. Ale czy mogłem to lepiej wykorzystać? De facto nie miałem jakichś konkretniejszych ofert, więc nawet nie było większego dylematu.

Po tamtym sezonie zaczął się dla pana zjazd w dół. Z czego to wynikało?

Coraz częściej wielu zaglądało mi w metrykę. Byłem już po trzydziestce i nie za bardzo znajdowałem się w planach klubu na przyszłość. Umowa z Cracovią wygasała wraz z końcem 2010 roku. Proponowano mi jedynie roczny kontrakt, a ja chciałem dwuletni. Chodziło głównie o względy rodzinne. W przypadku odejścia po roku, jedno z naszych dzieci nie mogłoby skończyć szkoły w Krakowie. Pomocną dłoń wyciągnął trener Mirosław Hajdo, który ściągnął mnie do Termaliki, dzięki czemu nie musieliśmy się wyprowadzać z Krakowa. Tam dostałem dwuletnią umowę.

Mówił pan wówczas, że propozycja Cracovii zawierała także drastyczną obniżkę zarobków.

Szczerze mówiąc, już nie pamiętam, jakie warunki wchodziły w grę. Nigdy nie przywiązywałem dużej wagi do pieniędzy. One są ważne, bez nich w życiu nie da się funkcjonować, ale nie najważniejsze. Mnie interesowała tylko długość tej umowy, a nie wysokość pensji. Nie zarabiałem kokosów w Cracovii, na pewno nie stanowiłem dużego obciążenia dla profesora Filipiaka. Tak czy siak, jestem dumny, że mogłem trafić do takiego klubu i zapisać jakąś kartę w jego historii.

Zapisał ją pan chociażby na koniec. Ostatni gol pana autorstwa padł w jednym z najbardziej szalonych meczów w historii polskiej ligi. 

W życiu nie widziałem podobnego spotkania. Do 86. minuty przegrywaliśmy 0:2 z GKS-em Bełchatów i zdołaliśmy wygrać po mojej bramce w doliczonym czasie. Chciałem dograć w pole karne, nikt nie musnął piłki i wpadło. Wszedłem po godzinie, gdy już goście mieli dwa gole. Chyba nikt na trybunach nie przypuszczał, że coś dobrego może się jeszcze dla nas wydarzyć. Niezapomniane przeżycie, zwłaszcza że to był mój ostatni występ w barwach „Pasów”.

Zdarzył się również mecz, w którym zagrał pan przez pomyłkę i został bohaterem.

Kierownik Igor Nagraba nieźle namieszał. To była druga kolejka sezonu, w pierwszej zagrałem od początku. Igor, chyba z rozpędu, przed meczem z ŁKS-em po prostu przepisał sprawozdanie sprzed tygodnia i umieścił tych samych zawodników, a według założeń Stefana Majewskiego miałem zacząć na rezerwie. Tak usłyszałem w szatni i z takim nastawieniem powędrowałem na ławkę. Pięć minut do pierwszego gwizdka, podbiega zgrzany trener Lesław Ćmikiewicz i pyta, co ja tu robię. Zgłupiałem, wytłumaczyłem co i jak, a on, że zostałem wpisany do wyjściowego składu, nie da się już tego odkręcić i mam wchodzić na boisko. Poszkodowanym był bodajże Bartek Dudzic. Zdążyłem się dla rozgrzewki przebiec tam i z powrotem. Cracovia wygrała 2:0, strzeliłem oba gole. Najpierw z rzutu wolnego, potem normalnie z akcji w drugiej połowie. Zawsze, gdy spotykam Igora, śmiejemy się z tego meczu. Trochę mu się na wstępie oberwało, wiadomo, jakim trenerem był Stefan Majewski. Ale po spotkaniu na pewno już nie miał pretensji (śmiech).


Przeskok do Krakowa początkowo był dla pana również dużym wyzwaniem życiowym.

Nie ukrywam, że w tym względzie miałem pewne obawy, przychodząc do Cracovii. Niepokoiła mnie też otoczka panująca wokół kibiców. Cracovia i Wisła w tym wymiarze się nienawidzą, wiemy, do czego czasem dochodziło na ulicach. Z biegiem czasu jednak oswoiłem się z tak dużym miastem, dobrze wspominam pobyt w Krakowie. Co nie zmienia faktu, że ponowa przeprowadzka nie wchodziłaby w rachubę. Wolę mieszkać sobie spokojnie z dala od zgiełku, wielkich tłumów, korków. Wodzisławski rynek obejdę w dziesięć minut i mogę iść do domu, taki klimat mi odpowiada.

