Często wspominamy czasy, w których piłkarze wychowywali się na boisku pod blokiem, a nie w szkółkach? Zdarza nam się zatęsknić za tym, kiedy zamiast Fortnite’a wybierano kopanie piłki całymi dniami. Myślimy o tym także dlatego, że w podwórkowa piłka wychowała wielu mistrzów, którzy zapisali się na kartach polskiego futbolu. Michał Karbownik jest – być może – jednym z ostatnich, którzy zaczynali w ten sposób. Kiedy nawet w marzeniach nie myślał, że kiedyś będzie się go łączyć z Barceloną, po prostu brał piłkę pod pachę i czy słońce, czy deszcz, szedł pokopać z kolegami. To róża, która wyrosła na betonie. Całkiem dosłownie, o czym przekonaliśmy się, gdy sprawdziliśmy, jak wyglądała jego droga na szczyt.
Beton. Nic więcej, po prostu beton. Stare, wytarte linie. Trochę szkła, bo przecież zawsze znajdzie się jakiś następca Izaaka Newtona, który musi sprawdzić, kto wyjdzie zwycięsko ze starcia butelka kontra twarde podłoże. Cóż, wygrał beton. Tak samo, jak wygrywał wtedy, kiedy w pełnym biegu powalił cię rywal z drużyny i runąłeś jak długi wprost na rozgrzane, twarde boisko. Nasze, a w zasadzie moje, pokolenie dobrze kojarzy takie sytuacje. Sam kiedyś dostałem uwagę do dziennika za to, że po moim faulu kolega zdarł sobie kolana.
Kryminał, faktycznie.
Michał Karbownik. Kim jest były piłkarz Legii Warszawa?
Michał Karbownik jest przedstawicielem jednego z – najpewniej – ostatnich roczników, który pamięta, jak szczypały łokcie, gdy wodą utlenioną polewało się rany po zaciętych meczach na asfaltowym, szkolnym boisku. W gminie Kowala takie boiska znajdziemy praktycznie przy każdej szkole. To, na którym pierwsze kroki i pierwsze wywrotki zaliczał „Karbo”, wygląda tak.
Kiedyś był to główny plac gry. Dziś – jak widać – zniknęły z niego nawet dwie małe, kojarzące się bardziej z piłką ręczną niż nożną bramki. W Kowali na przestrzeni lat sporo się zmieniało. Trawiaste boisko, które widzimy w tle, stanowiło kiedyś główną murawę dla zespołu juniorów oraz seniorów. Potem jednak powstał nowy, kameralny obiekt, powstał orlik i hala sportowa, więc na asfaltowe boisko nikt nie zwracał już uwagi. Dziś służy raczej za parking, jeśli ten przed halą jest przepełniony.
Droga młodego adepta futbolu w tej miejscowości wyglądała mniej więcej tak, jak opisywane wyżej zmiany. Z betonu na trawę za szkołą, potem na stadion „na górce”. Michał podążał dokładnie tymi ścieżkami. Zapewne też poznał, jak pieką pokrzywy za tą bramką, kiedy przypadkiem kopnie się nad siatką i trzeba wybrać się po piłkę wedle „Prawa Pascala”.
Niewiele osób wie, że choć pierwszym klubem Karbownika była Zorza, treningi rozpoczynał gdzie indziej. W Kowali funkcjonowała mała szkółka piłkarska – Jaskółka. Nie miała ona drużyny juniorów i nawet nie rywalizowała z Zorzą. Ot, pasjonaci chcieli pokazać coś dzieciakom, zaszczepić w nich miłość do futbolu. Jednym z nich był Piotr Różański.
– Od małego dało się zauważyć, że miał talent, ale był bardzo pracowity. Nie wywyższał się, był skromny. Nie zapomnę, że zawsze chodził z piłką, wszędzie ją ze sobą zabierał – mówi nam trener. – Bardzo szybko łapał ćwiczenia, miał takie piłkarskie ruchy, łapał techniczne rzeczy, koordynację. Zdolny i pracowity. Wydaje mi się, że na początku – ja go widziałem w trzeciej czy czwartej klasie – nie wyróżniał się na tle rówieśników. Były żywy, ale na tle rówieśników był taki sam motorycznie. Technicznie? Tak, tu się wyróżnia – opisuje swojego podopiecznego.
Zorza Kowala – tu zaczynał Michał Karbownik
Potem była już Zorza. Pierwszym klub z prawdziwego zdarzenia, choć była to tylko Klasa A. Z prawdziwego zdarzenia, bo Zorza grała już w lidze. Można było sprawdzić, co się potrafi, w praktyce. Oczywiście nie było tak kolorowo, bo gmina Kowala to nie metropolia, więc nawet jeśli zespół wystawiał drużyny juniorów, głównie były to łączone roczniki. W jednym z wywiadów Michał żartował, że częściej grał ze starszymi od siebie niż z rówieśnikami.
Zorza? Cóż, nie była ligową potęgą. W sieci znajdziemy filmik, w którym kumpel z zespołu opowiada o treningach w Kowali. Na pytanie, jak ci się tu gra, odpowiada prosto, jak to dzieciak. – Fajnie, ale zawsze przegrywamy!
Jeśli Zorza akurat nie przegrywała, była to raczej zasługa Michała, choć ten – broń boże – nigdy się nie wywyższał. Bez problemu jednak trafiamy na podsumowanie rundy jego zespołu. – Drużyna młodzików zajmuje miejsce w dolnej połowie tabeli. Na uwagę zasługuje piłkarz tej drużyny, Michał Karbownik, który w meczach mistrzowskich zdobył 11 bramek.
W Kowali spędził pierwsze lata, jednak wypatrzony został gdzie indziej. – Tu się wyróżniał, ale zauważono go na szkolnych zawodach. Był taki turniej z okazji Euro 2012 i tam dostrzegli go trenerzy Młodzika – wspomina Różański.
Dziś Karbownika łączy się z włoskimi klubami. W 2012 roku był jednak… reprezentantem Włoch. Radom z okazji futbolowego szaleństwa, jakie ogarnęło nasz kraj, zorganizował kapitalną zabawę dla dzieciaków. Przed jednym z marketów rozstawiono prowizoryczny stadion. Po boisku biegali chłopcy z lokalnych szkół, którym wcześniej wylosowano kraje, które reprezentowali. Szkoła w Kowali została Italią i poszło jej całkiem nieźle. Michał – co oczywiste – grał ze starszymi od siebie, jednak nie miał z tym problemów.
– Ogrywali duże radomskie szkoły. Przychodziło na te mecze dużo trenerów, którzy łowili talenty. Większość miała kluby, ale Karbownik grał w Zorzy, więc można było go stamtąd wyciągnąć. Był filigranowy, bo był młodszy, ale cechowała go boiskowa dojrzałość, mądrość. To nie było duże boisko, nie było łatwo na nim grać. Bardzo dużo myślał, potrafił piłkę przytrzymać, nie pałować do przodu, wracał, jak coś się nie udawało. Miał zdolność przewidywania niespotykaną u 11-latków. Nadrabiał braki fizyczne sprytem, ustawianiem się, cwaniactwem – opowiada Sylwester Szymczak, lokalny dziennikarz, jeden z organizatorów turnieju.
„Włochy” zajęły trzecie miejsce, a tytuł króla strzelców zgarnął Maciej Białas, dobry kumpel Michała. On – co oczywiste – wolał podawać niż strzelać, ale wystarczyło to, żeby wpaść w oko trenerowi kadry regionu radomskiego oraz opiekunowi Młodzika Radom, który zapłacił za niego… sześć piłek. Gdy po latach spojrzymy na ten turniej, okaże się, że wzięło w nim udział kilku naprawdę niezłych zawodników. Karbownik, wiadomo, ale też Patryk Winsztal, Jakub Nowakowski czy Dominik Sokół, którzy także mają już za sobą debiuty na szczeblu centralnym. Każdy z nich zaliczył go w Radomiaku. Michałowi pisana była jednak nieco inna droga.