Idąc do Termaliki został pan jednak w Krakowie.

Tak, codziennie dojeżdżałem. Dobraliśmy się z Arkiem Baranem. Raz on prowadził, raz ja. Fajnie wspominam te wspólne jazdy. Jeżeli musieliśmy zostawać na miejscu, bo w danym dniu były dwa treningi, mieliśmy taką możliwość. Generalnie mam dobre skojarzenia z Termaliką po grze w tym klubie.

Większość pana okresu w Cracovii to niedosyt jeżeli chodzi o wyniki całego klubu. Skąd brała się ta niemoc, skoro pieniędzy przy Kałuży nigdy nie brakowało? Postawił pan kiedyś nieśmiałą tezę, że zaczęto sprowadzać zbyt wielu obcokrajowców.

Faktem jest, że gdy przychodziłem do Cracovii, szatnia była niemal w stu procentach polska. Przez pierwsze trzy lata przez drużynę przewinęło się dwóch obcokrajowców. Wielu zawodników pamiętało jeszcze trzecią ligę z trenerem Wojciechem Stawowym, robili kolejne awanse. Arek Baran, Piotr Giza, Łukasz Skrzyński, Paweł Nowak – fajna drużyna. Co okienko dochodziły dwie, trzy osoby, nie było rewolucji kadrowych. To się sprawdzało, w drugim sezonie zajęliśmy czwarte miejsce i awansowaliśmy do pucharów, w pozostałych byliśmy w pierwszej dziesiątce. Z czasem te proporcje zostały zaburzone. Raz, że przychodziło więcej obcokrajowców. Nie wszyscy podnosili jakość. W tamtych czasach większość zespołów stawiało głównie na Polaków, pomijam oczywiście takie wyjątki jak brazylijski eksperyment w Pogoni Szczecin. Dwa, że ogólnie po każdej rundzie zaczęło dochodzić do większych zmian.

Mówi pan, że miło wspomina pobyt w Termalice, ale przecież co roku przeżywał pan tam wielkie rozczarowanie związane z brakiem awansu. Klubowi udało się to dopiero później. 

Przychodziłem w połowie sezonu 2010/11, wtedy musieliśmy bronić się przed spadkiem. Potem zawsze walczyliśmy o najwyższe cele, ale niestety nigdy nie udało się dostać do Ekstraklasy. Szkoda zwłaszcza tego przedostatniego sezonu, gdy w nieprawdopodobny sposób wypuściliśmy awans z rąk. Gdybyśmy na kolejkę przed końcem wygrali u siebie z Olimpią Grudziądz, osiągnęlibyśmy cel, ale goście wyrównali w doliczonym czasie po golu ich bramkarza Michała Wróbla. Było o tym głośno na cały kraj. Załamaliśmy się, w ostatnim meczu dostaliśmy baty na Flocie Świnoujście i zajęliśmy trzecie miejsce. Już przed pierwszym gwizdkiem byliśmy zdołowani psychicznie.

Odszedłem z Termaliki po wygaśnięciu umowy. Żałuję, że nie dostałem prawdziwej szansy od trenera Piotra Mandrysza. O to mam do niego duży żal, niemal od razu mnie skreślił. Szkoda, bo rok później koledzy wreszcie awansowali.

A forma jeszcze była, pierwszy sezon w drugoligowym Rakowie Częstochowa to 10 goli. 

Fizycznie czułem się bardzo dobrze. Nie wiem, dlaczego trener Mandrysz tak łatwo się mnie pozbył. Ale to już temat na inną rozmowę.

Będąc w Termalice co roku musiał pan słuchać, że piłkarze nie chcą awansować, że jest im w Niecieczy za dobrze. Klub ten postrzegano jako cieplarnianą przystań, gdzie dobrze się płaci, a presja jest niewielka.