Młodzik Radom, czyli radomska kuźnia talentów
Młodzik Radom nie jest klubem opartym o seniorską drużynę. Mimo to wychował Mateusza Radeckiego, Bartosza Nowaka i kilku innych zawodników, o czym opowiadaliśmy w naszym reportażu. Kluczem do sukcesu było chyba zaangażowanie tych, którzy za młodych chłopaków odpowiadali. Trenerzy, gdy widzieli ponad przeciętny talent, byli gotowi nawet do tego, żeby po treningu podrzucić go do domu. Czasami tak musiało być z Michałem, dla którego dostanie się na obiekty przy ul. Ofiar Firleja, było jak podróż na inny kontynent. Sam wspominał w wywiadach o tym, że czasami trzeba było wystać swoje, żeby dostać się na trening.
– Czasami musiałem go odebrać czy przywieźć na trening, bo dojazd z Kowali do Radomia nie był łatwy. Musiał mieć dużo wyrzeczeń, ale teraz to procentuje – wspomina w naszym reportażu jego trener z Młodzika, Wojciech Gędaj. – Były takie mecze, że kładł trzech rywali na tyłku i jechał dalej. W ostatnim roku, tuż przed odejściem do Legii, trenerzy innych drużyn już to olewali, wiedzieli, że go nie zatrzymają. Najchętniej graliby w czternastu – dodaje.
Wiadomo było, że w Młodziku długo nie zabawi. A i Młodzik nie bardzo chciał go zatrzymywać. Cel nadrzędny był prosty – jeśli może osiągnąć więcej, niech idzie, niech próbuje. Co ciekawe, „Karbo” znów został wypatrzony na pobocznym turnieju. – Widziałem go pierwszy raz na którejś konsultacji kadry Mazowsza. Zaimponował mi tymi atrybutami, które teraz są u niego widoczne. Dynamika, szybka prawa noga, odbierał bardzo dużo piłek w fazie przejściowej. Miał swobodę w mijaniu rywali. Być może nie robił tego w spektakularny sposób, nie miał szerokiego wachlarza zwodów, natomiast jego dynamika, krótkie prowadzenie piłki, to go wyróżniało – mówi jeden z pierwszych trenerów Michała w Legii.
Jak wyglądało zdarzenie Michała z wielkim światem? Trener warszawskiego klubu kontynuuje swoją opowieść. – Na pewno była to dla niego duża zmiana, wcześniej pracował w mniejszym klubie. Nie było wokół niego pozytywnego zamieszania. Teraz pojawiało się dookoła dużo nowych rzeczy. Samodzielne życie, konsultacje w kadrze… Natomiast jego postawa, podejście pozwoliło mu sobie z tym poradzić. Jego pierwszy okres w Legii był specyficzny, dużo się zmieniło, my też dużo zrobiliśmy, żeby on się tu wkomponował. Pojawiały się u niego problemy z eksploatacją. Kadry wojewódzkie, kadry Polski. Staraliśmy się robić wszystko, żeby regulować mu obciążenie w klubie.
Michał Karbownik w Legii Warszawa
Faktycznie, gdy spróbujemy odnaleźć zdjęcia Karbownika z początków gry w Legii, natkniemy się też na pełno fotek ze szkolnych turniejów. Mimo że stołeczny klub starał się go oszczędzać, duże obciążenia powodowały, że Michał łapał sporo drobnych urazów. Wielu chłopaków na tym etapie się poddaje. Ale on wybrał inną drogę, co przybliża Łukasz Zjawiński, jego kolega z zespołu. – Nie znam drugiej osoby, która pracowałaby nad sobą tyle, co on. Kiedyś miał problemy z kostką, nagle zaczął ją ćwiczyć na gumach w każdej wolnej chwili. Przed spaniem, po treningu, przed treningiem, w wolnym czasie. W końcu przestała mu kompletnie doskwierać. Bardzo dużo się rolował, był pracusiem.
W Legii „Karbo” poznał się z Kamilem Bielikowem, wychowankiem Radomiaka. – Trafiliśmy tu mniej więcej w tym samym czasie. Mieszkaliśmy w bursie trzy lata, z czego półtora roku razem w pokoju. To chłopak twardo stąpający po ziemi, inaczej nie byłby tak, gdzie jest. Nie imprezował przed meczami! (śmiech) Starał się trzymać dietę, nawet nie wiem, czy jadł jakieś fast foody. Mimo młodego wieku dbał o dietę, zawsze miał jakieś fit batoniki czy owsianki. Dużo pracował sam, przygotowywał się w pokoju. Pompki, brzuszki, rozciąganie. Zawsze był spokojny, dobrze dobierał sobie ludzi wokół siebie. Ciężko było zdobyć jego zaufanie.
Do najlepszych kumpli Karbownika należał również Maciej Rosołek, który do Warszawy trafił z Siedlec. Paczka trzymała się razem i poznała Michała od nieco innej strony niż ta widoczna w mediach. W wywiadach przewija się podobny wizerunek: cichy, spokojny chłopak. Trenerzy mówią, że introwertyk. Tymczasem Zjawiński zdradza, że to zbyt pochopne szufladkowanie. – Nie jest cichy, jest świetnym człowiekiem dla każdego. Wie, kiedy i jak się odzywać. Ciężko zdobyć jego zaufanie, ale zawsze jest bardzo miły. Wśród najbliższych znajomych jest duszą towarzystwa, nie ma z nim nudy. Dużo się śmialiśmy i nie pamiętam, żeby kiedyś był smutny. Ma jedną świetną cechę, która mnie denerwowała: zawsze musiał być najlepszy. Denerwowała mnie, bo prawie zawsze z nim przegrywałem, a jak już wygrałem, to po jakimś czasie i tak mnie ograł! W FIFE ogrywał mnie tak, że aż wybuchałem!
A na boisku? – Jak miał na pustą, to wolał podać niż strzelać. Walczak, bardzo techniczny zawodnik. Szybkość, trzymanie piłki krótko przy nodze, to jego duży atut. Technikę użytkową ma na duży plus. Na samym początku nie było tak, że mocno na niego stawiano, ale jak zaczął być przesuwany do starszych roczników, to dało się to już zauważyć. Szybko zaczął grać w CLJ, w drugiej drużynie. W Legii w niego wierzyli – mówi Bielikow.
Podobnego zdania jest Zjawiński. – Kiedyś mi wspominał, że był napastnikiem i strzelał dużo goli, nie chciałem w to wierzyć! Ale kiedy wygrywaliśmy mistrzostwo kadr Mazowsza, grał na „dziesiątce”, z przodu byłem ja i Rosołek, on został najlepszym zawodnikiem. To był jego popis. On po prostu wyprzedzał zawodników bez zwodów, jego balans i szybkość są niemożliwe. Zawsze też szukał kolegów, czasami przesadnie. Dzięki niemu większość na boisku była bez pracy.
Gwiazda juniorów i ząb stracony na słupie
Wspomniane mistrzostwa były kolejną trampoliną do kariery dla młodego chłopaka z Kowali. Obserwował go tam Piotr Kobierecki, który opiekował się drużyną CLJ Legii Warszawa. Stwierdził, że czas przesunąć go do starszego rocznika i dać mu szansę rywalizacji na wyższym poziomie. – Teraz może łatwo tak mówić, ale moja relacja z Michałem to była miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy pierwszy raz wpuściłem go na boisko, to było na Cracovii w CLJ, mimo że był dwa lata młodszy, to strasznie rzucała się w oczy jego szybkość lokomocji z piłką. Szybko stał się liderem drużyny, po pół roku trafił do Legii II. Do każdej drużyny wchodził z futryną – ocenia opiekun rezerw stołecznego klubu.
Pierwsze wrażenie, gdy patrzymy na Karbownika? Cóż, szafa trzydrzwiowa to nie jest. W trzeciej lidze, bardzo fizycznej, miał jednak swoje sposoby na to, żeby nie przepaść. – Nie dawał się złapać. Nie bazował na walce fizycznej, tylko na dynamice. Teraz w Ekstraklasie nabrał siły i nie przegrywa starć fizycznych, ale on zawsze tego unikał, miał bardzo dobry timing odbioru. Fajnie czytał moment, kiedy zaatakować przeciwnika i przejąć mu piłkę. Kiedy miał wolną przestrzeń, był nieuchwytny z piłką i bez niej. Spotykałem się z tym że jak zrobił parę swoich rajdów, to zaczęło się polowanie na jego kości. Wiem też, że przyciągał uwagę skautów, dużo osób go obserwowało, ale on sobie tym nigdy nie zaprzątał głowy. Po zespole rezerw to on się przeszedł, w pozytywnym tego słowa znaczeniu – ocenia Kobierecki.