Tego, że piłkarze woleli nie awansować, nawet nie chce mi się komentować. Zdawałem sobie sprawę, jaka jest otoczka wokół Termaliki, ale nigdy nikomu nie zaglądałem do portfela. Kto na ile się umówił, tyle powinien dostawać. Jego sprawa. Skoro porozumiałem się z klubem, nikt nie miał prawa się w to wtrącać. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego Termalica była aż tak źle postrzegana. Jakby nie było, co sezon walczyliśmy o czołowe miejsca. I jak już w końcu nastąpił awans, drużyna do pewnego momentu bardzo dobrze sobie w Ekstraklasie radziła. Nie pojmuję, dlaczego w Polsce zakorzenione jest przekonanie, że klub z małej miejscowości nie ma racji bytu na najwyższym szczeblu. Nie potrafię tego wytłumaczyć.

Argumenty są zawsze podobne: mały stadion, mało kibiców, kiepska otoczka, uzależnienie od właściciela czy samorządu, bo wpływy z biletów tego nie zrównoważą. 

To często są problemy również w większych ośrodkach. Do dziś słyszę, że Wodzisław Śląski to wioska, po co tu Ekstraklasa. Odra przez trzynaście lat funkcjonowała w Ekstraklasie i nie była tylko na doczepkę. Dawała mieszkańcom dużo radości i potrafiła promować piłkarzy. Wielu zawodników, którzy później zrobili poważne kariery, w Odrze okrzepli: Marek Saganowski, Grzegorz Rasiak, Łukasz Sosin i paru innych.

Odchodząc z Termaliki pierwotnie miał pan iść do ROW-u Rybnik, ale skończyło się na ostrych słowach w kierunku ówczesnego dyrektora sportowego tego klubu Henryka Frystackiego. 

Dziś to prezes ROW-u. Żegnając się z Niecieczą, byłem już bliski zakończenia kariery. Ofert brakowało. Umówiłem się jednak na rozmowę z panem Frystackim, miał zadzwonić. Wyszło tak, że… gdybym ja nie zadzwonił, pewnie do dziś by się nie odezwał. Ale w sumie dobrze się stało, bo później zgłosił się Raków. Jechałem samochodem, dostałem smsa od Jerzego Brzęczka, który wtedy pracował w Częstochowie. Wcześniej nie odbierałem jego połączeń, nie pamiętam już, z jakiego powodu. Napisał „proszę o kontakt”. Byłem w delikatnym szoku. Miałem już 35 lat, a poszedłem do czołowego drugoligowca, klubu z ambicjami. Spędziłem w nim dwa sezony i super ten okres wspominam. Do dziś mam kontakt z pracownikami Rakowa.

Gdy Jerzy Brzęczek został selekcjonerem, powiedział pan, że po porażkach lepiej było do niego nie podchodzić.

Ogólnie trener jest oazą spokoju, ale potrafi się wściec. Nikt nie lubi przegrywać. Ludzie różnie reagują na porażki. Jedni duszą to w sobie, drudzy wręcz przeciwnie, muszą jak najszybciej dać upust emocjom. Trener Brzęczek nieraz preferował drugi sposób. Nie dziwiłem się, bo ja również nie znoszę schodzić z boiska pokonany i bywało, że bezpośrednio po meczu lepiej było trzymać się ode mnie z daleka.

Końcówkę pobytu w Rakowie również super pan wspomina? W pana ostatniej rundzie przegraliście 1:8 z GKS-em Tychy. 

To moja najwyższa i chyba najbardziej przykra porażka w karierze, mimo że zagrałem jedynie ostatnie pół godziny. Jako rezerwowy przecierałem oczy ze zdumienia, gdy po kilkunastu minutach przegrywaliśmy już czterema bramkami. Zaczęliśmy się obawiać, że dojdzie do jakiejś wiekopomnej kompromitacji. Tychy robiły z nami wszystko, na co miały ochotę. Każde wejście na naszą połowę śmierdziało golem. Coś nie do opisania. Wiem, jak to zabrzmi, ale dobrze, że skończyło się tylko na ósemce. Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd. Wszedłem przy stanie 0:6 i nie wiedziałem, co mogę zmienić na boisku. Już dawno było pozamiatane. Wtedy powoli docierało do mnie, że mój czas w Częstochowie się kończy. Niedługo po tej kompromitacji zatrudniony został Marek Papszun. U niego rozegrałem dwie minuty, szybko poszedłem w całkowitą odstawkę.

Właściciel Rakowa, Michał Świerczewski przyznawał po latach, że tamten mecz okazał się przełomem dla klubu, że wtedy zmieniono podejście do sposobu budowania kadry i zarządzania zespołem. Postanowiono pożegnać większość doświadczonych zawodników, w tym pana. Czuł pan, że nie pasuje do tej nowej filozofii, że w niej było miejsce głównie dla młodych i nienasyconych?

Wychodząc na boisko, zawsze daję z siebie sto procent. To się nigdy nie zmieniło. Nikt nie mógł mi zarzucić braku zaangażowania. Pod koniec czułem się już jednak niepotrzebny. Raków zmienił politykę i większość doświadczonych graczy pożegnał. Odszedłem ja, Adrian Klepczyński, Maciej Mielcarz, Błażej Radler. Właściciel chciał budować na zawodnikach bardziej przyszłościowych, on i trener Papszun nadawali na tych samych falach. Czas pokazał, że Raków wykonał wielki krok naprzód i nawet do Ekstraklasy wszedł w miarę bezboleśnie. Co do pana Świerczewskiego, jest bardzo ambitnym człowiekiem. Do dziś pozostajemy na łączach, czasem wymienimy wiadomości. Cieszę się, że mogłem go poznać. A że mój czas się kończył? Kiedyś każdego taki moment czeka, a trzymanie się stołka nie jest w moim stylu.

Ekstraklasy liznął pan znacznie wcześniej. Na początku sezonu 2001/02 rozegrał pan dwa mecze w Dyskobolii, oba w pierwszym składzie, a potem zupełnie wypadł z obiegu. Dlaczego?

Nie byłem przygotowany do tego przeskoku – ani fizycznie, ani psychicznie. Niby miałem już 24 lata, ale wszystko było dla mnie nowe. Sama styczność z takimi zawodnikami jak Jarosław Araszkiewicz, Zbyszek Robakiewicz, Piotr Stokowiec czy Grzegorz Rasiak stanowiła wielkie przeżycie. Czasami będąc na treningu myślałem sobie „co ja tutaj robię?”. Przychodziłem do jednego z lepszych klubów w Polsce z małego Włókniarza Kietrz, byłem wychowankiem domu dziecka… Brakowało mi jeszcze pewności siebie, przekonania o własnej wartości. Gdybym rzucił się na mniej głęboką wodę i wybrał inaczej, niewykluczone, że łatwiej byłoby mi wejść w poważną piłkę. A tak zagrałem dwa razy i zjazd do bazy. Odchodząc z Grodziska, odżyłem psychicznie. W Dyskobolii nie było rezerw, człowiek starał się na treningach, ale czasami nie mieścił się nawet na ławce. Trudno było to zaakceptować.

Kiedyś przyznał pan, że pana największą wadą jest pesymizm – na boisku i poza nim.

Czasami brakowało mi optymizmu na zapas, przekonania, że mogę postawić na swoim. Przy innym podejściu niektóre sprawy mogłyby się lepiej ułożyć, ale dziś nie żałuję. Taki się urodziłem i taki umrę, nie będę się zmieniał na siłę.

Może tu mniej chodziło o pesymizm, a bardziej o brak przebojowości, rozpychania się łokciami?

Możliwe, że tak i właśnie tego zabrakło. Staram się wpajać dzieciom, żeby potrafiły to robić. Za darmo nikt im niczego nie da. Jeżeli Dawid chce na poważnie grać w piłkę, musi zacząć rozpychać się łokciami i walczyć o swoje, a nie tak jak ja, skulić ogon i do kąta.

Miał pan w karierze kilka dołków, gdy myślał o rzuceniu piłki.

Najgorzej było na początku w GKS-ie Bełchatów. W pewnym momencie nie grałem nawet w ówczesnej II lidze, pojawiało się wiele wątpliwości. Później chodziło już bardziej o czynniki życiowe. Po latach zacząłem być zmęczony przeprowadzkami, zwłaszcza w kontekście dzieci. Zmieniały szkoły, otoczenie, znajomych. Nie zawsze trafiały do miejsc, w których odnajdywały się tak dobrze jak wcześniej. Było to psychiczne obciążenie. W Częstochowie narastało w nas przekonanie, że warto już osiąść na stałe w rodzinnych stronach i tam budować swoją przyszłość.