Michał miał świetny przegląd pola i był nieuchwytny na boisku, ale poza nim aż tak dobrze nie skanował przestrzeni. Najgroźniejszy „uraz” spowodował u niego przeciwnik, który dorwał go, nie ruszając się z miejsca. Dosłownie, bo był to… słup na chodniku. – Michał zawsze słuchał dużo muzyki, praktycznie w każdym momencie. Kiedyś szliśmy z autobusu, słuchał muzyki i strasznie wczuł się w to, co pisał na telefonie. Szedł z tyłu, ja szedłem z przodu z kolegą i pewnym momencie usłyszeliśmy dziwny trzask. Ale że to była ulica, to nie zwróciliśmy uwagi. Nagle Michał mówi nam, że chyba złamał zęba. Myślałem, że żartuje, ale jak się odwróciłem, to momentalnie padłem ze śmiechu! Wpadł na słup i złamał sobie zęba – opowiada Łukasz Zjawiński.
Na szczęście na boisku wychodził zwycięsko ze starć nawet z kilkoma rywalami. Dzięki temu równie szybko, co do drugiej drużyny, trafił na treningi „jedynki”.
– Miał swobodę operowania z piłką, ale nigdy nie słynął z liczb. Nie miał dużo bramek, asyst. Bardziej wygrane starcia 1v2, 1v3. Miał bardzo dobre wprowadzenie piłki, technikę użytkową, ale mimo że przerastał towarzystwo, liczb nie miał. Jeżeli miałbym szukać jego jednej wady, to tak, byłby to strzał. U mnie grał na ósemce, tam był najlepszy, miał największy wpływ na zespół. Dawałem mu wskazówki co do przewidywania, żeby był różnorodny, zaczynał od wprowadzenia. To bardzo mocno poprawił. Jedno to poprzez trening, dwa przez środowisko, do którego trafił. Praca w akademii nad pewnymi akcentami, to jedno, ale jeżeli jest się świadomym zawodnikiem, to bardzo dużo można wyciągnąć z treningów z pierwszym zespołem. Szybkość podejmowania decyzji, skan przed przyjęciem, to co robi Antolić i Andre Martins. Podpatrywanie ich zaowocowało u Michała – opowiada Kobierecki.
Trener Legii II uważa, że „Karbo” kocha piłkę do tego stopnia, że gdyby nagle musiał zagrać mecz w juniorach, zrobiłby to na takim samym luzie, jaki teraz pokazuje w Ekstraklasie. Ale to mu raczej nie grozi. Dziś musi się raczej „martwić” grą w reprezentacji Polski. Gdyby nie pandemia, już zaliczyłby debiut w biało-czerwonej koszulce. – Nie ukrywam, że gdyby doszło do spotkań marcowych, miał zostać powołany. Na pewno w meczu z Ukrainą wystąpiłby w pierwszym składzie. Chcieliśmy go sprawdzić – przyznał Jerzy Brzęczek w rozmowie z portalem „Łączy nas Piłka”.
***
Śmiało można chyba przyznać, że jeśli w końcu zagra w koszulce z orłem na piersi, Kowala oszaleje. Jego sukcesy są tu śledzone od lat z ogromną uwagą. Cieszy się z nich rodzina, zwłaszcza babcia, która zbiera wszystko, co pisze się o jej wnuczku. Cieszą się też znajomi z dawnych lat, którzy mocno mu kibicują i trzymają za niego kciuki. Historia Karbownika powoli staje się też motywacją dla młodych piłkarzy Zorzy. – Wiedzą, kto to jest, a nawet jeśli nie, to ich uświadamiamy. Michał jest teraz zastawiany za wzór, dowód na to, że stąd można się wybić – przyznaje Piotr Różański.
Stąd, czyli z niewielkiej Kowali. Z betonowego boiska i niewielkiej szatni, która być może ograniczała możliwość przemieszczania się, ale nie ograniczała marzeń.
CZYTAJ TAKŻE:
SZYMON JANCZYK
Fot. FotoPyK