O Bełchatowie na pewno chętnie by pan zupełnie zapomniał ze względu na wątki korupcyjne. Po czasie ma pan bardziej pretensje do systemu czy do siebie?

Bardziej do siebie. Myślę, że gdybym miał inny charakter, nie zgodziłbym się na takie rzeczy, byłbym w stanie się postawić. Nie miałem wiele do gadania, najchętniej raz na zawsze wymazałbym ten okres z pamięci. Czasu jednak nie cofnę, muszę z tym żyć. Z dzisiejszą świadomością, w życiu bym się takich praktyk nie dopuścił. Niestety, w tamtym okresie niemal każdy polski klub był mniej lub bardziej umoczony w to bagno. Przeprowadzając się do Krakowa, na swoim osiedlu miałem sędziego, który w czasach Bełchatowa prowadził nam ustawiony mecz, o czym w trakcie gry nie wiedziałem. Przegraliśmy, a po końcowym gwizdku powiedziałem sędziemu, że my się jeszcze kiedyś spotkamy. No i kilka lat później spotkaliśmy się w Krakowie na jednym osiedlu. Przypomniałem mu tamte słowa.

Przepraszał?

Nie pamiętam. Chwilę pogadaliśmy, powiedział, że „takie były czasy”.

Czyli w Bełchatowie miał pan przekonanie, że albo tak, albo wcale, nie ma innej drogi, jeśli chce się grać?

Niestety tak to wyglądało. Gdyby ktoś się wyłamywał, sądzę, że byłby pozamiatany. Tak ten mechanizm funkcjonował. Co nie zmienia faktu, że gdybym mógł się cofnąć, postąpiłbym inaczej, nawet za cenę wyrzucenia poza nawias. Po latach to wszystko wróciło, gdy rozpoczął się proces, media go nagłośniły, a byłem wtedy kapitanem w Rakowie. Bardzo trudny czas i wielka próba dla mojej rodziny.

Dzieci zadawały pytania, były szczere rozmowy na ten temat?

Tak, rozmawialiśmy. Dawid trenował w Cracovii i mieszkał w Krakowie. Gdy sprawa stała się głośna, miał sporo nieprzyjemności, zadawano mu różne pytania. Też mocno to przeżył.

Którego trenera najlepiej pan wspomina? Kiedyś powiedział pan o Wojciechu Stawowym, że to idealny trener dla Cracovii.

Bo tak było, ale chyba najmilej wspominam współpracę z Dusanem Radolskim. Treningi, podejście, zaangażowanie, kontakt z zawodnikami – top. Bardzo ceniłem też Kazimierza Moskala. On był zawodnikiem Wisły, ja byłem zawodnikiem Cracovii, ale podczas naszej pierwszej rozmowy w Termalice powiedział, żeby te rzeczy nie miały znaczenia, że nie możemy patrzeć na siebie spode łba. Pozytywnie mnie zaskoczył, ma super podejście.

Dalej jest pan uzależniony od przesiadywania na Kurnik.pl?

Już nie. Kiedyś faktycznie potrafiłem tam zarywać noce, żeby grać w karty i tym podobne. Nie wiem, co mnie aż tak wciągało. Od kilku lat nie wchodziłem na Kurnika, nie mam pojęcia, czy ten portal jeszcze istnieje. Człowiek również po trzydziestce dojrzewał, priorytety się zmieniły, dochodziły kolejne obowiązki rodzinne. Dziś do komputera rzadko się zbliżam, inne gry mnie nie zainteresowały. Teraz, jeśli już, wolę raczej tradycyjnie siąść przed telewizorem i obejrzeć jakiś serial.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/400mm.pl/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Koszykówka

10 lat na wygnaniu. Dlaczego nikt nie tęskni za Donaldem Sterlingiem?

redakcja
0
10 lat na wygnaniu. Dlaczego nikt nie tęskni za Donaldem Sterlingiem?

Weszło

1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
36
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”
Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
31
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Komentarze

1 komentarz

Loading...